środa, 12 grudnia 2012

Hiro 29 - felieton Epicki Sylwester



Wbrew pozorom, z Sylwestrem same kłopoty. Ten najsmutniejszy dzień w roku świętowany jest jako najweselszy. Ludzie radują się z przemijania, nowej porcji zmarszczek, sadła i chorób związanych z wiekiem. Życzą sobie wszystkiego najlepszego, wiedząc dobrze, że raczej pójdzie na gorsze. Kobiety cieszą się, że jeszcze chwila, a zaczną przekwitać. Mężczyźni cieszą się, że wkrótce dotknie ich prostata i inne straszne sprawy, którym i Viagra nie zaradzi. Neonaziści rozpromienieni, że wreszcie uda się podpalić dawno upatrzony dom azylanta i zostaną porządnego łupnia od policji. Kadra kierownicza szczerzy zęby, że zaraz nastąpi trzecia fala zwolnień grupowych łącznie z nią samą i jedyny stały etat zachowa w biurowcu pani Stasia, sprzątaczka, która pracowała tu przed powstaniem firmy i zostanie po jej rozwiązaniu. Jedynie psy podkulają ogony, słysząc fajerwerki. Koty podchodzą do sprawy po luzaku, zwykle przesypiając odliczanie do północy.
Okres poświąteczny/przedsylwestrowy jest najdroższy, jeśli chodzi o hotele, podróże, bilety lotnicze. Wszędzie. Każdy z dostarczycieli usług pragnie wyrwać swoją działkę, dla której wysokości właściwie nie ma uzasadnienia oprócz przedziwnego przekonania, że oto dostąpimy zaszczytu partycypowania w najważniejszym dniu w roku. Niezależnie od marudzenia, malkontenctwa, mizantropii trzeba powiedzieć sobie jedno: innej opcji nie ma. Pytanie nie tyle retoryczne, ile zdroworozsądkowe: co wolisz, spędzić Sylwestra w papuciach, z lampką wina i odpalonym po raz szósty „Powrocie króla”, czy wybrać się na epicki, ba, megaepicki Sylwester, gdzie będzie się działo. Oj będzie się działo! Wierne dotąd sobie małżeństwa przeżyją pierwsze zdrady. Narzeczeni wyrzucą razem z korkami pierścionki zaręczynowe. Nawet najbardziej zatwardziałe dziewice otworzą swoje intymne gerdy. Będziesz pływać w wannie pełnej browaru. Brać udział w walce na poduszki. Ktoś wyskoczy z trzeciego piętra i wyląduje w śnieżnym puchu, zaliczając pod drodze, w ramach buforu, biednego bałwana. Czytaj dalej lub w wersji papierowej.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Fragment nowej powieści - beta


Co lubi Ula

Ulubiona, Nowy Świat 27, piątek, po godzinie 22.

Chrobry przechyla głowę do tyłu.
Ula widzi, jak pracuje jego grdyka. Niczym gad, co zaatakował chodzący lub pełzający pokarm z dużą zawartością białka. Pokonał go i począł pochłaniać. Ula ani myśli się wahać, jest zwarta, gotowa, już po wkurwie, teraz pragnie relaksu. Idzie w ślady Chrobrego.
Bach, lufa w dół. Wpływa w gardło, nurkuje w przełyk, trafia w żołądek.
Bach, druga to samo. Wpływa w gardło, nurkuje w przełyk, trafia w żołądek, przedostaje się do jelit.
Bach, trzecia bania. Wpływa w gardło, nurkuje w przełyk, trafia w żołądek, przedostaje się do jelit, molestuje wątrobę.
Bach, czwarty strzał. Wpływa w gardło, nurkuje w przełyk, trafia w żołądek, przedostaje się do jelit, molestuje wątrobę, rozdrażnia nerki.
A każdy wlew za pomocą jakiegoś magicznego patentu przedostaje się do mózgu, wyżyma go, piłuje, rozdrabnia, rozkręca, rozwierca.
Kreuje najebkę. Konsekwentnie. Metodycznie. Uczcie się, co to czytacie. Pijcie, mordując się, gdyż wasze żałośnie krótkie życie powinno opierać się na długich zmaganiach z nałogami.
Każdy kieliszek równa się dwadzieścia pięć miligramów transparentnej cieczy, czujecie?
Seta zaliczona.
Uli ciało zaczyna lekko lewitować. Może nie dwadzieścia centymetrów nad podłogą. Może pięć. Lecz wystarczająco, by poczuć się. Poczuć się. Poczuć się zajebiście.
Że żule mają tak na co dzień, Ulę mało to obchodzi. Ścierwa same się wykańczają. Statystyka. Przykazanie upadku. Takim powinno odebrać się prawa wyborcze. Zagnać do przerębli. Utopić w niej. I po krzyku.
Prawie że druga seta zaliczona.
- Pij, Ulo. Za Polskę naszą ukochaną, pojebaną, udręczoną, pokręconą – mówi Chrobry. – Pij, kochana.
Ula więc wlewa w siebie, nie myśląc o straszliwym katzenjammerze, którzy szykuje się do ataku za paręnaście godzin. Akurat, kiedy się przebudzi. Z chęcią do życia. I odwiedzin u ojca. A tu chujwdupęmegakac, rzygi, podrygi, pot wódczany, łzy wódczane, nawet, gdyby się modliła nie wiadomo po co, Ojcze Nasz zamieni się w Ojca Wódczanego.
Chuj, piję, piję, za nas, za Polskę, kochanie, Polskę naszą ukochaną-jebaną, Polskę maltretowaną.
Szum w Ulubionej zamienia się w zawirowanie. Oczy Uli przestają powoli chwytać, ujmować, definiować. Widzi szeroko, bardzo szeroko, choć patrzy wąsko, bardzo wąsko.
Barmanki, dwie słit niunie, roczniki wczesne jak przed chwilą zakupiona świeża bazylia w markecie, lustrują z podziwem wygiętego olbrzyma. Nie sposób zachichotać, mogłoby to skutkować niepotrzebną konfrontacją. Głowa Chrobrego prawie dotyka rysunku na ścianie – statecznego dżentelmena z melonikiem i laseczką. Lśni, odbijając refleksy światła na czubku i zmarszczonym czole. Skurczysyn, perfekcyjnie ją ogolił. Klasyka stajlu Comat18. Narodowiec zawsze jest łysy, powiedzą rzeczoznawcy. W jego przypadku jedno pokrywa się z drugim. Włosy, jak wyznał Uli, zaczęły wypadać mu około dwudziestego roku życia. Przez napierdalankę wódczaną, nie to żarcie, powietrze, wartości, nie mam, kurwa, pojęcia. Kocham Polskę, lecz gdyby była panną, co przechadza się, cała pełna fochów, zajebałbym sukę, no zajebałbym ją, Ula, jak Boga nie kocham, zajebałbym!!! Przez geny być może moje włosy wypadają. Co ja gadam, żaden tam czas teraźniejszy. Rosły i chuj, przestały, susza, cebulki obumarły na amen. Jakby jakiś spisek zawiązały. Tak, to przez geny po ojcu. Łysiał od początku, powiedziała mi kiedyś matka. Stary padł, nim dostałem mutacji, co więcej mogę dodać? Młody był, to i trzymał się tam jakoś na początku, kiedy się styknęli na jakiejś bibie, chuj go tam wie, co i jak, rodzice zawsze kłamią, kiedy pytasz o okoliczności swojego poczęcia. Jedno jest pewne. Ja, dziecko wpadki, on siedemnaście lat, ona piętnaście. Jak było, tak było. Człowiek zrobił swoje. Potem zszedł, biedak. Nim komuna się skończyła, jego już nie było. Zakopany na dobre. Rak nie wybiera. I po chłopie-wielkoludzie. Włosy Chrobremu wypadły, wiara w świat różnorodności razem z nimi. Tak, przyznawał Chrobry, odkąd pojawiły się pewne oznaki przemijania, takiego zwiastuna większej, nieubłaganej całości, pojąłem, że nie ma zmiłuj, nieuchronność fizycznej degrengolady jest absolutnie obiektywna, wartościująca i definitywna.  
- Więc się najebmy, kochanie.
Tak rzecze dziś Chrobry. I tak pije. Jeden za drugim. Ula za nim. W Ulubionej. Miejscu, którego unikają towarzysze z brygady. Chrobremu to obojętne, pije tam, gdzie może. Zazwyczaj piwo. Dziś wyjątkowo wódkę. Polską. Najlepszą. Ruska owszem, nie zaneguje. Lecz to bracia bliscy rasowo. Podobne nosy. Podobna intonacja. Skurwiele, używają i myślą tą wstrętną cyrulicą i wierzą tym obmierzłym, brodatym popom.
W Ulubionej ceny nie są wygórowane. Za to socjeta daje w nerwa.
Dlaczego tu przyszli?
Chcieli wreszcie być sam na sam. Chrobry z szytą raną, którą sprawił mu parszywy dzikus. Ula z bólem w skroni. Chrobry próbuje pocieszyć ją, okręcić wokół kieliszka, kochanie, proszę, dobrze, że go dźgnęłaś. Wiem, człowiek. Drugi człowiek. Każde stworzenie na tej planecie… Czy aby każde, kochanie? Czy oni zaliczają się do stworzeń? Czy płazy nie mają w sobie więcej godności od tych dzikusów, co się mnożą i żerują na innych? Nie mów, że nie, proszę, kochanie.
Tak kochają rasiści. Tak kochają ludzie, którzy w życiu by się nimi nie nazwali.
Chrobry autentycznie zakochany jest w Uli.
Tak, jak ją kocha, tak nienawidzi tego, czego nienawidzi.
Chrobry gestem „ty, patrz”, wskazuje Uli cel: parę, ona z warkoczem, on w okularkach. Skąd się tu wzięli? Po co im to? Wynocha.
Chrobry nie jest u siebie, wie. Jeśli przypierdoli niepasującym mu elementom, będą problemy. I areszt. Znów. I niewola w domu niewoli na Racławickiej. Lub chuj wie gdzie, wywiozą na Mazury, do twierdzy z zimnymi murami.
- Niby jeziora dookoła, kraina ich tysiąca, a ty – tłumaczy Uli obrazowo, z przekonaniem, wychylając szóstą dwudziestkę piątkę rudej – patrzysz w wodę w zajebanym klopie, myślisz sobie, oto moje jeziorko, se pokajakuję, se popluskam. Nie, za nic, nigdy więcej nie dam się tam sprzedać. Żebym pierdolnął na zabój, nie dam, rozumiesz?
- Rozumiesz – odpowiada poważnie Ula.
Piją.










