piątek, 28 grudnia 2007

An der schönen verrückten Donau

Am Samstag fahren wir morgens 8 Uhr nach Wien. Durch 5 Tage haben wir vor, sich gut zu amüsieren. Wir werden im Hotel Danubius*** (in Orth an der blauen Donau) wohnen. Ich hoffe, es ist keine Scheiße. Da wird auch Silvesterparty gefeiert. Manche Leute sagen, dass die Österreicher nicht nett für Polen sind. Möglicherweise. In der Vergangenheit haben uns leider viele Diebe von Polen den Ruf ruiniert. Aber wir müssen sich persönlich von diesen Meinungen und manchmal Gerüchten überzeugen.

Prosit Neujahr!

czwartek, 27 grudnia 2007

IN2U

Ten rok wypełniony był mnóstwem pozytywnych i negatywnych emocji - jak każdy... W ramach odreagowania podarowaliśmy sobie na Gwiazdkę nowego CK - w wersji on & ona. Pachną niezwykle energetycznie, taki red bull na szyi, przegubach rąk. Dodatkowo, w ramach regularnego odchamiania się od brzydoty W-wy zafundowaliśmy sobie wyjazd na Sylwestra do Wiednia; to zmobilizowało mnie do regularnych powtórek z niemieckiego, który zaniedbałem, a który kiedyś znałem naprawdę bardzo dobrze. Resztę pieniędzy zainwestowałem w parę książek, whisky i restauracje (odkryciem sezonu było burrito; szok, ja, zawsze stroniący od pikanterii smakowych pożerałem je z uśmiechem i głośnym mruczandum ukontentowanego żołądka).
Poza tym - od nadmiaru siedzenia i pisania - tyłek wprost pęka mi z dociśnięcia, więc tym bardziej łaknę relaksu. Podobno w Wiedniu sprzedają pyszne kiełbaski (3 euro) i grzane wino (3 euro).

wtorek, 25 grudnia 2007

Przejedzeni

Dziś niektórzy są przejedzeni, a niektórzy nie.
W miasto poszła fama, że wujek znajomego to przejadł samego siebie. Parę psów, które wyprowadzono na spacer i spuszczono ze smyczy, nie powróciło do swoich panów.
Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie kotu byłego premiera.Drżą papużki, rybki akwariowe, korki od wina, nakrętki od wódki; każdy przedmiot i każde żyjątko może zostać pożarte. W obawie przed przemieleniem w cudzej jamie ustnej gasną nawet żarówki, udając, że znikły w ciemnościach. Nadaremno. W północnej dzielnicy W-wy, Żoliborzu, odnotowano parę przypadków kanibalizmu. Polska spożywa (w) Święta. Uważaj Europo, granice teraz otwarte na oścież, jak podskoczysz, to cię schrupiemy.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Licytacja życzeń


Przykro mi, nie składam żadnych życzeń. Komu na nich zależy, niech poszuka na Allegro. Wystawiłem je na licytacji, kto da więcej, temu też więcej pożyczę. Zażądasz pięciuset złotych podwyżki w miejscu, w którym pracujesz – ja szczerze będę ci życzył co najmniej tysiąca. Oświadczysz, że chętnie byś się wybrał(a) do Anglii – moje życzenia dadzą ci zielone światło nawet na Galapagos. A jeśli zależy ci na zwielokrotnieniu w najbliższym roku ilości orgazmów – proszę bardzo, ja złożę życzenia absolutnej ekstazy. Nie bójmy się żądać więcej, bogowie kochają się targować. Przynajmniej mają wtedy złudzenie, że naprawdę w nich wierzymy.

niedziela, 23 grudnia 2007

Piksel

Po wczorajszym Świątecznym Art-Wieczorze w studiu Piksel przytyliśmy chyba ze 20 kilo. Trzeba było przynieść jakieś przysmaki okołoświąteczne. To i przyniesiono, aż ze stołów spadały i kapały.

Rada pierwsza: nie łączcie wina (czerwonego) ze śledziami (w jakiejkolwiek postaci). Rada druga: nie sięgajcie (jeśli macie alergie pokarmowe) po ciasto, jeśli nie wiecie, jakie dokładnie składniki zawiera; to była orzechowa bomba zupełnie niewyczuwalna po pięciu gryzach, bomba, która po minucie zaczęła mnie rozrywać, rozkaszlałem się jak staruch dogorywający na raka płuc, organizm rozpaczliwie się bronił. Nawet jak teraz o tym piszę, wyobrażenie jest tak mocne, że… kaszlę.

Piksel zaczyna zdobywać na stołecznej scenie miejsc alternatywnych zasłużoną pozycję. Jego współwłaściciel, nasz dobry znajomy K. Gromek (to on jest autorem mojego zdjęcia na okładce Rzęs na opak) wie co robi. Jeśli wyjdzie moja kolejna książka, na pewno chciałbym zorganizować tam niepowtarzalny wieczór literacki. Taki totalny, jakiego w stolicy dotąd nie było. Niech muzy wyszumią się za wszystkie czasy.

sobota, 22 grudnia 2007

Łupy

Trwa odliczanie do Gwiazdki. Nerwowa atmosfera panuje nie tylko w akwarium, w którym pływają biedne karpie.
Pędzi społeczeństwo obywatelskie po choinki, prezenty i prowiant, a kupuje go tyle, jakby pojutrze miała wybuchnąć wojna atomowa.
Ale to urocze, bo ludzie potrzebują rytmu. Inaczej wciąż tkwilibyśmy w jaskiniach i zamiast upolowanych drzewek choinkowych mężczyźni dźwigaliby zwierzynę. Dzieciątko Jezus nie miałoby szans na przeżycie, bo nie w szopce, lecz w ciemnej pieczarze przyszłoby na świat, a zamiast trzech mędrców ze Wschodu wpadłaby wroga banda jaskiniowców; rozwaliliby maczugą głowę Józefowi, porwali Maryję (i na pewno nie zachowałaby swojego dziewictwa), a dzieciątko zjedli, przypiekając na ogniu, o który tak walczą...
Pędźmy więc, pędźmy, to takie darwinowskie.

czwartek, 20 grudnia 2007

Mała zielona

Ta zielona laska ma świerkowe nogi. Pachnie lasem, więc w pokoju zrobiło się trochę dziko.
Gość chciał za nią 40 zł, ale opuścił do 30 zł, gdy poczuł, że nie jesteśmy tradycjonalistami i niekoniecznie ją kupimy. Bo pewnie by tak było - nie ze skąpstwa, lecz dla zasady. To naprawdę niewielka choinka, właściwie prosi, by mówić do niej choineczka.
Pytana o poglądy, nie kryje, że należy do frakcji laickiej. Nie przepada za kolędami, nie wybiera się na pasterkę. Jest rozwydrzoną materialistką, bo jedyne, co lubi, to prezenty.
To zdecydowanie metafizyczna, nie teologiczna choinka.



środa, 19 grudnia 2007

Nominacje

Nominowani do tegorocznych Paszportów Polityki Witkowski i Sieniewicz absolutnie nie powinni znaleźć się na tej liście. Prozy Klimko-Dobrzanieckiego nie czytałem, więc się nie wypowiadam. Barbara Witkowskiego jest niestrawna (w połowie człowiek czuje się już tak znużony i znudzony, że aż wzdycha, kto nie wierzy, niech sprawdzi osobiście; naturalnie Lubiewo jest wspaniałe) i zawstydzająco wtórna/podobna do frazy Masłowskiej. Sieniewicz, co już zapowiedziałem po jego wieczorze w Punkcie, nominowany jest etatowo, jako pieszczoch niektórych krytyków. Paszport otrzyma zapewne Witkowski za "wysługę lat", to oczywista oczywistość, powiedziałby były premier.
- Kto w takim razie powinien znaleźć się na wśród nominowanych?
- Dukaj. Za Lód. I za "wysługę lat" - tak uważam. - Zresztą, powinien dostać Paszport. W pełni na niego zasługuje.