wtorek, 13 listopada 2012

poniedziałek, 5 listopada 2012

Hiro 28 - nowy felieton Spleen na bogato



Nie tak dawno jedna z offowych wokalistek żaliła się, jak niewiele dzieliło ją od śmierci. Taką depresję miała!, rozgłaszała w mainstreamowych pismach. Do Bangkoku musiała lecieć, miesiącami na hamaku się czilałtować, byle o bólu istnienia zapomnieć.
Widocznie zapomniała. Bo i się wygrzała, i w tłuszczyk przy okazji „umierania” obrosła. Wreszcie, po pół roku z dala od strasznej Polski, doszła do siebie, wróciła do owej strasznej Polski, nową płytę nagrała, a później, na dniach premiery, na prawo i lewo, na zasadzie copy paste szafowała wspominkami o swoim splinie i pouczała, jak żyć godnie. Jednak nie o kąśliwe podsumowanie tej ble-bleniny chodzi; szkoda kobity, przynosi wstyd sobie i swoim fanom. Nie ma co wdrażać się w owe medialne wyznania, pachną zapachem podrabianego dramatyzmu. A co najmniej braku świadomości, czym rzeczywiście jest depresja. Bez względu na stopę życiową. Jak się bowiem okazuje, o ile ból głowy należy się każdemu, depresja niekoniecznie.

wtorek, 23 października 2012

Czy życie w pojedynkę ma sens??...

Powieść polska pisana prozą żyje i dzięki Bogu ma się całkiem dobrze... Dlaczego polscy czytelnicy wracają poglądami do dawnych czasów, do czasów Stanisława Jachowicza, gdy często padały słowa: "Cudze chwalicie swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie"... Czytaj dalej

piątek, 5 października 2012

Nowy felieton MANIFEST UTRACJUSZA

Nowy Hiro, nowy felieton MANIFEST UTRACJUSZA


I znów przeholowałeś z procentami? Przestań wreszcie się rumienić i obiecywać poprawę. Lepiej nalej sobie w ramach odreagowania, klina czy czegokolwiek. Natychmiast spojrzysz na to inaczej, wręcz na trzeźwo, ponieważ będziesz sobą, nie tym kimś innym, człowiekiem obiecanką-cacanką, co się rozczula, jak źle postępuje, krzywdzi siebie, odrealnia się. Ludzkości, miej świadomość, dotąd nie udało się wymyślić czegoś lepszego właśnie od tego, co powyższe. W porządku, bałamuci umysł często za gęsto. Iść na AA? Dobre dla upadłych aniołków. Przyznając się do klęski, możesz równie dobrze spisać testament. Pij konsekwentnie, nie luzuj, nie mów „nigdy więcej”. Pewnego dnia nie dasz rady wypić ani kropli, więc czy jest sens już teraz zakręcać ten kran?


Więcej w wydaniu drukowanym lub zdigitalizowanym.

poniedziałek, 24 września 2012

Fragment nowej prozy

Tramwaj linii 9 jedzie w stronę pętli na Okęciu. To nie opodal lotniska. Imienia, a właściwie nazwiska Chopina. Bo gdyby imienia, to Fryderyka, prawda? Tramwaj, nowoczesny jak najnowszy iPhone, trochę pomęczy tory.  Miasto nie należy do małych, choć pozornie, z lotu tzw. ptaka na takie nie wygląda. Dwie połówki, przedzielone rzeką Wisłą. Przypomina sumiennie wydepilowaną waginę, a dokładnie wzgórek łonowy. Tak to jest, niby Chopin, a jednak Fryderyk. Niby pochwa, a jednak dominium Wenery. Warszawa jest znacznie większa od wskazań map Google. Intensywna w zagospodarowaniu na przedmieściach, które stopniowo, nieubłagalnie stają się jej częścią. Minie parę dekad, zostaną wchłonięte. Wydłużą się trasy tramwajów. Dojdą linie metra. Chrobrego, Uli i Mira wtedy nie będzie, dawno umarli. Kolejne generacje skorzystają, jak zwykle, na postępie. Podstępnie, prawda? Taki ludzko-psi los. Postronni z przyszłości wzruszają ramionami. Mnie to chuj, powiedzą futurystycznie. Ten chuj wypowiadany będzie naturalnie, ot, chuj z przyszłości. My żywi, tamci zdechli. Nas interesuje teraźniejszość; plujemy na ekologiczne torebki, wrażliwych wegan, mądralińskich scjentologów i przymilnych katolików.
(...)
Warszawa z okien tramwaju linii 9. Największe atrakcje z każdej strony. Stadion Narodowy w charakterystycznym kształcie kosza, biało-czerwony. Za dnia nie imponuje tak jak w nocy, podświetlony. Barwy narodowe nabierają intensywności. Serca trzeba nie mieć, żeby tego nie widzieć i nie poczuć dumy. Nowy symbol miasta. Czy miasta? Czegoś więcej. Wzruszenie ogarnia. Zwłaszcza, kiedy się pamięta, jak to malkontenci kasandryczni wieszczyli, że to się nie uda, cała ta budowa i wszystko dokoła, że Polak spieprzy sprawę, jak zwykle od A do Z i będzie dupa zbita. Podobno nie mieli prawa zdążyć z jego budową na  piłkarskie rozgrywki Euro. Zdążyli. Dali radę. Czy to nie argument, drwią, nie wierzą w nas, my zaś robimy swoje, udowadniamy nie pierdołami werbalnymi, udowadniamy pracą, coś z niczego. Nie było, a jest. Czyli można. Czyli jak się człowiek zaweźmie, na swoje wyjdzie. Nie zaweźmie, zdechnie. Bo taki nic nie wart, zdaje się szeptać Chrobry. Miro nie musi słyszeć. On wie. Ula również. Nic nie muszą mówić. Wystarczy, że są. W tramwaju linii 9.
Ula nie pamięta, jak kiedyś naprawdę tutaj było, na terenie stadionu. Za młoda była, domyśla się tyle, co przeczytała. Nie tak dawno grasowały i panoszyły się watahy handlarzy. Na miejscu obecnego stadionu królował, jak gdyby nigdy nic, absolutny syf – Stadion Dziesięciolecia. Upadły jak komuna. Nieczynny dla sportu, czynny dla handlu. Karne zastąpiły machlojki. Żółte kartki naloty policji. Piłkarzy zastąpili handlarze. Kibiców klienci. Mówiąc fejsem, śmieje się w duchu Ula, zaczekowali się na tak zwanym Jarmarku Europy kombinatorzy z całego świata. Dla jednych był emanacją etnicznego kolorytu, dla drugich wylęgarnią bandyterki. Pirackie płyty, programy, patenty. Świat Podróbki czynny od wczesnych godzin porannych. Nim policjanci na etatach ruszą swoje tyłki, dobra nielegalne zostaną już rozprzedane. Każdego dnia. Bez ustanku. Bez oddechu. Byle się nachapać. Tu nie ma niedzieli ani poniedziałku. Jest jeden dzień liczony od otwarcia do zamknięcia, od rozłożenia towaru do jego zapakowania – o ile nie zejdzie cały, co przecież często się zdarzało w zależności od popularności danego asortymentu. Każdy orze i nie tylko orze, jak może, a jak nie może, to zaraz ktoś mu pomoże za odpowiednią opłatą czy koneksją. Korona Stadionu, na niech ludy ze wszystkich kontynentów. W szczególności ci ze Wschodu. Azjaci, Turcy, Ukraińcy, Rosjanie, Gruzini, każdy na swoim dominium merkantylnym. Każda nacja wyspecjalizowa w usługach lub fabrykatach, w których jest mistrzem swojego fachu. Plebs cieszył się niskimi cenami, spodnie za bezcen, bluzka jeszcze taniej. Nic, że po pierwszym praniu traciły kolor jak cnotę pijane dziewice w akademiku Politechniki. Najbardziej pożądane były niestandardowe usługi, których nijak szukać w wielkich galeriach handlowych. Żono, chcesz skasować niewiernego męża? Proszę bardzo, po sznureczku, po sznureczku, w końcu poznasz właściwych ludzi. Ludzi? Azerów. Bandyci. Nieogoleni. Napakowani. Groźni jak Kaukaz w zimie. Namierzą, pobiją, zabiją. Cokolwiek chcesz w zależności od stawki. Planujesz napad z bronią w ręku na kantor? To nie Ameryka, stary. Ale, ale. Przyjdź raz, przyjdź dwa. Jak poznają, żeś bez powiązań z władzą sądowniczo-karną, a twój portfel gwarantuje opłatę za usługę, w końcu otrzymasz swoją zabawkę. Zapłacisz słono za pieprzną zabawę, twoja sprawa. Tak to było. Tysiące historii, o których Ula czytała w tysiącach artykułów, przygotowując się do egzaminów na kulturoznawstwo. Taki mały jej konik. Z kopytami, co mogą walnąć, zobaczycie. 

wtorek, 4 września 2012

Nowy Hiro, nowy felieton

HIRO nr 26

I po wakacjach! Zostały doznania, wspomnienia, przeżycia, rozmarzy się optymista. Cynik rzeknie: co z tego? Co tam romantyczne wschody czy zachody słońca. Zwłaszcza zachody, bo wypada je witać na piaszczystej plaży z bagietką, serem i winem; wschody zazwyczaj wita się z kacem. No ale definitywnie finito. W zamian – powie pragmatyk – zostały zdjęcia, czekingi i komentarze na fejsie, foursquarze i twitterze. Czas je ponownie odpalić, oznaczyć hipsterskimi, pełnymi autodystansu komentarzami i  pokazać znajomym znajomych, żeby docenili potęgę geolokalizacji oraz internacjonalistyczne możliwości kart kredytowych. Kto nie przeszedł kontroli na lotnisku, nie walczył o lepsze miejsce w low cost lines, nie dał się złodziejom w Madrycie, nie pozwolił dopisać sobie do rachunku  wyimaginowanego nakrycia stołu na Rodos, wie dobrze, że wakacje są wyzwaniem. Przyjemną golgotą, co może brzmi jak oksymoron, ale nim nie jest. Czytaj dalej

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Niezniszczalni 2

Przygotujcie uszy na wystrzały. Wiele wystrzałów. Pistolety, karabiny maszynowe, armaty, czołgi, działka samolotowe. Do tego noże, łańcuchy i pięści. Ozdobione kastetami, bo weteran potrzebuje klasycznego wsparcia, kiedy mięśnie nie te, co kiedyś. Nie zmienia to faktu, że bohaterowie kina akcji powracają, aż normalnie w fotel wciska. Można rzec, dziadki – zamiast wnuki niańczyć i na masaże do SPA jeździć – wybierają bardziej dobitną fizykoterapię na styrane upływem czasu ciało: biją, tłuką, koszą seriami wszystkich, którzy staną im na przeszkodzie. Więcej na stronie Hiro

niedziela, 12 sierpnia 2012

Charlotte Olivia o wampirach

  Jak się okazuje, Polskę i jej rzeczywistość można przedstawić w niezwykle ironiczny i zabawny sposób. Autor posługuje się wampirami z przeszłości i teraźniejszości, tym samym dość klarownie obrazując nam to i owo – mam tutaj na myśli niemałe mankamenty w organizacji i funkcjonowaniu… Polski, generalnie. Czytaj dalej

niedziela, 15 lipca 2012

Hiro nr 25 - nowy felieton Kaowcy all inclusive


Kaowcy w hotelach, a w szczególności w resortach – wielkich konglomeratach na wiele setek pokoi nazywani są animatorami (łac. animare – ożywiać). Oprócz tego, że należą do kasty aspirujących uczestników Mam talent czy X Factor, chociaż z góry wiadomo, że większość z nich odpadłaby jeszcze w kwalifikacjach, każdego dnia wykonują podobną kaowcom pracę u podstaw. Bez nich turystyczne miasteczko w wersji all inclusive byłoby jedynie wielkim chlewem z mnóstwem strawy, popiwków i basenów dokoła. Wnoszą weń ducha, lecz o wiele bardziej kontrowersyjnego niż ich bracia po zawodzie. I zazwyczaj trudną publikę mają do okiełznania, do tego międzynarodową. Przejedzoną, przepitą, przenudzoną allinclusivową codziennością w tygodniowych lub dwutygodniowych turnusach.
Gdyż pobyt w tzw. allu to niekiedy prawdziwe wyzwanie. Dla żołądka, który się rozciąga, wątroby, która marnieje oraz libido, z którym siadają solidarnie i inne organy. Przyczyny ogólnie znane. Rano obfite śniadanie, obowiązkowo omlety. Od 10:30 w snack barze pierwsza porcja frytek, pizzy, burgerów, do tego paleta trunków. O 13 lunch. Potem kawa lub konkretna polewka monopolowych napoi lokalnych. Znów snacki. Największe niejadki i miarkujący się z procentami w końcu dają za wygraną allowej ofercie i sięgają po więcej i więcej. Od 19 kolacja. Później, w zależności od standardu resortu, „nocny lunch”. Żeby nie wiem ile zwiedzać, krążyć to tu, to tam, pływać w morzu, basenie, wannie, allinclusivowy styl uczciwie wtłoczy w ciebie to, za co zapłaciłeś. Ludzie snują się przejedzeni, zobojętniali na propozycje harców, usypiają na leżakach, drzemią przy kolacji. Autentycznie wielu z nich wygląda na zmęczonych nie tyle wakacjami, co życiem! Więcej w nowym numerze Hiro, w wersji drukowanej lub elektronicznej.