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Antykaloryczny

Dziadek od strony ojca był chudy. Cóż, w latach młodości napieprzał nazistów z AK-owskiej pepeszy, następnie trafił do obozu pracy, potem do kopalni, a po zakończeniu wojny w obronie ziemi lubaczowskiej uganiał się za ukraińskimi banderowcami. Był pracowity, gnuśność zdawała mu się niejasna jak tajemnice Trójcy Św., więc uniknął tycia, co w sumie na dobre mu wyszło, bo nawet zupełnie stary podróżował jeszcze do Francji. Jego syn, a mój wujek spasł się na państwowym, brzuchem mógłby mury burzyć, ewentualnie dorabiać na ringu walk sumo. Jego drugi syn, a mój ojciec nie zdążył przytyć, bo zginął tragicznie. Nie wiadomo więc do końca, czy pisane mi popuszczanie pasa w dosłownym sensie, czy też wiotka sylwetka po dziadku. Na wszelki wypadek wolę uważać, bo praktycznie nie ma mężczyzny w okolicach i po trzydziestce, który mógłby beztrosko pić i jeść, szczególnie pić, i nie hodować sobie przy okazji zawstydzającego kołduna. Chyba że mieszka w nim dziesięciometrowy tasiemiec, który sprawnie go wychudza kosztem utraty apetytu, bólu brzucha i jakiejś takiej nieruchliwości; niektórzy poeci tak mają, myśląc, że to spleen, a to zwyczajny pasożyt grasuje w ich jelicie.

Dodatkowo mobilizują mnie przyjaciele i znajomi, u których z niepokojem zauważam coraz dorodniejsze brzuszki. Tatusieją z miesiąca na miesiąc. Kaska na koncie, to i żarcie obfitsze. Winem polewane. Nic w tym złego oprócz braku ruchu. Chrześcijanie mają rację z tym piątym grzechem głównym. Opowiadam się za absolutnym hedonizmem gastronomicznym pod jednym warunkiem – okupionym fizycznym wysiłkiem. Na tyle skutecznym, by zrzucić to, co się zawiniło. Bo choćbyś dziesięć stosunków dziennie odbył(a), spalisz co najwyżej pół butelki chilijskiego i pół miseczki ryżu. Nie miejsce tu na wykłady dietetyczne, nie znam się na tym. Znam się za to na surowym wycisku, to jedyna szansa, by uniknąć przybrania na wadze. Kto krnąbrny, temu flagelacja.

- Witamy pana. Jesteśmy świeżą dostawą wałków na pana rozkosznym ciałku. Proszę dać nam szansę na rozgoszczenie się, będzie przytulnie. I pulchno.

Najgorzej tyją kobiety, które nam się kiedyś podobały. Na początku mile nam robią w oczach i nie tylko ich pęczniejące piersi, które wylewają się zachęcająco z miseczek stanika („Mniam, mniam, co za deser, zaraz go wyliżę”), lecz po jakimś czasie dziwimy się potędze i splendorowi pośladków, gdy kładziemy na nich swoje dłonie. Jeździmy po nich i jeździmy, końca nie mają! O biodrach wielkości sadzawki nie wspomnę. O kaczym chodzie – również. Musiałbym tu zaserwować przerażające opisy, przygniatające detale i zasmucające konstatacje, a ten blog kładzie akcent raczej na ambitną literaturę, nie na tendencyjny horror. Dodam, że szczęśliwie nie miałem doświadczeń z tzw. puszystymi, ale potrafię je sobie wyobrazić. Chyba…

Błogosławione więc anorektyczki? Nie. Anoreksja nie jest zwyczajną chorobą. To wyrzut sumienia i żołądka sytego Zachodu. Gdzie w Afryce czy na Dalekim Wschodzie znajdziesz anorektyczkę? Prędzej trzygłowego Osamę ben Ladena.

Problemem ludzi piszących jest siedzenie. To wróg pisarzy, krytyków literackich, trolli internetowych, fanatyków gadu-gadu. Ja sam, kiedy wstaję po dłuższej sesji, nie potrafię się do końca wyprostować. Niekiedy chodzę przygarbiony jak te czubki, co wpatrzone w chodnik wygłaszają sobie znane monologi. To jednak żaden problem. Najgorsze jest mimowolne tycie. Nie przez obżarstwo czy moją ulubioną whisky. Przez siedzenie. Nawet teraz siedzę, piszę ten tekst i tyję. Ciekawe, czy z czasem dołączę do karmicieli kołduna?

Szczęśliwie mam fitnessową żonę, która w przypadku widocznego spadku formy na pewno mnie zruga, ośmieszy, ba, ostatecznie opierdoli, byle bym nie zdziadział, nie statusiał. Wczoraj kupiliśmy rower treningowy. Na zdjęciu ja – już po pierwszych potach. Przy siedzącym trybie życia, w zimie to naprawdę udana inwestycja w regularne odchudzanie.

niedziela, 16 grudnia 2007

Wściekła Gęś

Urodziny M. w pubie Zielona Gęś. Zjawiamy się jako pierwsi, wychodzimy jako jedni z ostatnich. Wynajęta jest osobna sala; nic to, ludzie jakoś nie potrafią czytać i co jakiś czas, nie zauważając kartki z napisem Rezerwacja, wchodzą jak gdyby nic, szczęśliwi, że znaleźli w kącie wolny stolik, więc trzeba ich przeganiać. Atmosfera miła, bo możemy rozmawiać z K. i J. Także M. jest wyluzowana, dowcipna. Piwo się leje na koszt solenizantki. Rozprawiamy się z paluszkami. Brakuje tortu, może dobrze, dodatkowe kalorie przed Sylwestrem są tak potrzebne, jak żółwiowi ogon geparda…

Piwo, oto problem tego pubu. Nie wiem, co z nim robią. Chrzczą czy zaklinają, Żywiec smakuje prawie jak Żywiec, to żółty płyn bez gazu, o jak mdławy; jest jak buty z metką Nike uszyte w nielegalnej fabryce w środkowej Anatolii, które rozpadają się po pierwszym kapuśniaczku czy wietnamskie kondomy, od których nawet kalendarzyk zwany watykańską ruletką jest pewniejszy. Po wyjściu na zewnątrz, gdy żona chciała jeszcze chwytać noc tańcem i uśmiechem, ja czułem się wyjątkowo niedobrze, nie z przepicia, lecz z tego, co się tam we mnie gotowało, kisiło. Powoli kapitulowałem, fałszywy Żywiec zawojował mną, nic mi się nie chciało, najchętniej bym go zwymiotował. Jak słabowity dziadzio wymusiłem powrót do domu i usnąłem z szybkością najedzonej dzidzi, oderwanej co dopiero od sutka.

Kto chce się przekonać, jak w miarę znany pub dziadzieje, wykoślawia się, wręcz odpycha i schodzi na… wściekłe gęsi, niech wybierze się do Zielonej Gęsi. Oto przykład, jak określone towarzystwo potrafi przerobić swoją obecnością dane miejsce. Wyssać z niego przyzwoitość, jaką dotychczas się cieszyło, umiar i stonowanie, w zamian proponując swoje plebejskie, wątpliwe rozrywki. Łyse pały, dziwkopodobne kobiety, byczki, hiphopolowcy, niebieskie ptaki, czarne wrony, kruki, jastrzębie. Do tego karaoke pod dyktando zakochanych w kiczu rozrywkowiczów. A potem umpa-umpa w najlichszej postaci, postrzegane jako muzyka ich życia. Jasne, mają pełne do niej prawo, do swoich małych radości. Ale kto z planety a la Jadłodajnia Filozoficzna czy Diuna, niech się strzeże Gęsi, jeszcze go dziobnie.

piątek, 14 grudnia 2007

Baklawa

Mój żołądek otrzymał kilkadziesiąt minut temu pyszne zadanie - zająć się kebabem z kurczaka, białą i czerwoną kapustą, a na deser słodką baklawą, równoważącą wyrazisty posmak.

Dawno nie byłem w kebab barze. Zniechęca mnie nie tylko wysokokaloryczna wartość tureckiej cuisine, ale także, szczególnie w W-wie, konsumujące tam towarzystwo. Na przykład w Sapko posilają się często kurewki i alfy z pobliskich bałaganów na ul. Nowolipki czy al. Solidarności. Wiadomo, dziewczyny muszą zregenerować siły po pierwszych fikołkach i zgromadzić ich zapas na ciąg dalszy łóżkowych przepychanek. Większość mięsożerców stanowi jednak okoliczna bandyterka. I dla równowagi - patrole policji. Kryminał znajduje w kebabie, zwykle na grubym cieście, niezbędny ładunek energii, która przyda mu się w różnego typu akcjach, wyrywaniu torebek, skokach, wymuszeniach i rabunkach. Psy za niewielkie pieniądze mają szansę opuścić swoją cuchnącą sukę, którą parkują przeważnie naprzeciwko baru, i poczuć się jak ludzie...

W sumie kłamię, towarzystwo mnie nie zniechęca, raczej już nudzi. Wpadli w niesmaczną rutynę.

Żołnierzyk

Nie od razu Kraków zbudowano, nie od razu zaakceptowałem moją nową fryzurę, a raczej jej brak. Kupiłem kilka czapek, które ułatwią mi zaadaptowanie się do nowej sytuacji. Bo mam wrażenie, że uciekłem z Centrum Onkologii. No, przesadzam, glacy nie mam, ale żołnierzyk ze mnie akuratny.