piątek, 15 czerwca 2012

Nowy Hiro - nowy felieton Pot i piwo


Pot i piwo

Nienawidzę kibiców. Owszem, są pożyteczni, kiedy piłka w grze, hojnie nabijają produkt krajowy brutto, są też niezbędni, aby stadionowo-telewizyjny biznes kręcił się bez problemów, a domy mediowe trafnie obstawiały bloki reklamowe sieczką adwertajsingową. Nie zmienia to smutnego faktu, że ich nienawidzę. Nie mam na myśli kiboli, ci nawet nie kwalifikują się do obiektu mojej nienawiści; powinni siedzieć za kratkami, a nie lansować się na podmiejskich ustawkach.
Nienawidzę kibiców za to, że potrafią to, czego nie potrafię ja – tworzyć wspólnotę. Być jej częścią. Być wspólnotą samą w sobie. Jasne, łatwiej im: jak się wspólnie napiją, to i wspólnie pokrzyczą i wspólnie się wysikają. I nie takie melanże odstawią, że zadrży niejedno serce dzielnego policjanta czy ochroniarza wydelegowanego do egidy nad rozweselonym i rozbestwionym towarzystwem. Ujednoliceni kolorami flagi, emblematami drużyny, godłem orła białego, czarnego, jednogłowego, dwugłowego, cokolwiek tam jeszcze nacjonalizm wymyśli. Z obślinionymi wuwuzelami, szalikami, bębnami oraz odłożoną kasą na piwko stanowią grupę nie do zdarcia. Gdziekolwiek się znajdą, niczym prywatna armia robią, co im się podoba i żaden oburzony misiek im nie podskoczy.
Kibice są tylko czubkiem góry lodowej tego nie tyle zjawiska, ile prawidła: bez grupy to ty puchem marnym jesteś – napisałby współczesny wieszcz. Jestem osobą, która nie marzy o wejściówkach na mecze euro, która nie podnieca się zakupem biletu na koncert, która organicznie nie spełnia się w tłumie. W sumie to dobrze, ponieważ podczas mojego pogrzebu (no, kiedyś) zdecydowanie będę odseparowany od konduktu, absolutnie nie czując z nim żadnej więzi. Gdyby istniało życie pozagrobowe, pewnie znalazłbym swoją niszę czy to w piekle, czy w niebie, choć znając siebie, konkretnie, moje liczne przewinienia, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, na sto procent oddelegowano by mnie do tej pierwszej miejscówki. Bez zbędnego zażenowania zacząłbym cieszyć się spontanicznie tym swoim małym piekiełkiem, zupełnie pozbawiony chęci na integrowanie się z tamtejszymi uznanymi rezydentami – wszelkimi Hitlerami tego świata. Czytaj więcej lub w wydaniu papierowym

środa, 30 maja 2012

Homo corporatius. Przygody człowieka kreatywnego


Esencja, Joanna Kapica-Curzytek

Biurowce w Warszawie-Służewcu, niczym XIX-wieczne fabryki wchłaniają korporacyjne mięso w swoje wnętrza, wysysają z niego wszystkie soki i wyrzucają zużyte resztki. Najlepszym mięsem korporacyjnym jest człowiek bez właściwości. Powiedzmy, taki Gutkowski, bohater najnowszej książki Dawida Kornagi. Człowiek z ludu. Ludu reklamiarskiego. (...) Korporacyjny wyrobnik, od którego żądają kosmicznych pomysłów, wyników, zaangażowania i podporządkowania wszystkiego swojej pracy. Autor nie pozostawia złudzeń: „Tu nie ma związków zawodowych. Tu są plantacje kryptoniewolników”. Prywatność i indywidualność to tylko puste słowo. Narzeczona, stabilizacja i plany na przyszłość – trzeba o tym zapomnieć. Młody, zdolny, kreatywny Gutkowski to bohater naszych czasów, którego żywot wydaje się dla wielu z nas zadziwiająco znajomy. Gutkowski, zmieniający swój talent na drobne absolwent wydziału humanistycznego. Gutkowski, jeden z wielu, którzy żyją iluzjami i „wybrali, co wybrali, nie ma przymusu. Nie ma? Czyżby?” – pyta z przekąsem autor. Czytaj więcej.

środa, 2 maja 2012

Fragment z powieści at work...



Neue Schönhauser Straße 20, Goethe Institut, poniedziałek, po godzinie 13, sala nr 210