środa, 12 grudnia 2007

Postřižiny 2

Podsumowując, przez niecałe dwa dni byłem bandytą. Ciekawe uczucie. Dokoła całkiem sporo pokrewnych dusz. Jednego bandziora, podobnie ostrzyżonego jak ja, zauważyłem przez szybę KFC, siedział z kolegą zbójem i wpieprzali udka w panierce. Biedne kurczaki, taki was los, nie dość, że żyłyście ledwie chwilę, pewnie na oczy nie widząc zielonej soczystej trawki, z której wydziobywałybyście różne żyjątka, teraz kończycie w paszczy osobnika z kępą włosów na ogolonej dokoła głowie.

Dziś rano nie wytrzymałem presji, nastąpiła więc druga część postrzyżyn. Tym razem akcja szybka maszynka w salonie na Kabatach (nie chciałem obciążać Alberta taką drobnostką), fryzjerka zrobiła to raz, dwa, trzy i aż głupio było jej brać pieniądze, ale – jak głosił PiS i pokrewne im mentalnie imbecylki – teraz wszyscy biorą, więc w końcu wzięła.

Przyznaję bez bicia i golenia, wczorajszy dzień był koszmarny. Chórek znajomych zawodził nad mym nieszczęsnym losem:

- O skinheadzie!

- O dresie!

- O wzgórku łonowy!

To był przesądzający argument, dla mnie, zwolennika zarówno damskiej, jak i męskiej depilacji.

Requiem

Wczoraj w Apetycie Architektów na promocji debiutanckiej powieści Requiem dla Europy naszego przyjaciela, Pawła Kempczyńskiego. Spotkanie prowadziła Helena Sienkiewicz. Paweł wypadł bardzo dobrze (wyluzowany, dowcipny, pewny siebie). Oby książka, którą kupiliśmy, też taka była.
Kolejny argument na maleńkość świata. A może W-wy. Prawie półtora roku temu Helena była redaktorką naczelną kulturalnego dodatku do Wprost - WIK. To właśnie ona zwróciła uwagę na nasz ówczesny projekt. Otóż zorganizowaliśmy w naszym mieszkaniu Biesiadę Książkową. Niby zwyczajną imprezę, lecz z pomysłem, że biletem wstępu jest przyniesienie jakiejś ulubionej książki i przeczytanie przy wszystkich wybranego fragmentu. Ku naszemu zdziwieniu, bo rozterki, czy to się uda, były do końca, Biesiada znakomicie się powiodła, zaproszeni nie zawiedli, to był prawdziwy triumf słowa pisanego - czytanego. Dzięki Helenie WIK napisał o tym evencie, a przesłany przez redakcję fotograf zrobił wspaniałe zdjęcia. Teraz wiem, dlaczego Helena, w przeciwieństwie do innych działów kulturalnych gazet zainteresowała się w tak naturalny sposób Biesiadą - oprócz inteligencji posiada po prostu nieprzeciętną empatię. Poza tym to jej nazwisko!

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Postřižiny

Sam Hrabal nie wymyśliłby tak poruszającej sceny, gdy wróciłem dziś z salonu Creative Hair - www.creativehair.pl, którego współwłaścicielem i głównym mistrzem fryzjerskiego ręko(nożyczko)dzieła jest Albert (trudno uwierzyć, ale poznaliśmy się jeszcze w 1998 r. Stare przyjaźnie się nie ...ucinają). Żona w szoku.
- Gdzie twoje włosy?!
- Hmn... Tego tu... Zostały w salonie Alberta.
Cóż, chciałem totalnej odmiany tej mojej rzednącej coraz bardziej fryzury. To i dostałem maszynką po skroniach, tak że teraz wyglądam niezwykle groźnie i gdyby nie moje życzliwie oczy, mijający mnie ludzi sprawdzaliby odruchowo swoje kieszenie, czy nie wypełnia ich przypadkiem nabity portfel, po który zaraz się skutecznie upomnę.
W sumie fryz jest progresywny, zarezerwowany wyłącznie dla ludzi wolnych zawodów. Gdyby taki bankowiec czy brand manager poddał się podobnym postrzyżynom, mógłby na drugi dzień podpisać swoje zwolnienie.
Jest progresywny, lecz poprzez analogię ze światem kryminogennym nie każdemu może przypaść do gustu. Szczególnie wrażliwym kobietom. Cóż, włosy nie ścięta głowa, odrastają. Do Sylwestra
się zagoi. Będę więc przez jakiś czas wyglądał jak szajbnięty prozaik, któremu zamarzyło się bycie komandosem czy innym twardzielem. Czy to nie takie Hemingway'owskie?

niedziela, 9 grudnia 2007

Metafory 2

Ci Szwedzi to mają dobrze. Z okazji ich przyjazdu dusza hojna zorganizowała w siedzibie fundacji na Mokotowie imprezę towarzyszącą, z towarzystwem prawie absolutnie literacko-translatorskim. Myśmy też tam byli, jedli, pili i palili.

W przeciwieństwie do pary genetycznie oziębłych szwedzkich poetów, słowiańskie przedstawicielstwo ludzi pióra i nauk pokrewnych bawiło się znakomicie. My nie toczymy dyskusji – jak oni – czy używać metafor, czy nie, my wychodzimy z założenia, że to twój zafajdany interes, twórco, a nie instytucjonalnie zatwierdzony trend. Zresztą o ile Skandynawowie przodują w prawach człowieka, świadczeniach socjalnych i ilości sklepów IKEA, tyle w literaturze są prawie za przysłowiowymi Murzynami. Próbują ocucić stare literackie zombies, które nie tylko zabito już kilkadziesiąt lat temu ze dwa, trzy razy, lecz jeszcze skromnie udają, że oni tak, no wiecie, wcale nie z braku laku, tylko misji szczytnej. O biedni poddani króla Gustawa i jego dworu, lepiej bądźcie sobą, pisząc kryminały i książki dla dzieci. Jesteście w tym nie do przebicia – prawie jak opony nowej wersji Volvo.

Lecz życie toczy się dalej, gra muzyka, jedni zbici w kuchni, gdzie napitków i potraw absolutny dostatek, drudzy rozproszeni w salonie, drugim salonie, na balkonie rozprawiają, przypalają, rozwodzą się o istocie i nieistocie. Jesteśmy niepalący, lecz grzeszni, więc sięgnęliśmy po mentolowe Vogue. Na początku, po piątkowym niewyspaniu, byłem nieco niemrawy. Szybko zwyciężyła wrodzona witalność, dolce vita i ciekawość ludzi. Zmieniłem się w rozmowną maszynę i krążyłem od jednego autora do drugiego, z tym, tamtym i z sobą samym przed lustrem w łazience. Tymczasem kulturalna impreza nabrała rumieńców, gdy odpalono wieżę, a na ulicę Asfaltową wjechał tir z świeżą dostawą głośnych beatów.

Spójrzcie na B. i Ju., jak zapatrzeni w siebie – naprawdę aż chwyciło mnie to za serce, żem wzruszony ich porywem k’ sobie – tańczą, B. obraca Ju. w lewo, w prawo, Ju. prze do przodu, prze w B., i wyglądają wspaniale, można rzecz, kiedy widzisz ich pierwszy raz: Sobie przeznaczeni. Nieważne, co wiąże ich z dotychczasowym żywotem, ważne, co w przyszłości może związać ich ze sobą. Na dodatek, by mogło spełnić się moje założenie poeta:tłumaczka, akurat B. i Ju. wypełniają je modelowo. Dlatego dzieje się lepiej niż w niejednym Harlequinie. Źrenice im wręcz pęcznieją z zachwytu i pożądania, gdy parzą na siebie. Ich ciała w tańcu przylegają do siebie, lekko zawstydzone zakazaną śmiałością. Aż chciałoby się być świadkiem na ich ślubie, ech!

- Za dużo gadacie, za mało robicie – poradziłbym im po ojcowsku, fundując pokój w hotelu z porządnym – po ciężkiej nocnej pracy – śniadaniem.