Brigitta wygląda na mężczyznę, który kilka miesięcy temu zmienił płeć. Grzywka pazia. Nos Arlekina. Szkoda, że się nie goli, jej skóra byłaby elastyczniejsza. Zmarszczki finiszującej do sześćdziesiątki baby. Pełna, choć niegruba. Wysoka, choć daleko jej do siatkarki. Jest skoczna, raz przy tablicy, raz przy stoliku. Krąży, chwili nie usiedzi, co udziela się jej podopiecznym, nie mają szans na małą drzemkę czy myśli o sensie życia, mają pisać, mówić, pisać, mówić.
- Inaczej dupy z was będą, nie tłumacze – tłumaczy z uśmiechem szerokim jak od jednego brzegu Sprewy do drugiego.
Brigitta ma oczy żywe niczym u przebudzonego, żądnego polowania krwiopijcy, zielono-szare.  MILF-owa oponka pod całkiem bujnym biustem nie należy do odpychających, taka w standardzie. Brigitta dużo nie je, czym się chełpi podczas tematu o jedzeniu, lata jednak robią swoje, zrobiły mi, zrobią i wam.
Przyciąga uwagę, co do tego nie ma wątpliwości, Ola uwielbia patrzeć na Brigittę i wyobrażać sobie, jaka była dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Tak brzydka, że aż ładna. Brigitta od dziesięcioleci gra sezonowo w teatrach alternatywnych. Kto wie, może minęła się gdzieś z Lisą. W przerwach dorabia, ucząc dykcji, gramatyki, stylistyki. Jej wyraźny akcent, doskonała rytmika wypowiadanych słów, melodia poprawnie złożonych zdań – istna manna z niemieckiego nieba dla grupy mocno zaawansowanych tłumaczy. Spijają każde jej słowo, wysikując je potem w ćwiczeniach w symultance i translatoryce.
Dima z Indonezji.
Tomáš z Czech.
Svein z Norwegii.
Halima z Arabii Saudyjskiej.
Louise z Australii.
Sandrine ze Szwajcarii.
Julia z Rosji.
I Ola.
Siedzą przy trzech dużych stolikach, czasem czterech, tyle jest w sali. Brigitta wciąż ich przesadza, miesza, każdy z każdym ma rozmawiać, miksować się gramatycznie. Mordercze godziny konwersacji, rozkminianie akapitów w drastycznie długich tekstach z różnych dziedzin życia. Zajęcia kończą się dopiero po godzinie 17. Szumią w głowie przez dwie kolejne.
- Nie chodzi o to, by tłumaczyć na swój język – wyjaśnia Brigitta – chodzi o to, by totalnie zrozumieć sens tekstu, który zamierzacie przetłumaczyć, nawet na chiński, choć pewnie nikt go tu nie zna? To dobrze, bo całkiem pokaźna ta nasza wieża Babel.
Wiadomo, Ameryki nie odkrywa. W detalach pomoc Brigitty staje się znacząca, jej wyjaśnienia drugiego, trzeciego, szóstego dna słów są pouczające. Idealna lektorka, mentorka tłumaczy?
Ma skazę. Bardzo wyraziste poglądy polityczne. Spróbuj się jej postawić, zaczyna atak.
(...)
Nikt nie czuje się obrażony oprócz Julii. Trzydziestotrzylatka ani myśli gasić rzęsistych rumieni na swoich policzkach podczas polemiki z Brigittą. Odpowiada agresywnie na jej żarty i aluzje. Walka na śmierć i życie dwóch pewnych swoich poglądów kobiet, żadna nie odpuści, mężczyźni mogą się uczyć, jak nie cofać się ani o krok, o kroczek.
Akurat dziś zajęcia o literaturze gejowskiej. Julia uważa homoseksualistów za nienormalnych. Odmieńców i degeneratów. Uciekinierów z Sodomy i Gomory, którzy bezczelnie oszukali Jahwe, wmawiając mu, tak, kochany Jahwe, lubimy cieplutkie łona, żadnych tam złowrogich, nabrzmiałych penisów, obrzezanych czy nie, bez znaczenia, byle penisów, drogi Jahwe, naprawdę, nie ma nic lepszego niż współżycie z kobietą, byle poczynać nowe istotki, coraz więcej nowych istotek, drogi Jahwe. Oszczędź nas, co ci zależy, przeżyjemy, to dociśniemy parę macic dla chwały Tory. Julia zarzuca gejom promowanie pedofilii i całe zło świata. Śmierć w Wenecji. Matka Boska Kwietna, pierwsze lepsze tytuły, mówi, które pokazują nędzę tego obrzydliwego zboczenia. Jaka szkoda, tacy wybitni twórcy, a same paskudne pedały, da Vinci, Michał Anioł, Wilde, Gide, Genet, Ginsberg. Julia wie, Julia jest oczytana, watahy pederastów, jawnych lub zakamuflowanych, krążą dookoła, mamiąc, że anale są OK, tylko anale. Działają niczym masoni, z tym wyjątkiem, że masoni, mówi Julia, nikogo nie krzywdzą, są potępieni dla samych siebie, zaś zwyrodnialcy seksualni mierzą swoje chucie w niewinnych, nieświadome niczego dzieci, młodzieńców szukających spełnienia. Wszystko nikczemne, niecne, niegodziwe. Brigitta patrzy na nią z pobłażliwością liberałki. Argumentuje logicznie, dlaczego Julia się myli, dlaczego myśli nie tyle niepoprawnie politycznie, ile zwyczajnie nierozsądnie, nieludzko. Julia upiera się przy swoim. Na jej policzkach płoną gniewne ogniska. Kurwa twoja mać, zdają się krzyczeć, zafundowalibyśmy ci stosik inkwizycyjny, pierdolona, niemiecka, pobłażliwa suko, zobaczyłabyś, co ważne, a co nie! Julia najchętniej przyłożyłaby tam Brigittę i jej arlekinowy nos – jak soczystą currywurst. Pozostali tłumacze, oprócz saudyjskiej wahabitki, próbującej zniknąć w swojej chuście i najnowszym iPhonie, patrzą na Julię z wyższością i pobłażaniem. Ot, krnąbrna, nierozsądna, niedokształcona Ruska, której się pomieszało, zaraz łagry dla gejów zaproponuje, zesłanie na wieczne życie w tajdze, wycie groźnych wilków syberyjskich, byle z dala o prawosławnej większości waginolubnej.
Oli żal się robi Julii, wie, że kobita dawno widocznie nie zaznała spełnienia w tym, w czym ona, Ola, często zaznaje, choć nigdy definitywnie.
Im dłużej Julia zarzuca gejom i lesbijkom zło tego świata, tym bardziej Ola się przekonuje, coś jest na rzeczy, Julia ma problem, Brigitta go nie rozwiąże dyskursem socjalliberalnym, rozwiąże go Ola dyskursem intymnym. 

czwartek, 26 kwietnia 2012

Call Center z antologii Podróż na północ/Mot nord

Opowiadanie Call Center z wydanej przez Stowarzyszenie Willa Decjusza polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot nord (2011)


Call Center

Dzwonię.
Znów nie odbiera. Odbierz. No odbierz. Ile razy mam się do ciebie dobijać? Z piątkowych recordów zostałeś mi tylko ty. Za chwilę siedemnasta, kończę pracę. A, jeszcze mam rozmowę z supervisorem. Pół godzinki najwyżej, a potem I am free!
Łączenie. Dwie sekwencje, trzy, pięć. Odbierz. To nic nie kosztuje. Może potem. Ale na początku nic. Zresztą chodzi wyłącznie o twoją korzyść. Będę dla ciebie miły. Odbierz. Przedstawię ci coś, co na pewno cię zadowoli przy tym ogólnym niezadowoleniu, w którym trwamy od urodzenia, rozumiesz?
Siedem.
- Słucham? – Uf, odebrał!
- Czy mam przyjemność rozmawiać z panem…?
- Tak, to ja! Słucham – nie pozwala mi dokończyć.
- Tu Marcin Tarkowski. Dzwonię w imieniu banku – tu podaję, po stosownej pauzie, jego nazwę – który przygotował dla pana atrakcyjną ofertę kredytową. Teraz może pan skorzystać ze specjalnej linii kredytowej…
- Pan wybaczy, nie mam czasu. Poza tym nie bawi mnie zaciąganie długu, który i tak później muszę spłacić. – Zaciął się, nabrał powietrza niczym astmatyk. – I to z nawiązką! – dodał pełen oburzenia.
- Rozumiem – odpowiadam spokojnie. Pełen profesjonalizm. Nie rugać. Nie wypominać. Nie wprowadzać w kompleksy, że ma się do czynienia z niezamożnym, który nie chce się do tego przyznać. – W takim razie przedstawię panu inną, jeszcze lepszą ofertę. Otóż zgodnie z formularzem, którą pan wypełnił dla Home Brokera, zainteresowany jest pan kredytem hipotecznym. Oczywiście, na korzystnych warunkach.
- Faktycznie. Przyznaję. No słucham! – Nieco się uspokoił; zwyciężyło zainteresowanie nad domniemanym brakiem czasu. – Tylko krótko, bo nie lubię wciskania kitu.
Kitu? Przepraszam, ja nigdy nie wciskam kitu! Jestem tylko przekaźnikiem różnych ofert. Odpowiedzialność za ich konstrukcję marketingową oraz rzetelność ponoszą oferenci, nie ja. Ale nie powiem mu tego. To nie jego sprawa. Jego interesuje konkret. Dobrze, zatem proszę:
- W papierach zaznaczył pan, że docelowo zamierza pan kupić trzypokojowe mieszkanie dla siebie, żony i państwa dziecka.
- Lub dzieci, lub dzieci – poprawił mnie.
- Jak najbardziej, jak najbardziej – poprawiłem się i ja. – Otóż jeśli się pan zdecyduje do trzydziestego dnia bieżącego miesiąca, skorzysta pan z prowizji 0%, marża wyniesie tylko 0,99%, a sam kredyt bank finansuje nawet do 100% wartości nieruchomości!
- Interesujące.
- Bardzo interesujące. Na kiedy chce się pan umówić z konsultantem?
- Z kim?
- Z konsultantem. Przedstawi panu wyczerpująco wszystkie szczegóły dotyczące oferty oraz poinformuje, jakie dokumenty trzeba przygotować w celu uzyskania kredytu.
- Zaraz, zaraz. Jakie dokumenty? Czy ja powiedziałem, że chcę ten kredyt?
- Nie. Ale wyraził pan zainteresowanie.
- Doprawdy?
- Jak najbardziej. Rozmawiamy o nim, więc jest pan zdecydowany.
- Aha, czyli jak jestem piękną dziewczyną i odpowiem na pana spojrzenie, to zaraz pan myśli, że pójdę z panem do łóżka?
Co on bredzi?
A może nie bredzi.
Broni się. Jak każdy inny. I do tego mnie wypunktował.
I prawdę mówił. Co odpowiedzieć? Co odpowiedzieć, by go nie stracić? Niech da się przynajmniej namówić na przesłanie ulotek promocyjnych. Proszę. Bardzo cię proszę, człowieku na linii. Rozmawiamy już trochę, szkoda tych słów, które wypowiedziałem; tu słowa naprawdę kosztują, bo są i na początku, i na końcu.
- Jest pan tam? – to do mnie.
- Jestem – odpowiadam, nie rozumiejąc, czemu sam poddałem się pauzie.
- Pan wybaczy, dziękuję za rozmowę.
- Ale…
Bach! Rozłączył się. A z nim rozłączyło się moje…