W porządku, rozmarzyłem się może za szeroko, ale co tam. Idźmy dalej. Oto K., w pomarańczowym swetrze, z fajką. Nawet dwiema. Nie boi się winnych procentów, jest śmiały aż do granic bezczelności, ale to dobrze, to go stanowi, inaczej nie napisałby żadnego słowa, ni sylaby. Mandarynkowy chłopak też daje się ponieść muzyce. Bo ile można gadać? Można, Szwedzi tego przykładem… Mimo naszej życzliwości, są zaszokowani wylewnością, kurczą się, wycofują, keine Kontaktfähigkeit. Tego nie oddadzą żadne metafory. Pasują im instynktownie jedynie rozmówcy peryferyjni, tacy, co nie drążą, nie indagują zbytnio. Z niepokojem myślę o treści ich tomików i książek. Nie wierzę, żeby były porywające. Balzak, Baudelaire, Maupassant, Wilde, Proust, Hemingway, Miller i naście innych lokomotyw literatury – każda z nich pędziła wściekle przed siebie, nie bojąc się, co niosą tory – ani wykolejenia, ani czołowego zderzenia. Oto moi mistrzowie, i będę ich wiernym kontynuatorem. Nie, nie będę. Już jestem.

P. i B., nasze ulubione laski, svanska girls, wtajemniczone po latach studiów w szwedzki słownik i fonetykę. Zachwycająco dziś wyglądają. Nie, one by nie mogły mieszkać na stałe w Skandynawii. Stopniałyby tam doszczętnie. Pewnego dnia poślubiłyby podstarzałych, dobrze sytuowanych Skandynawów, którzy narobili im gromadkę protestanckich dzieci z Bullerbyn, zapewniając w zamian domek pod Sztokholmem i przystrzyżoną trawkę. Czasem lepiej poczekać, a znajdzie się fajny Słowianin. Cierpliwości, moje kochane.

P. i B. również tworzą elitę tańca. Bez tego całe to spotkanie, choć szczytne w założeniu, skończyłoby się nudnawo w wykończeniu. A tak, rzeźbione naszymi temperamentami, szczególnie mojej ultraatrakcyjnej żony (trochę pychy nie zaszkodzi, tylko niewolnicy kulą się w każdym akapicie) może być zaliczone do jednych z najbardziej udanych. W tym powoli mijającym roku. Powoli jak pijany ślimak. Bardzo pijany. I to nie jest porywająca metafora… Na szczęście nie jestem poetą, więc mam to gdzieś.

sobota, 8 grudnia 2007

Metafory

Promocja najnowszego numeru dwumiesięcznika Studium, tym razem poświęconego młodej poezji szwedzkiej.

- Proszę państwa, oto bohaterowie prosto z kraju Volvo, Mara LEE oraz Martin HÖGSTRÖM. Opowiedzą nam o składaniu mebli, ups, przepraszam, wierszy. Z metaforami lub bez! – zaanonsowałbym spotkanie, gdybym był prowadzącym. Na szczęście z tej roli wywiązała się inna poetka, więc obyło się bez skandalu.

Wiersze – żadne odkrycie, wręcz nużące w większej dawce. Ale na pewno nie bez polotu. Szczególnie że poeci czytali je po szwedzku, co samo w sobie jest atrakcją. Nasza szwedzko-polska znajoma Justyna, która je przetłumaczyła, nieźle sobie poradziła. Gratulacje. Kiedy przetłumaczysz na svanska Gangrenę i Rzęsy na opak, co? To są powieści z potencjałem rozgrzania Skandynawii, wierz mi.

Dla mnie literatura szwedzka jest pół martwa, w poezji Szwedzi też już niczego ciekawego dziś nie powiedzą. Ostatnio tylko wielki Bergaman coś jeszcze zamącił, ale to był duchem taki Szekspir… Nie chcę jednak uogólniać, kto wie, może Mara, może Martin w końcu kopną w tyłek skandynawskiego ducha i wzburzą jego krew. Szkoda tylko, że są parą.

Artyści nie powinni tworzyć dłuższych związków, szczególnie z tej samej branży. To znaczy, nic nie muszą, lecz doświadczenie życiowe i liczne przykłady z historii mówią same za siebie.

Moim skromnym zdaniem najlepsze, inspirujące się związki dla ludzi pióra to konfiguracja pisarz/malarka lub pisarz/tłumaczka (dowolność płci dowolna, on:on, ona:ona, on:ona, ono:ono, a jakże!). Stadło typu poeta i poetka, malarz i malarka nie wróży ostatecznie nic dobrego. Nie mówiąc o takich ekstremach jak prozaik i stworzonko od nauczania matematyki czy brand manager tamponów OB.

Autor bowiem musi być egotyczny, zakochany w sobie (naturalnie w granicach rozsądku, bo przecież chodzi o autentyczne przywiązanie do swoich wizji i przesłań, a nie o żałosną emfazę, samozachwyt i nieodporność na krytykę, co kończy się pretensjonalnymi książkami). A tym samym – w jakimś permanentnym konflikcie z innym autorem. Dzięki temu nowe jakości pobudzają się wzajemnie poprzez przeciwstawienie, nie stroniąc od zaawansowanych konfliktów. I to jest dobre – czysta dialektyka, która owocuje tworzeniem czegoś wartościowego. Kiedy w domu przebywa drugi autor, którego się na dodatek pokrywa lub jest się przez niego pokrywanym, nie wróży to literaturze - last, but not least - niczego dobrego.

Jasne, taki Joyce związał się praktycznie z kucharką. Ale to był Irlandczyk… Potrzebował pomocy domowej. A że partnerka nie dorównywała mu nawet do kolan, implikowało to nieprawdopodobnie zaawansowaną chorobą alkoholową, łącznie ze zrujnowanym wzrokiem. O innych smutach nie wspomnę, bo żal mi Jamesa...

Bo dla pisarza brak uznania, a tak naprawdę po prostu zrozumienia treści w oczach jego parterki/a to najgorszy rodzaj krytyki, to nie krytyka, to Szczuka (czyli Ziobro polskiej i nie tylko polskiej krytyki literackiej).


Dodam, że po Tarabuku nasza ekipia ruszyła po 23. na ul. Dobrą, do klubu Diuna. Lecący tam house strasznie mnie wkurwiał, bo wolę znacznie szybsze rytmy, ale szczęśliwie wino ukoiło nerwy. Tymczasem żona party-cypowała gdzie indziej. Dopiero o 4 nad ranem powitaliśmy Morfeusza.


czwartek, 6 grudnia 2007

Mikołaje

Jeśli poczta znów nie nawali jak wygrany w konkursie audiotele lanos, jeszcze przed Nowym Rokiem do niektórych naszych znajomych dotrze wesołe stadko Mikołajów. Święci to oni nie są, bo zamiast wesołych Świąt - życzą upojnych, zamiast do siego roku - do procentowego. Ale dają się lubić, co więcej, są o wiele bardziej przebojowe niż te wszystkie bydlątka, co klękają czy Trzej Mędrcy ze Wschodu, co sponsorują.

wtorek, 4 grudnia 2007

Gołe baby

Z przyjacielską wizytą w Antykwariacie. To chyba – oprócz paru ciotkowatych kawiarni, które jeszcze ujdą – jedyne miejsce w W-wie, łączące w sobie urok kazimierzowskiej knajpy z paryskim, a dokładnie Montmartre’owskim klimatem.

Towarzystwo kulturalne, bez lanserskiego drygu. Grzeczne studentki czy copywriterki piją przykładnie herbatkę. I piwo. Bo piwo w Antykwariacie jest przednie – zawsze lokalne. Wczoraj spróbowaliśmy niepasteryzowane Grodziskie.

Właściciel Antykwariatu dla wielu to kontrowersyjny gość. Więcej nawet, wkurwiający przednio. Przykładowa akcja. Wchodzi nieświadomy lokalnej specyfiki klient. I na progu popełnia niewybaczalną dla właściciela zbrodnię, zamawiając bez patrzenia do karty jedno z korporacyjnych piw. Siwa broda właściciela bieleje z wściekłości. Tutaj popełnia – przy całej mojej sympatii dla jego postawy – wielki błąd. Bo co mu zależy udać głupa i nawet zażartować:

- Antykwariat to taka mała Belgia, u nas pija się lokalne browary.

Nie, zakapior przejmuje kontrolę nad starszym panem; wszczyna on pyskówkę, a klient, przyzwyczajony przez kapitalizm, że to on ma zawsze rację, a jak nie ma, to i tak ma, zaczyna się buntować. Jest zzz – zszokowany, zdegustowany, zdezorientowany. Po traumie, wróciwszy do domu, siada przed komputerem i na stronie poświęconej miejskim lokalom etc., na forum z recenzjami obsmarowuje swego niedawnego dręczyciela.