- …10 punktów! Marcin, tyle ci zabrakło do wyniku, który sobie wyznaczyliśmy. Nie możemy być w tym przypadku elastyczni. Przykro mi. Wiem, że się starasz. Dzwonisz nawet w przerwie na kawę. Zależy ci na sukcesie, w pełni to rozumiem i popieram.
Pewnie, że mi zależy. Mam kobietę, pięciomiesięcznego dzieciaka, planujemy skromny ślub, potem kupno mieszkania, mniej więcej o podobnym metrażu co ten uparty dupek, z którym przed chwilą rozmawiałem. Wyższe stanowisko gwarantuje mi pozytywne rozpatrzenie wniosku o kredytowanie w banku. Wystarczy je mieć. Jeszcze dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy dwieście czterdzieści osiem telefonów i proszę, pagony, odznaki, trofea.
- Marcin, procedury to procedury, musimy się ich trzymać, inaczej centrala zrobi z nami porządek, jak audyt wykaże, że coś nie tak. W bilansie półrocznym, jeśli chcesz skoczyć wyżej, musisz wyrobić setkę plus punkty dodatkowe. One przesądzają o przejściu. Dodatkowo opinia przełożonego, z mojej strony rekomendująca twój awans – supervisor puścił do mnie przyjaźnie oko zza swojego biurka – i nie tylko masz zespół pod sobą, ale dochodzi do tego podwyżka o prawie tysiąc netto i jeszcze…
Wizja raju tu i teraz, w tym call center. Aż chce się w nią wierzyć, inaczej zjadłbym na drugie śniadanie słuchawki z mikrofonem. Lub odgryzł ucho. Sobie albo komuś, to bez znaczenia. Nikt by nie poczuł, zajęty telefonowaniem i przekonywaniem potencjalnych klientów do skorzystania z wyjątkowych ofert.
- I jeszcze premia uznaniowa za wyniki kwartalne.
Dziękuję, szefie, za pokrzepiające słowa. Za wiarę, miłość i zaufanie. Nie, żebym ironizował. Idzie mi dobrze, kiedy na zewnątrz minus piętnaście stopni, tutaj zawsze dwadzieścia cztery, kiedy na zewnątrz plus trzydzieści sześć, tutaj zawsze dwadzieścia cztery. Nie muszę nigdzie biegać, mam tylko mówić.
Mówić. Mówić. Mówić.
Jedni to lubią, drudzy nie. Mogłem zostać, no właśnie kim, żeby tyle nie gadać? Jedynie mojej kobiecie to się nie podoba, bo kiedy wracam, to w ogóle nie chce mi się otwierać ust, najchętniej ukryłbym je gdzieś w głowie, rozłączył się i poszedł spać. Co też robię. I gdyby nie dzieciak, plany matrymonialne i mieszkanie, pewnie byśmy się rozeszli. Kobiety nie lubią ani milczków, ani gaduł, kobiety lubią takich na wpół wygadanych, przepraszam, co ja poradzę, że nie mam siły?
- I w efekcie masz dużo, dużo więcej, Marcin!
Na razie nie mam nic, czyli to, co mam.
- Nie moja wina, że się rozłączył. Byłem bliski sfinalizowania sprawy. Może pan odsłuchać.
- Wierzę ci. Jednak nie wyrobiłeś kwartału. Zaczynamy od zera. Reseting, tak? Inaczej wielu z nas osiadłoby na laurach, a wyniki momentalnie by spadły, czego nikomu nie życzę, Marcin. – Supervisor wstał, podał mi rękę na pożegnanie.
– W pełni cię popieram. Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. I powodzenia w poniedziałek. Zaczniesz z nową energią, bez dwóch zdań. Nabijesz tyle punktów, że twój awans będzie pewny jak… – Zabrakło mu fantazji na podanie metafory. Machnął na nią ręką, odejdź, nie rozpraszaj mnie. To było skierowane przy okazji i do mnie. Byłego przodownika telemarketingu. – Miłego weekendu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Niedobrze! Tak właśnie będzie. Nasza branża powoli, lecz systematycznie staje się nieefektywna. Klienci częściej dokonują wyborów poprzez sieć, konwersacja z żywą istotą czyli konsultantem po prostu ich drażni. Trzeba na poczekaniu albo kłamać, że nie ma się czasu na dłuższą rozmowę, albo zdecydować się. Zawsze pod wpływem emocji! Później wypominają sobie, jak mogłem dać się tak podejść, skoro wcale mi nie zależało? Nie chciałem urazić konsultanta? O niedoczekanie, krętaczu! Następnym razem, jak zadzwonisz, zniszczę cię przez tę słuchawkę, zniszczę na amen, handlarczyku!
W sumie nawet ja nie miałbym ochoty na dłuższą rozmowę ze mną samym.
Ale te 10 punktów!
Co ja teraz powiem mojej kobiecie? Szampan, przepraszam, wino musujące chłodzi się od dwóch dni w lodówce na okoliczność mojego awansu. Który właśnie dzisiaj miałem sobie wydzwonić. Wypiłaby jedynie kieliszek, bo karmi, ale wypiłaby, bidula. Ona przyklaskuje mojej ciężkiej pracy, angażującej intelekt i nerwy, i wie, że chcę dla nas jak najlepiej. Jest na macierzyńskim, potem wraca na posadę kierowniczki w PKP, stresujący job, nie dość, że narzekają dyrektorzy, to narzeka jeszcze cały kraj, gdy w zimie pociągi spóźniają się z powodu pękniętych od mrozu torów, zasp, zawiei i zamieci, i gdy w lecie pociągi spóźniają się z powodu pękniętych od przegrzania torów, deszczu, gradu i sikających na nasypach pijanych małolatów.
Wino musujące. Wino musujące, a nie szampan. Do którego zakupu jakąś godzinę temu dzieliło mnie zaledwie 10 punktów. Miałbym co oblewać z godnością i z gestem, tak, z gestem! Teraz kanceling, panie Marcinie, dzwoń od początku, nabijaj recordy, bij rekordy, notowania, cele, osiągnięcia, notowania, cele, osiągnięcia, notowania.
Zapiłem delikatnie w drodze do domu, skręcając mimowolnie do mojego ulubionego baru w centrum, Mety na ulicy Foksal. Zapiłem delikatnie w drodze do domu, przepraszam, wynajmowanej klitki, której nie znosimy i niczego tak nie pragniemy jak przeprowadzki do nowego M-3 w zielonej Białołęce. „Zielonej Białołęce”, pamiętam ten inspirujący zwrot z jednej z ofert, zazdroszcząc wszystkim, którzy wyrazili zgodę na przesłanie ulotek i spotkanie z agentem nieruchomości. Zamówiłem porcję nóżek w galarecie i pięćdziesiątkę, przepraszam, dwie. Tylko one, mocno schłodzone, jeszcze ratują moje usta przed ucieczką w głąb głowy. Rozszerzają je, rozciągają, wprowadzają ponownie w ruch i kiedy, po przeżuciu kilku miętówek, wracam w końcu, moja kobieta nic nie czuje, za to słyszy, że jakimś cudem mówię do niej po ośmiu godzinach nieprzerwanego nadawania do obcych, i wtedy traktuje mnie jak bohatera, kolację robi, miłuje spojrzeniem, kokietuje głosem, jest czuła i wzruszona moim poświęceniem.
Faktycznie, upicie się dla upicia ma coś z poświęcenia.
Siedzę więc na stoliczku w Mecie, maleńkim lokalu, wypełnionym hitami z dawnych lat, kiedy nie tylko nikt nie miał pojęcia o call centrach, ale w ogóle mało kto miał swój własny telefon. Nóżki zjedzone. Dokoła sporo rozgadanych klientów. Jedni po pracy, drudzy przed. Jak ja im zazdroszczę tego paplania, mnie to się słowa nie chce wypowiedzieć. Ani sylaby. Ani głoski. W naszym call center są pracownicy dzienni i pracownicy nocni. Niektórzy potrafią chlupnąć sobie w skrytości, by rozwiązać język. Często tak, że nim mlaskają, ślina kapie na klawiaturę komputera, monolog zamienia się w bełkot, delikwent zwykle po kwartale i dwóch ostrzeżeniach wylatuje dyscyplinarnie za picie w miejscu pracy. Do niedawna brałem nocne, lepiej płatne dyżury. Skończyły się wraz z pojawieniem się dzieciaka. Wracam i pomagam mojej kobiecie w kąpaniu dzieciaka, oporządzaniu go przed snem, buziaki, chichotki, oliwki, pudry, te wszystkie smykowe bajery, bez których dzieciak podobno cierpi bardziej niż hospitalizowani narkomani w dwudziestym dniu przymusowego odwyku.
O jak oni gadają, gaduły gadatliwe. Dobrze, że milczę. I sobie kulturalnie piję, rozmyślając w ramach odstresowania. Mój dzieciak, jaki dokładnie dzieciak? Nieważna płeć, dzieciak jak to dzieciak, dopiero po jakimś czasie okaże się pełnokrwistą dziewczynką lub chłopczykiem, wyrośnie na kobietę lub mężczyznę, przepraszam, żadnego szczególnego zaskoczenia jak choćby to, że teraz marża wynosi 0,99%, to jest dopiero zaskoczenie! Bo co ma być, to będzie, łącznie z 10 punktami, których pozbawił mnie ten krnąbrny dupek. Wystarczyło, gdyby powiedział „tak” i teraz piłbym z radości, a nie z kurwicy. Nie miał empatii. Nie groziłem mu. Nie szantażowałem. Nie stosowałem sztuczek marketingowych. Uczciwie jak nigdy. A on nie miał empatii! No to chlup, trzecia pięćdziesiątko kojąca złe myśli.
O jak oni gadają, gaduły gadatliwe. O jak dobrze, że milczę. Za to myślę w przeciwieństwie do tych, co gadają, gaduły gadatliwe!
Patrzę na swoje zwielokrotnione odbicie w lustrach na ścianach, fundujących samotnikom milczących kumpli do picia. Patrzę na to swoje odbicie i jest mi błogo, nie wiem, czy to wódka, czy zmęczenie.. Patrzę i mam ochotę zadzwonić do siebie i przedstawić sobie ten kredyt z marżą 0,99%. Popijam czwartą pięćdziesiątkę oranżadą i tak sobie myślę, że miałem pecha. 
Że mam pecha!
To nie wina supervisora. W naszym call center są jasne i przejrzyste jak bielizna erotyczna reguły osiągania bonusów oraz wszelkich gratyfikacji. Rezultaty widać natychmiast, tzn. są albo ich nie ma. 10 punktów mi, kurwa, zabrakło do awansu, taka jest prawda!
Ten koleś, przepraszam, ten dupek. Piąta! Wystarczyło, żeby mnie nie wkręcał rzekomym zainteresowaniem. Nadużył zaufania. Gdyby powiedział „nie, dziękuję”, na pewno bym się jeszcze wyrobił i połączył z kimś innym, sensowniejszym, bardziej podatnym na propozycje, przynęty i pokusy. Szósta pięćdziesiątka. Poświęciłem mu tyle czasu, produkowałem się, on zaś niewzruszony wzruszył ramionami, nie widziałem tego, ale wiem, że to zrobił, wzruszył i podziękował, tylko że nie podziękował w rzeczy samej, kazał mi się najzwyczajniej w świecie od siebie odpierdolić! Przydałaby się nowa przekąska. Nie stać mnie, przepraszam, stać, ale nie zasługuję na nią. Wlałem w siebie siódmą na czyściocha, aż westchnął mi żołądek.
Wyszedłem. Koniec rozmów na odległość. Musisz zrozumieć, że to, co jest dobre dla ciebie, takie właśnie jest i jeśli dotąd o tym nie wiesz, to teraz się dowiesz. Dzięki mnie, rozumiesz? Czas przybliżać ci promocję w cztery oczy.