Właściciel kocha te konfrontacje. Lecz jeśli nie postawi na ironię, w końcu te wszystkie sytuacje go wykończą. Serce pęknie, zakopią wrażliwca w nieczułej na uroki lokalnych piw ziemi, Antykwariat zaś dostanie się w łapy miśków z miasta, którzy nie będą się patyczkować z jakimiś lokalnymi, zamówią stały transport Carslberga i tyle. Na dodatek zmienią nazwę na Trend Moon Space, wywalą bibeloty, stare krzesła i stoły; gdzie my się wtedy podziejemy?

Zwłaszcza że w Antykwariacie na ścianach wiszą gołe baby. W toalecie, skandalicznie zaniedbanej, gołe baby. Przy półkach z książkami też czatują gołe baby. Jedne playboyowskie, drugie, jakże zastanawiające, w stylu retro, gdy depilacja była niepojęta jak tajemnica Św. Trójcy.

Antykwariat da się lubić, o ile Antykwariat polubi ciebie.


niedziela, 2 grudnia 2007

Sheesha

I rozpełznął się dym z fajki wodnej, którą rozpaliłem nocną porą, a zaproszeni przez nas znajomi z wolna mu się poddawali , i poddawali, i poddawali...
Aromat jabłkowy doskonale komponował się zarówno z winem, jak i grapefruitową Finlandią. Jedno drugie napędzało, to przybliżając, to oddalając perspektywę...
Dodatkowo postanowiliśmy wydłużyć o dzień Andrzejki, wróżąc z wosku... Przebojem były kontury psów. I samochodów. (Dobrze, że nie polityków!)



sobota, 1 grudnia 2007

TVN 24

Sobotni poranek. Na Kabatach (w tym przypadku okolice Wąwozowej i Ekologicznej, gdzie mieszkamy), spokojnych jak letnią porą fale Morza Czerwonego, pojawia się samochód transmisyjny TVN 24. Odruchowo biegnę do drugich okien, by zauważyć to coś. Coś, bo coś widocznie musi się dziać, skoro przybyli reporterzy. I to w jakże lansersko-kosmicznym pojeździe!

Przechodzący ludzie to samo:

- O rany, zaraz coś się wydarzy. Na pewno, skoro telewizja przyjechała.

My, ludzie epoki McLuhana wiemy, że telewizja często uprzedza fakty. Pogodzeni z tą prawdą możemy być jedynie biernymi obserwatorami.

Niektórzy przechodnie zatrzymują się odruchowo i czekają na zdarzenie. Wyprowadzane psy, przeważnie yorki i labradory, kręcą się niespokojnie. Nic z tego, nie będzie darmowego programu live. Jeśli macie kanał w swojej kablówce, za którą płacicie, to sobie to coś potem zobaczycie.

Po jakimś czasie wyszedłem na pobliski bazarek, zniecierpliwiony, że nadal nic się nie wydarzyło. Wróciłem po kilkunastu minutach. I nadal nic. Samochód w tym samym miejscu, reporterka gaworząca z operatorem kamery.

- Za co im płacą?! Nie potrafią nawet wywołać żadnego dramatu.


Prawdopodobnie zwyciężyła proza życia. Kilkanaście metrów dalej znajduje się oddział banku BPH, który częściowo został wchłonięty przez Pekao SA. Wczoraj, po 18., został podłączony do sieci swojego adaptatora. Dziennikarze kluczyli wokół banku, w nadziei na przepytanie paru potencjalnych klientów, jak się czują dzień po fuzji banków. Kamerę ustawili na pobliskim skwerku, wycelowaną w wejście śp. BPH. Jeśli jednak nie to było celem, to tak czy owak musiał wyjść nudny materiał, bo tu naprawdę nie wydarzyło się nic innego, a przynajmniej ekscytującego…

piątek, 30 listopada 2007

Zatory

Dziś pada, dziś więc W-wa zatkana jak rura kanalizacyjna w zaniedbanej kamienicy. Przekleństwa, złorzeczenia i absolutna niechęć do nadstawienia drugiego policzka triumfują za kierownicą. Wiem, o czym piszę; swego czasu, przez nieszczęsne osiedlenie się w podwarszawskim Piasecznie, musiałem przykleić sobie samochód do pośladków - i tak zostało na parę lat. W sumie przez te korki włosy mi zaczęły siwieć...
Najbardziej współczuję mieszkańcom Białołęki. Praktycznie zostaje im jedyna alternatywa dojazdu do Centrum - Modlińska. Taka jest dodatkowa cena, doliczona przez los za wielkie domy i przynajmniej czteropokojowe mieszkania, które sobie kupili w tamtych okolicach. Jedni z oszczędności, większość jednak z braku wyobraźni. Zapewne kiedyś dociągną tam linię metra. Nastąpi to jednak wtedy, gdy pośród nas nie będzie ani jednego człowieka, który by widział na żywo, a nie jedynie z archiwum w Internecie, takie wynalazki jak wicepremier Lepper czy prezydent wszystkich Polaków, Lech Kaczyński.
Nie chcę bynajmniej rozczulać się nad losem korkowiczów, po prostu sam swoje nieźle wystałem, i naprawdę nie zazdroszczę. Szczególnie, gdy w taką śnieżną pogodę nawet nie mogą sobie strzelić szklanki grzańca przed powrotem do domu.

czwartek, 29 listopada 2007

Hard'zi

Nawet nie wiedzieliśmy, że środowy (ekskluzywny, jak widniało na zaproszeniu) koncert grupy Maanam w Hard Rock Cafe związany jest z odpaleniem gitary-neonu przed jej wejściem (o czym przeczytałem w dzisiejszej Stołecznej). Jedynie przypadkowi gapie mogli wykazać nieco zainteresowania tym eventem. My zaś, w gromadzie VIP-owskiego bydełka dogadzaliśmy sobie w środku.

Słowem, na zewnątrz chlubne obrządki ku chwale korporacji, wewnątrz istna najebka na jej koszt. Ci, których zaproszono, absolutnie nie byli zainteresowani okolicznością fundowania im serwisu all inclusive. My tym bardziej.

Trzeba było niezwykłego sprytu, przebiegłości, a też zmysłu orientacyjnego, by dopchać się do open baru po darmowe napitki. I tacy właśnie byliśmy, niczym Winnetou, któremu zamarzył się galon ognistej wody po kolejnej udanej wyprawie z Old Shatterhandem. Bo i prawo Dzikiego Zachodu panowało podczas całej imprezy, kto tego od początku nie pojął, nie skorzystał. A gdy kapitalista płaci, nie zastanawiaj się, tylko bierz i rób swoje.

W oddzielnej sali, za sceną, na której o 22. miał zacząć się koncert, wyrosły prawdziwe Góry Skaliste żarcia. Podpite matołki utworzyły kolejkę, która jednostki zdecydowane, przy tym żądne natychmiastowego podkładu pod wodę ognistą, czyli nas, zirytowała na tyle, że popędziliśmy na naszych rączych mustangach na koniec sali, gdzie spokojnie mogliśmy zaspokoić nasz głód. Po prostu i po tej stronie mogła powstać kolejka, ale ludzie nie wykazali inicjatywy. Niewielu było tak hardych jak my. Niedawno zresztą byliśmy w Hard Rock na obiedzie; nieźle tu koszą za jedzenie, jeszcze więcej za picie, więc postanowiliśmy sobie bezlitośnie odbić tamten rachunek.

Maanam, Kora, koncert – wszystko piękne i ładne, głos ma wokalistka nadal znakomity, za to zrobiła się jakaś taka pulchna. Wiadomo, już nie te lata. Ale dzielnie założyła zwiewną spódniczkę zakrywającą ledwo co uda, więc kiedy rozbrykała się na scenie, na pewno paru VIP-ostarców się pośliniło.

Po koncercie część osadników rzuciła się do szatni po kurtki. I znów, żeby zdążyć na ostatnie metro, zrobiliśmy niezłe podchody w tym bezwładnym kotłowisku. Manitou czuwał nad nami. Ale co tam bóg. Moja biała squaw wykazała tutaj nieprzeciętną zaradność; po prawdzie zasługuje na przydomek Zmyślnej Lisicy. Howgh!

środa, 28 listopada 2007

Dziadostwo

Gdyby wczoraj do klubu Punkt na wieczór literacki Mariusza Sieniewicza i jego najnowszej powieści Rebelia nie zjawiła się nasza kreatywno-artystyczna paczka (i nieco cyniczna, a mimo to ujmująca, tym razem w nieco okrojonej wersji: ja, żona, Robert, Patryk, Bogusia, Paulina, Krzysiek, Bartek, Magda, Bo, Asia, Janusz), sala świeciłaby pustką przytłaczającą – adekwatnie do przesłania promowanej książki.

Nie lubię atakować innych prozaików, choć i dla mnie niektórzy nie mają litości. Nie lubię, ponieważ zachodzi poważny zarzut o zawiść i zazdrość. Pozostaje więc wiara, że piszę to jako potencjalny czytelnik. O ile bowiem przyszedłem do Punktu z nadzieją na usłyszenie i przekonanie się, że Rebelia to niezwykła wizja, wyszedłem kompletnie zdruzgotany. I to nie jest retoryczna kokieteria.

Zarówno autor, jak i jego powieść to dwa byty zupełnie pozbawione poczucia humoru. Nie tylko na zewnątrz, także do wewnątrz. Brak autoironii sprawia, że Sieniewicz – wygłaszając jego zdaniem jedynie słuszne poglądy na rzeczywistość – mimowolnie popada w nieprzeciętną bufonadę. Krytykując system, sam jest tego systemu (nie)świadomym beneficjentem – wielkie wydawnictwo wydaje mu książkę, browar funduje piwo, pracownicy Punktu zapieprzają po nocy. Można by tak w nieskończoność drwić z tego taniego, w sumie – co napiszę złośliwie, lecz inaczej nie mogę – prowincjonalnego zamiłowania do kontestacji. Jakobin Sieniewicz krytykuje „wydmuszkową” – jak twierdzi monotonnym głosem – literaturę, sam nie oferując w zamian niczego szczególnego (choć jego krytyka ma sugerować, że owszem, książka, którą napisał, jest udaną kontrpropozycją). Rebelia, ujmując się za światem ludzi starych, wykluczanych przez współczesność opanowaną przez kult młodości czy hedonistycznie prężących mięśnie gangsta raperów, jest jedynie ochłapem z Możliwości wyspy Houellebecq’a. Nic nie odkrywa, nic wnikliwego nie proponuje oprócz wielostopniowego banału. Wręcz ma w sobie coś z socrealistycznej prozy. Teza i łupanka, w zależności od zdolności do kręcenia frazą. Na dodatek, w przeciwieństwie do dzieła francuskiego pisarza, napisana jest ciężkawym, pozbawionym rytmiki i silącym się na oryginalność stylem, w efekcie sprawiającym spory problem z przeczytaniem tej powieści – nie przez niuanse rozbudowanych metafor czy konstrukcji zdań, lecz absolutny brak iskry bożej, rozświetlającej fabułę i po prostu wciągającej czytelnika w swój świat. Bohaterami Rebelii są w większości starzy ludzie – można rzec, powieść ta reprezentuje zwyczajne dziadostwo.

Nie wiem, jakim cudem Sieniewicz jest pieszczochem mojej ulubionej Gazety Wyborczej czy Polityki. Albo trafił ze swoją oldskulową kontestacją w potrzeby ducha czasu, albo krytycy, nie mogąc doczytać jego powieści do końca, oddają mu słuszność ramach chrześcijańskiej skruchy i pokory...

Montenegro

W W-wie niektóre restauracje mają tylko ciekawe nazwy, reszta jest niestrawna. Wczoraj po raz pierwszy spróbowano nasz oszukać - właśnie w Montenegro. Niby bałkańska kuchnia, niby wystrój niczego sobie (choć i tak dwie klasy niższy niż Banja Luka), lecz idąc tam warto mieć oczy wytrawnego podglądacza, dzięki temu w ferworze wychodzenia można zauważyć, że reszta z wydanych 100 zł, specjalnie rozłożona na dwudziestki i dziesiątki nie ma jednego niezbędnego elementu - właśnie jednej dwudziestki... Kelnerka nawet nie protestowała, gdy zwróciliśmy uwagę. Oddała bez szemrania. Szemrane to miejsce.

poniedziałek, 26 listopada 2007

Na mocno

Kiedy śnieg, kiedy wiatr, kiedy pieszczot brak lub ich nadmiar, kiedy ni z tego, ni z owego, nie wahaj się, tylko cztery kostki lodu i trzy pięćdziesiątki whisky, ewentualnie więcej w zależności od wytrzymałości, książka otwarta, lampka włączona, umysł przewietrzony pierwszym, piątym, dwunastym łykiem, kostki pękają, szkło wodą zroszone, twoje gałki pobudzone, twoje rzęsy wyprostowane, przełyk gore, serce tupocze, uśmiech dojrzewa w kąciku ust, gotowych do wycałowania cię, choć to niemożliwe, za tę uspokajającą chwilę. A gdy koniec, to nowy początek...

sobota, 24 listopada 2007

W oparach

Kiedy nie czytamy, to chodzimy. Do wielu, wielu różnych miejsc, miejsc różnych. Nieliczne są warte opisania – w końcu nie jesteśmy recenzentami typu Maciej Nowak, który – by wyrobić wierszówkę – musi, nieszczęsny, nie tylko iść, ale też spożywać, czego skutki są, jakie są i wciąż przybywają.

I tak wczoraj mimochodem, trochę też prochodem wpadliśmy do Oparów Absurdu na Ząbkowskiej. Sporo się już rozpisywano o tym miejscu na Pradze, warto potwierdzić, że rzeczywiście Opary wydają się żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. I to jest plus podwójny.

Reszta to już minusy, konsekwentnie podwójne. Pragę zamieszkuje specyficzny target producentów alkoholi. Target stawiający na ilość, nigdy na jakość. Chyba że kość niezgody. Przestaliśmy się więc dziwić i kręcić po wielkopańsku głowami, gdy obok nas usiadł czterdziestokilkuletni tubylec. Napruty na zaś, pasujący do artystycznych Oparów jak zużyty listek papieru toaletowego do orderów na reprezentacyjnym mundurze staropolskiego wielmoży. Taki typ podstarzałego dresiarza praskiego. I owszem, rozciągnięty dres z materiału, kurtka-bandytka prosto ze Złego Tyrmanda. W ręce siatka, w siatce piwo, co rządzi na Pradze, czyli Królewskie. W Krakowie taką personę wykopaliby po przekroczeniu progu, tutaj pozostawał niezauważony. Palił szlug za szlugiem, okiem łypiąc to na nas, to na stolik z trzema dziewczynami. Spijał z nich nosy, oczy, usta i biusty; zgwałciłby je wszystkie po kolei. Starały się traktować go jak powietrze, to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji. Coś mamrotał do siebie, coś knuł. Obawiałem się, że jeśli zwrócę mu uwagę, rąbnie mnie popielniczką w skroń, to się nie tylko nie pozbieram, to mnie nie pozbierają. Wreszcie odpuścił i wyszedł w poszukiwaniu zakątka, gdzie kobiety bardziej chętne i wódce bez ograniczeń, i takim jak on, ziomkom, chłopom, co się zowie.

Szokiem jest wyjście na Ząbkowską. To jak kop z Kazimierza. Pusto, groźnie, przygnębiająco. Żeby jednak Opary nie cieszyły się pięcioma gwiazdkami, żeby stojąca tam na kontuarze figurka Matki Boskiej nie czuła się git, trzeba wyznać, że przesiąkliśmy tam niewyobrażalnie odpychającym zapachem. Ciężko go podsumować, ująć w jakieś ramy ułatwiające identyfikację – to bełt dymu nikotynowego i smażeniny, kurzu, klejącej się podłogi, dwutlenku węgla i nie wiem jeszcze czego. Człowiek nie śmierdzi, człowiek wali. Ubranie do wyprania, skóra do wymiany. I to są te opary absurdu, że właścicielka skąpi na klimatyzację czy wyciągniki.

piątek, 23 listopada 2007

Los pizzera

Będąc dziś na obiedzie w pizzerii, nie mogłem się skupić na powtarzaniu słówek niemieckich, które wziąłem ze sobą „w oczekiwaniu na realizację zamówienia”.

Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj mężczyźni, którzy mieli zdecydowanie wyregulowane struny głosowe. A też przez emocje, jak się za chwilę okaże. Pierwszy z nich to facet w sportowych butach, różowej koszuli w białe paski i narzuconym na nią rozpinanym swetrze we wzory, których powstydziłby się nie tylko macho. Drugi miał na sobie firmowe wdzianko, pochylał się nad umową i słuchał tyrady sweterkowca, który - łatwo się domyślić - był szefem. Bossem pizerii. Bogiem dodatków. Światłością sosów i parmezanu.