Oczywiście w domu awantura. Dzieciak w płacz, kobieta w nerwy, ja w doła.
- Jak mogłeś tak się skuć?!
- Przepraszam.
- Ty zawsze przepraszasz.
- Proszę!
- Nie. – Zbliżyła się do mnie, czułem jej oddech, jadła pasztetówkę. – Wynocha!
- Co wynocha?! Co wynocha?! Ja tu mieszkam.
- O tak, tu… Świetna miejscówka, ten barłóg. Gadasz tyle o tej Białołęce. Zielonej i zieleńszej. Ty w ogóle gadasz. Do mnie, jak się napijesz i do mikrofonu, na trzeźwo. Gadasz i gadasz!
Nie sprawdził się patent z miętówkami! Udawała, że nie czuje. A czuła. Kobiety, fałszywe, pokrętne, wielolicowe!
- Marcin, zalałeś się, jedynie to potrafisz? – zapytała ze spokojem, który podsumowała ironicznym spojrzeniem. Pogłaskała główkę dzieciaka, którego trzymała na rękach. Dzieciak zakwilił. – Odstawiasz po pracy żulerkę, co, chcesz pokazać, jakiś twardy?
Zamachnąłem się, aby odeprzeć jej cierpkie słowa pod moim adresem. W ostatniej chwili zamiast w policzek trzasnąłem przelatującą muchę. Niewidzialną. Ale, powiedzmy, muchę. Kobieto, rodzicielko mojego potomka, wybaczam ci. Nie masz pojęcia o niuansach zaawansowanych konwersacji. Z innymi, którym chce się coś sprzedać.
Pokręciła głową. Wróciła do kuchni, położyła dzieciaka na stole, ten zaczął wrzeszczeć spragniony jej cyca. Podniosła go, westchnęła, usiadła na krześle, położyła sobie na kolanach, podwinęła koszulkę, a ten wżarł się jej w sutek. Nie powstrzymała łez. Nie przez dzieciaka. No nie.
Poczułem się tak, że nic nie czułem. Pustka, bezwład, zniechęcenie. Co mogę zaproponować mojemu dzieciakowi? Piersi nie mam. Jedynie pensję. Więc wikt i opierunek. Lepsze mieszkanie. Lepsze życie. Albo się sprawdzam, albo, tak, ona ma rację, wynocha. Bo co ze mnie? Człowiek-nieużytek. Pasożyt, nie żywiciel. A kobiety i dzieciaki potrzebują konkretnych, że tak powiem, ofert. Pójdę do niej, przeproszę, obiecam poprawę.
Nie dałem rady. Zwymiotowałem się na ikeowski, pasiasty dywanik w korytarzu. Usnąłem na nim, wygięty w łyżeczkę. Śniący we własnych rzygach. Żałosne. Przez żałosnych 10 punktów, które mi zabrał.