Wyczuwało się między nimi specyficzne napięcie – wiadomo, że nie rzucą się sobie do gardeł, bo w miejscu takim jak to z założenia jest się sytym. Ale przez te bite kilkadziesiąt minut wiedli spór o kompetencje. Pracownik, który miał podpisać nową wersję umowy, chłopak z pierwszymi bruzdami na czole stanowczo się nie zgadzał z właścicielem, wypominającym mu jakieś zaszłe sprawy. Szkoda, że muzyka głośno grała, dowiedziałbym się więcej. Gdybym miał wujka w CBA, załatwiłby mi taki fajny aparat podsłuchowy, a tak mogę liczyć jedynie na moje trąbki, bębenki i ślimaki, przytępione przez latami słuchany rap, techno i black metal. Ze strzępów rozmowy wynikało, że szef tworzy ad hoc zasady promocji, o których zapomina, albo które sobie przypomina, więc zdezorientowany pizzer raz np. daje klientom gratisy, raz nie... Stąd pizzeria notuje straty finansowe.

Zawsze więc, kiedy pomyślisz, jak ci źle na tym okrutnym świecie, biedactwo moje, ten wpis czytające, pomyśl o biednym pizzerze, którego życie kręci się dokoła – zresztą okrągłej – pizzy i jej dodatków. Dodatkowo kontrowersyjnych.

środa, 21 listopada 2007

Nouveau

Wczoraj przetestowaliśmy tegoroczne Beaujolais Nouveau. Bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Jest mocne i bez zbędnych niedomówień zaprasza na okręt podczas sztormu. Nie rozumiem, czemu niektórzy tak łatwo nazywają to wino sikaczem. Gdyby nie jego oryginalne walory, nie zrobiłoby takiej kariery; jak wiadomo, nie tylko we Francji, ale też np. na Węgrzech czy Austrii pije się Nowe, i jest z tego dużo radości. Na pewno nie zasługuje na miano sikacza, sikacz to np. Sophia, choć też nie każda, bo jak zwykle pod znaną nazwę podpinają się różni producenci. Często surowość osądu wynika po prostu ze spróbowania jakiejś tańszej wersji... Trzeba pamiętać, że pod tą marketingową akcją kryją się przeróżne szczepy. Zresztą nie będę tu wchodził w erudycyjno-handlowe dywagacje. Wystarczy zrobić prosty test: kupić dwie, trzy butelki z różnymi etykietami. Różnica zdecydowana. Poza tym jak ktoś lubi wina wytrawne, szybko przyzwyczai swoje kubki smakowe do cierpkości Nouveau. Należy też pamiętać o stosownej przekąsce.

Poza tym prawdziwi poeci i spółka nie boją się Nowego.

Stanowczo schłodzone Beaujolais w akcie wdzięczności za zakup i otwarcie po godzinie przynajmniej 22, kiedy to ułożone miśki mieszczańskie zakładają piżamy, powoli żegnając się z dniem powszednim jak co dzień, jak co dzień, to schłodzone Nowe zabierze cię do całkiem zajmującej sfery. Jeśli pracujesz w branży wydawniczej, Nowe wydobędzie ci z głowy parę zanotowanych kiedyś cytatów i energetycznych metafor. Jeśli pracujesz w branży erotycznej, przypomnisz sobie o porzuconym egzemplarzu Kamasutry, albo nie, nie będziesz go szukać, decydując się natychmiast na praktykę, o ile warunki masz sprzyjające, łącznie z wytrzymałym łóżkiem. Jeśli zaś jesteś stanu duchownego, a twoją wiarę podkopały publikacje współczesnych prozaików, relacje CNN z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a szczególnie stałe łącze do Internetu… to Nowe uniesie cię parę centymetrów nad podłogą, i ponownie uwierzysz, że można chodzić po wodzie, lewitować, cuda odprawiać. W ogóle gdziekolwiek pracujesz i cokolwiek robisz lub nie robisz, Nowe podziała na ciebie jak żadne inne wino – na etykiecie dają mu 12%, ale nie wierz, to autocenzura, tych procentów jest o pięć więcej, co najmniej. Nowe potrafi kopać jak młody cielaczek, który uświadomił sobie moc swoich kopytek. Spieszmy się więc z degustacją, bo nie miną dwa miesiące, a wszystkie Beaujolais zamienią się w ugrzecznione, stare byki.

wtorek, 20 listopada 2007

York kontra Gangrena

Tak mniej więcej wygląda postać czystej słodyczy, która (wedle wyznania Doroty w komentarzu do postu Paliwoda - Independent) rozprawiła się swoimi zębami na tyle skutecznie z egzemplarzem Gangreny, że właściwie nie nadaje się on do czytania.
Siły konserwatywne zapewne uznałyby tego psiaka za bohatera sezonu. Kazimiera Szczuka, taki Ziobro polskiej krytyki literackiej, zaprosiłaby hardego yorka do swojego programu, wypytując o szczegóły dosłownego zainteresowania tą ohydną książką.
- Słyszałem - odpowiedziałby piesek - że w tej powieści jest tyle mięsa, że kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem: warto po nią sięgnąć, a nuż mi posmakuje.
A może zwabiła go tajemnicza okładka? Zapach farby? Napisany krwawą czcionką tytuł? Zapewne dopiero w Wigilię właścicielka bezkompromisowego yorka dowie się prawdy.
Tak czy owak autor składa ukłony zwierzęciu, co żadnej okropności się nie boi. Tak trzymać (w zębach)!

niedziela, 18 listopada 2007

W przymierzalni (życia)

Oto spodnie, które - teraz przymierzane - za chwilę po obopólnej akceptacji będą kupione (centrum handlowe Janki).
Każda wizyta w sklepie, szczególnie w przymierzalni to co dla niektórych prawdziwa droga krzyżowa, kolejne kabiny jak kolejne stacje, krzyż coraz cięższy, ubrania się dwoją i troją, bezwzględni Rzymianie-kobiety każą podążać dalej, okładając nowymi propozycjami zakupu:
"Leży? Dobrze leży? Układa się z tyłu? Z przodu? Tu za długie. Tam za krótkie. Jesteś pewien? Spójrz jeszcze raz".
Żadna literatura nie wyrazi intensywności wahań, jakie mają miejsce w przymierzalni. Szczególnie, gdy ubranie niby dobrze leży, fason niby idealny, ale coś nie gra a to z tej, a to z tamtej, jakiś fałd, rozciągnięcie, nie taki sznyt.
To prawdziwy film sensacyjny, obfitujący w zaskakujące rozwiązania.
"Zgadza się, masz rację, ta spódnica jest za szeroka, ale za to ta, pamiętasz, ta przy tych zielonych bluzkach jest w sam raz. Przyniesiesz mi ją?"
Więc idziesz, mieszasz się z tłumem ubrań, z tęsknotą spoglądasz na wieszaki, myśląc w przypływie depresji sklepowej, że chętnie byś się na jednym z nich powiesił.
Na szczęście ja w takich sytuacjach jestem ostoją spokoju. Pod warunkiem, że ubranie naprawdę przypadnie mi do gustu. Naprawdę...

piątek, 16 listopada 2007

Paliwoda - Independent

Na stronie znanego serwisu Independent.pl recenzja Rzęs autorstwa Janusza Paliwody:

Przerwa na papierosa

Na książki niektórych autorów się czeka. Na przykład po to, aby przekonać jak poradzili sobie z presją pompowaną przez krytyków, czytelników i rynek literacki. Wszystkich przecież interesuje, czy nowa powieść wytrzyma ciężar porównań z wysoko ocenionym poprzednikiem. Z wielką trwogą wyglądało się następcy „Wojny polsko-ruskiej” Masłowskiej. Niesłychana ciekawość kazała rozglądać się za młodszym bratem „Lubiewa” Witkowskiego. Podobnie rzecz się miała z najnowszą książką Dawida Kornagi. Wielu się zastanawiało co wypełznie z chorej wyobraźni autora „Gangreny”. Pisarz narobił apetytu erotycznymi opowiadaniami publikowanymi tu i ówdzie, więc już wietrzono kolejny skandal i następną erupcję perwersyjnych wyziewów!

Najnowsza książka Kornagi jest reklamowana jako „okrutny świat w oczach dziecka”, co mnie zaniepokoiło, ale nadal wierzyłem w talent tego prozaika. Pierwsza niespodzianka, to bohater zamiast gwałciciela i mordercy – 12 – letnia Ola. Wprawdzie dziewczynka ma ojca pijaka i brata – dilera narkotyków, ale dobrze się uczy, podlewa kwiatki, opiekuje się siostrzyczką i ma wyrzuty sumienia, gdy pierwszy raz idzie na wagary. Jak się można spodziewać, Ola Procyk grzeczna jest tylko do pewnego momentu. „Wyczyny”ojca-sadysty znęcającego się nad rodziną sprawiają, że bohaterka również schodzi na złą drogę: pali hasz, kradnie sukienkę ze sklepu, ucieka z domu i odwiedza w burdelu siostrę koleżanki. Zresztą, tak jak fabuła, wszystko w tej książce jest przewidywalne. Koleżanki Oli czytają „Bravo”, w muzeum bohaterowie zatrzymują się na dłużej przed „Bitwą pod Grunwaldem”, na wagary jadą do Arkadii, tam idą do McDonalda, a od ojca Ola dostaje owieczkę z breloczkiem. Państwo Procykowie są na czasie i decydują się na piąte dziecko, bo połakomili się na „kasę” z becikowego.

Świat widziany oczami dziewczynki jest strasznie uproszczony i naiwny. Pewnie inny być nie może, ale nie trafiają do mnie te antynikotynowe frazy i objaśnienia jak działa Internet i poczta mejlowa. Jest za słodko i schematycznie, prawie jak w prozie Musierowicz.

Są oczywiście w „Rzęsach na opak” fragmenty, dla których warto sięgnąć po tę książkę: np. kłótnia i bitwa rodzinna na komunii Jędrka, palenie haszu na dachu i upadek jednego z kumpli Mateusza, sen Oli o księciu Witoldzie czy ostatnie sceny, wprawdzie fabularnie mało odkrywcze, to jednak obdarzone potężnym ładunkiem dramatycznym.
Kornaga nie popisał się w swojej powieści niczym oryginalnym. Okrutny świat dorastającej dziewczynki o wiele lepiej ukazał Tryzna w „Pannie Nikt”, a ojca-sadystę wiarygodniej przedstawił Kuczok w „Gnoju”. Nie oczekiwałem od Kornagi drugiej części „Gangreny”, bo powstanie takiego „monstrum” byłoby twórczym samobójstwem. Pisarz po bezdusznej i mrocznej powieści musiał wziąć głębszy oddech. Dlatego „Rzęsy na opak” traktować należy wyłącznie jako przerwę na papierosa i odskocznię od głównego nurtu wulkanicznej i nieokiełzanej wyobraźni autora „Gangreny”.

czwartek, 15 listopada 2007

Snajper

Tyle, ile ja się już filmów naoglądałem, sensacyjnych, komediowych, pornograficznych, tyle książek, ile przeczytałem, a co nieco napisałem, tyle minispódniczek wypatrzonych to tu, to tam, i innych ciekawych niuansów, których starają się nie puszczać w zachodnich telewizjach przed 22, a u nas nawet przed północą, tyle okruszynek, pyłków i kłaczków przyłapanych na gorącym uczynku, tyle korków od wina, ziarenek piasku na plaży, piegów, pieprzyków, łez, tyle literek i cyferek porachowanych, i tyle mejli, na które odpowiedziałem, zapoznając się z nimi uprzednio, tyle słów niemieckich wytrwale zapamiętanych, i nic, żadnego pogorszenia, ani miniminusa, oświadczyła dziś pani okulistka (sama w okularach). Szkoda, że nie dorabiam w służbach specjalnych. Albo w jakiejś siatce terrorystycznej. Mieliby chyba ze mnie niezły użytek.

środa, 14 listopada 2007

Niech pszenica będzie z tobą

Niemcy mają swojego pszenicznego Franziskanera, my - co obwieszczam po licznych testach - Faustusa.
Piwo idealne do konwersacji, nie konsumpcji. Nie lubi, jak wmawiają spece od marketingu, towarzystwa golonki czy kiełbasy. Toleruje co najwyżej orzeszki ziemne.
Piwo zakochane w niskiej temperaturze. Jeszcze niższej, niż to sugeruje etykieta.
Piwo aprobujące przelewkę - bo choć w butelce, zdecydowanie woli gospodarzyć w szklance, niekoniecznie wysokiej.
Piwo absolutnie wrogie innym czynnościom, które przy okazji jego konsumpcji pragniesz wykonywać. Piszesz? Zapomnij. Czytasz? Również. Obezwładni cię chytrze, będziesz domagać się go więcej i więcej; zamienisz się w wielki kombajn i nakosisz się tej procentowej pszenicy, nakosisz...

wtorek, 13 listopada 2007

Pada na Kabatach

Wreszcie konkret. Widok z okna jednych może obezwładnić, drudzy klikają w Travelplanet.pl, gdzie tu pojechać na narty.

Z mejla, spontanem pisanego, do naszego znajomego poety:


"Pogoda może beznadziejna, lecz kiedy pomyślę np. o temperaturze w Kalkucie, to chyba wolę przymrozki od czasu do czasu, szczególnie że dzięki temu nie żyją tu jakieś podejrzane gady; idziesz sobie rano do klopa zwalić wyrzut sumienia, a tu obudzony najjadowitszy wąż na świecie serwuje ci takiego anala, że widzisz gwiazdy, i gwiazdę Dawida, Mojżesza i wszystkich świętych padłych pod Jerychem. Matkę Teresę też widzisz, lecz już za późno, zdychasz na posadzce. (...) Fakt, że szaruga W-wie nie przystoi. Robi się jakoś tak ni to w te, ni to we wte, "snuje" na ulicach, "snuje" w samochodach, jadą, jadą i nic z tego. Za to w takim Krakowie, (...) w takim Krakowie to nawet jak zamiecie, zawieje i zachłodzi, to kwitujesz to wzruszenie ramion, podążasz Szpitalną, Floriańską, mijasz te wszystkie ulice świętych, międzynarodowi przewalają się z jednego krawężnika na drugi, zimne piwo działa ciepło na somę, i absolutnie się nie przejmujesz jesienną kurwicą, jeśli już, to w kontekście kataru, nie chandry."

Trzy razy byliśmy w Egipcie, zawsze jakoś we wrześniu. Morze Czerwone jest wtedy bardzo nagrzane, zaś dni w miarę długie; zostaje mnóstwo czasu na napoje i składniki odżywcze, które u niektórych wywołują zemstę Faraona. Po dwóch tygodniach cieplarnianej masakry, lądując na Okęciu, mieliśmy ochotę wzorem śp. papieża całować tę naszą ziemię na mrozy podatną. Różnorodność nawet w pogodzie - to sobie cenię. Monotonia klimatyczna środkowej Afryki czy Bliskiego Wschodu i im podobnych rodzi jednostajność i ubóstwo, związane zarówno z wrażeniami i percepcją, jak i z etyką. Ludy, które nie zaznały noszenia rękawiczek i szalików wiele niestety tracą...

Bumerang


Wczoraj z wizytą w kluboksięgarni Tarabuk na promo drugiej powieści naszego znajomego. Padał śnieg, kto wygodnicki miś i został w domu, niech się kisi w swoim misiowatym sosie do oporu, aż kiedyś wykipi i po nim. Przybyli najdzielniejsi, najinteligentniejsi, najwrażliwsi. „Dziękuję za oklaski, mnie też jest miło”. Bohater wieczoru na początku był nieco spięty (co naturalne w sytuacji, gdy 1. wychodzi twoja długo oczekiwania książka, 2. przepytuje cię wymagający krytyk literacki Leszek Bugajski, 3. dokoła znajomi większości z branży, więc wyczuleni na to i na owo), potem się jednak zdecydowanie wyluzował, tak wyluzował, że rozluzował, aż w końcu przeluzował, dzięki czemu mógł dołączyć – po oficjalnym zakończeniu spotkania – do naszego wytrwałego grona (mnie, żony, Patryka, Roberta, Janusza, Pauliny, Bogusi, Asi, Thomasa i kilku efemerycznych istot), które zostało do końca i wykończyło brawurowo prawie dwa kartony 13% wina obrandowanego napisem... Bumerang. Paulina uwieczniła cyfrówką te intensywne literacko godziny. Przebojem były fotki nosów, rąk, kieliszków, a przede wszystkim naszych uśmiechów. Czuliśmy się jak goście na weselu w Kannie Galilejskiej, kiedy jeden z długowłosych VIP-ów na prośbę swojej matki (widocznie ją suszyło) dokonał cudu i przemienił wodę w wino – jeszcze lepsze niż na początku przyjęcia. Tureccy producenci podróbek mogliby się uczyć od niego fachu.


niedziela, 11 listopada 2007

Straszny

Dziś byliśmy w operze na Strasznym dworze. Język polski jednak nie nadaje się do śpiewania, zwłaszcza na wyższych oktawach: praktycznie NIC nie słyszeliśmy. Słowa wbijały się w ścianę dźwięku, która je przemielała i puszczała dalej w postaci sylab... Włoski, niemiecki czy nawet angielski - języki zwarte, bardziej melodyjne (niemiecki może nie aż tak, lecz za to twardy, więc tym bardziej wojowniczy, vide Wagner). Polskie "ś", "cz", "ć" topią się pod falą nut. Dobrze, że nad sceną wyświetlane było tłumaczenie na angielski...