Ale wkrótce odda. Wiem o nim dużo więcej, niż mu się wydaje. Zanim zadzwoniłem, miałem wgląd w jego dane, zapewne podał je w jakimś wniosku o kredyt, którego mu nie przyznali. Cieniasowi! Obudziłem się z tą myślą około drugiej czterdzieści pięć nad ranem. I już nie usnąłem. Nadal leżałem na dywaniku. Kobieta przykryła mnie jakimś kocem, teraz upapranym w mojej cuchnącej hańbie po siedmiu pięćdziesiątkach, które namieszały mi w głowie. I w duszy, choć z wiekiem coraz trudniej mi w nią wierzyć. Sprowadziły za to natchnienie i zdecydowanie.
Sobotni poranek. Zjadłem na śniadanie serek, wędlinę, kromkę chleba i świeży wkurw. Wyszedłem, krążyłem dwie godziny po okolicy. Według wszystkich danych ten żartowniś mieszkał w mojej dzielnicy. Miasto niby duże, a takie małe, jak co do czego. Niech wyjdzie na zakupy. Albo do kawiarni. Ze swoim dzieciakiem na lody czy cokolwiek. Podejdę. Podejdę i powiem. Co powiem? Powiem na spokojnie, twarzą w twarz, a nie przez łącza, powiem uprzednio się przedstawiając, że zrobimy taki myk, pod koniec następnego kwartału, kiedy nabiję sobie nowe wyniki, zadzwonię do niego, a on bez wahania zgodzi się na przesłanie oferty i rozmowę z przedstawicielem banku. Automatycznie przyznają mi punkty. A jeśli odmówi?
Lepiej, by się nie odważył.
Sprawdziłem jeszcze raz wszystkie dane lokalizacyjne. Tak, to ta syfiasta kamienica dla plebsu na dorobku. Przynajmniej czynsz jako taki. Więc ujdzie. Nie ujdą za to degeneraci, co srają w windach. Ich dzieciarnia rujnuje ściany, podpala skrzynki pocztowe. Skąd takie coś się bierze? O, byle z dala stąd, do zielonej Białołęki, gdzie zimą w otulinie śniegu sarnę można zobaczyć, a i dzika, zająca, lokalne zoo po prostu. A ten tu, w tej syfiastej kamienicy. Trzecie piętro. Podobnie jak my. Zawsze trzecie piętro, bez windy, trzeba dreptać, pocić się okrutnie. No nic, pokrążyłem, pokrążyłem, wyszedłem. Nie zadzwonię do domofonu, nie tak to należy rozegrać. Stanąłem naprzeciwko kamienicy. Jak jakiś agent wywiadu. Przypętał się przygarbiony przez niefart życiowy żulek, spokój mój na chwilę zmącił. Że to, że tamto, tragedia, kopsnij pan co nieco, co? Panie, odpowiadam, ja sam jestem tragedia, a powiedziałem ostro, ostrzej niż ostro, skubany wyczuł nastrój i przepraszając oddalił się na bezpieczną odległość.
Do nocy czekałem. Światło w mieszkaniu sobie upatrzyłem. Zgasło około dwudziestej drugiej. Otworzyły się drzwi wejściowe do kamienicy, wyszedł, to pewne, on i jego kobieta. Gdzieś szli. Więc ja za nimi. Zaczął padać deszcz. Mieli parasolki. Ja nie. Wróciłem przemoknięty, ale zadowolony.
Po powrocie szczerze przeprosiłem moją kobietę za wczorajsze zachowanie. Podłość z mojej strony. Wina po mojej stronie. Wódka też. Wybaczysz? Kiwnęła głową. Czyli nie. Ma rację. Ostatnio odstawiałem za dużo różnych akcji. Wybaczyłaby, gdybym przyszedł i powiedział: „Kochanie, mamy wreszcie zdolność kredytową, szukamy mieszkanka, a tymczasem jedźmy po nowe meble, nowe sztućce, nowe lampy, nowe stoliki, nowe życie, no nowe wszystko!” Ucieszyłaby się bardziej niż autentycznie. Dobra z niej kobieta. Dobra matka mojego dzieciaka. Zyskałbym należny mi szacunek. Mogą pitolić o emancypacji, ale kiedy facet przynosi regularnie kasę, to ma poważanie. U swojej kobiety, u innych kobiet czy co tam preferuje. Wtedy łatwiej mu tak ogólnie, nie wspominając o sypialni.

I kościele. Niedzielna msza o jedenastej przedłużała się chyba jak nigdy. Z trzy godziny trwała, jakbym Braveheart oglądał, a nie krzyże i obrazy świętych. Nie mogłem się modlić, tak intensywnie myślałem o przydybaniu tego, co sobie ze mnie zakpił. Nie wiedząc, o jaką stawkę walczę. Ksiądz coś tam o bliźnich, co powinni wybaczać, ja zaś o bliźnim, któremu – niekoniecznie. Wierni klękają. Ciekawe, z którymi z nich rozmawiałem przez telefon. Którzy w ramach miłości bliźniego wysłali mnie na drzewo. Którzy zamiast z pokorą nadstawić drugie ucho i wsłuchać się w polecaną przeze mnie ofertę, rzekli zaprawdę, bym się odpierdolił i tyle. Amen.
- Przekażcie sobie znak pokoju.
Odwracam głowę w lewo do moja kobiety i gaworzącego dzieciaka. Odwracam głowę w prawo. Patrzy na mnie, nie widząc mnie. To on. Ale przypadek! Takiś miłujący?
Po mszy kieruję się za nim. Miesza się z wychodzącym tłumem. Czuję czyjąś rękę na moim ramieniu. Odwracam się, to moja kobieta.
- Marcin, co ty robisz?! – krzyczy, przedzierając się przez końcówkę pieśni religijnej. Daję znać gestem, mam sprawę. Ona mnie szarpie. Jakoś tak odruchowo uderzam ją w policzek, kiedy mówi, żebym się opanował i wrócił z nią do domu. Nie mamy domu, mamy klitkę, w której zaczyna nam brakować powietrza. Ktoś na mnie złorzeczy, co ja wyczyniam. Odpuszczam sprzeczkę i podążam za nim, zaraz mu powiem, co myślę o takich, jak on. Beztroskich sukinsynach, którzy nie szanują mojego call center. Jest bez swojej kobiety. Wierny się znalazł. Solówki mszalne odstawia. Idę za nim. Zaraz usłyszysz moje słowa. Serce mi bije. Nogi zaplątują się o siebie. Nic, idę dalej. Dochodzi pod swoją kamienicę. Wchodzi, wspina się po schodach. Ja za nim. Jest już przy drzwiach, ja za nim.
- Hej, ty! – wołam groźnie. Odwraca się. Widzę go wreszcie na spokojnie. Nikt nam nie przeszkadza. Wzrusza ramionami, wyjmuje klucze, majstruje przy zamku. – Stój, mam do ciebie sprawę! Nie słyszysz!? Znów mnie wrabiasz, co? Za kogo ty się masz? Kim ja jestem dla ciebie?!
Znów się odwraca. Patrzy na mnie, jakby mnie nie dostrzegał, taki jestem daleki, zza słuchawką.
Otwierają się drzwi sąsiedniego mieszkania.
- Panie Marcinie, co się pan tak drze, za przeproszeniem? – mówi do mnie człowiek.
Przyglądam się człowiekowi, który okazuje się sąsiadem. Tymczasem tamten wszedł do środka.
- Panie Marcinie, co pan się tak gapi na mnie? Nie goliłem się od dwóch dni, przyznaję, ale bez przesady. I dlaczego pan stoi przed swoim mieszkaniem, zamiast do niego wejść?
- Ja za tym, co wszedł.
- Kto?
- Do mnie. No, do …mnie. Nie widział pan? – wyciągam rękę i pokazuję wszystkimi palcami.
- Oj, coś pan kręci – sąsiad pokręcił głową. – Jak pan chce, proszę sobie tak stać, tylko bez wydzierania się, proszę.
Zamknął drzwi. Zostałem sam na klatce.