piątek, 18 grudnia 2009

Miasto fabuły


Są miasta, które zdają się być studnią, niewyobrażalnie pojemną i dudniącą, wrzucasz doń wiaderko i zawsze napełni się orzeźwiającą twórczo wodą – takim właśnie jest Paryż. Miasto, którego przedstawiać właściwie nie wypada, by nie być posądzonym o bezczelne ściąganie z internetu czy postrzeganie czytelników jako skończonych idiotów.
Gdyby zabawić się w jakieś geolokalizacyjno-artystyczne statystyki, wyszłoby, że pierwsze miejsce, w którym na hektar dzielnicy przypada najwięcej literackich geniuszów należy bezkonkurencyjnie do stolicy Francji.
Nie trzeba biblioteki pełnej erudycyjnej treści lektur, by znaleźć przyczynę tego stanu, wystarczy krótki przegląd historii. Zaczęło się od najbardziej twórczej akcji, która pozwoliła odciąć się Francuzom od średniowiecznej piramidy lenników – mianowicie ścięcia Ludwika XVI. To był nie tylko zwyczajny mord w imię ideałów zagrożonej rewolucji, to było zerwanie z wiarą, że prawa boże stanowią o porządku społecznym. Pozbywając się opoki władzy, pogrożono pięścią niebu; literatura kocha takie emocje i towarzyszącą im „akcję”. Potem było już lepiej, jeszcze krwawiej. Gilotyna śmigała, a gęsie pióra starały się ją prześcignąć, tnąc libertyńskimi powieściami coraz śmielej po karku nieodpowiadającej artystom rzeczywistości.
Tam, gdzie zaszedł, a właściwie zapisał się markiz de Sade, rozpościera się horyzont literackiej dewastacji. O ile markiz mordował w imaginacji, Napoleon, który zresztą nakazał jego uwięzienie w zakładzie dla psychicznie chorych, okazał się skrupulatnym praktykiem i utopił Europę w Sekwanie krwi – a z tego aktu dziejowego samosądu, używając języka nawiedzonych darwinowsko poetów (są tacy?), wyewoluowała nowa, fascynująca i inspirująca Francja. Konglomerat Kartezjańskiego zmysłu mechanicznej analizy, Wolterowskiej deokrytyki, wyrachowanej empatii Rousseau dla homo sapiens i bezwzględnej, zatem ślepej sprawiedliwości Robespierre’a i Saint-Justa, popartej pracowicie kilkunastoma tysiącami egzekucji. Dodajmy do tej luźnej wyliczanki encyklopedyczny zapał Diderota i kilka innych, zadziwiających swoją wnikliwością cech, jak zjadliwość, bezkompromisowy realizm i wielowarstwowa ironia, które zrodzili i rozwinęli ówcześni utalentowani synowie tylko pozornie wiernej córy Kościoła, a wyjdzie wybuchowy ładunek. Pełny historycznych potwierdzeń.
Oczywiście, powiedzą znawcy historii literatury, a gdzie Molier? A Rabelais? Czapki z głów i voila! Przysłowiowy wulkan literacki z pełną mocą wybuchł jednak dopiero pod koniec osiemnastego stulecia. Wybitni mężowie, antenaci oświeceniowych tytanów, niewątpliwie stworzyli odpowiedni grunt. Warto jednak pamiętać, że nawet najlepsza ziemia nie zrodzi plonów, gdy nie będzie właściwego klimatu. A ten stworzył jak żadne inne miasto właśnie Paryż.
Nie może więc dziwić, że tylko tutaj mógł żyć Balzac, Hugo, Zola i wielu dorównujących im talentem. Narodzić się we Francji to jedno, żyć w Paryżu to drugie; nadmiar francuskości, hojnej dla każdego, kto czołobitnie uzna jej wyższość.
Paryż, miasto samowystarczalne, żywiące się zachwytem nad swoimi kanałami, ulicami, bulwarami i parkami, do dziś emanuje tym, co najcenniejsze, bo francuskie, bo europejskie, bo jeszcze raz francuskie. Często o tym zapominamy, usiłując dostrzec w wieży Eiffla jakiś zakamuflowany znak przybliżający nas do odnalezienia sensu życia. Wystarczy kilkudniowa podróż do Paryża, a właściwa hierarchia zostanie przywrócona. W tym miejscu wypada powiedzieć:
- Jeśli czujesz niedosyt po lekturze przewodnika Pascala czy National Geographic, sięgnij po alternatywny, lecz jak najbardziej mainstreamowy, stworzony dla miłośników prozy Paryż. Śladami pisarzy autorstwa Jean-Paul Caracalli.
Książeczka ta to skuteczna odtrutka na biegających po Paryżu turystów z książką Brown’a Kod da Vinci. Bynajmniej nie stanowią oni zagrożenia, bardziej razi ich sformatowanie, że tędy i tylko tędy, bo tak w fabularnym piśmie stoi, a skoro w piśmie stoi, to tylko tak, nie inaczej.
Skondensowana, niekatująca objętością książka Caracalli to wciągająca kompilacja minibiografii pisarzy, a zarazem zmyślnie sherlockholmesowski bedeker, gdzie bywali, kochali, biesiadowali, tworzyli i umierali tacy twórcy tacy jak:
Chateaubriand, co mógłby równie dobrze zamieszkiwać chmury, pod warunkiem, że usługiwaliby mu paryscy kucharze i lokaje,
Stendhal, co dosłownie żywot skończył na paryskim bruku na Rue des Capucines, rażony apopleksją bardziej czarną niż czerwoną,
Balzac, co Paryż traktował jako wielką skrytkę przed wierzycielami, bo choć wielki był literacko, biznesy prowadził tragicznie,
Hugo, co zmieniał domy jak metresy, a pod koniec życia mieszkał przy ulicy swojego imienia, tak że bliscy mu adresowali listy:
Szanowny Pan Wiktor Hugo
Przy ulicy jego imienia, w Paryżu,

Flaubert, półparyżanin, półnormandczyk, bardziej to drugie, w końcu Pani Bovary, choć ciągnie ją do stolicy, umiera gdzieś po drodze swojego niespełnienia, co wielki pisarz oddał tak znakomicie,
Proust, wiecznie chorowity, lecz zawsze pełen pokrętnych chuci, zaprzysiężonych poszukiwaniu przychylności u zakwitających kelnerów w hotelu Ritz,
Cendrars, hardy od młodu, jednoręki podróżnik, francuski Jack London, Joseph Conrad i Verne’sowski Fileas Fogg w jednym, zdawałoby się, nieobecny w Paryżu, bo aktualnie na drugiej półkuli, a zawsze gdzieś na popularnym bulwarze widoczny.
Do rozpiski dochodzą amerykańscy pisarze, Fitzgerald, Miller, Hemingway. I pewnie pęczki tych, o których Caracalla niestety nie wymienił. Verlaine, Rimbaud, Baudellaire. Niezwykle barwni poeci, nie pisarze, lecz ich dzieła inspirowały bardziej literaturę niż wiele „zwykłych” książek. Ta armia nieodnotowanych przyjechała szukać w Paryżu inspiracji, miłości, a przede wszystkim sukcesu. Ci, którym się udało, zasłużyli na swoją „rue”, tym, którzy rozbili się o paryski bruk, niewdzięczne, rozkapryszone przez nadmiar geniuszu miasto nie poświęciło ani skrawka skweru.
Paryż kocha zwycięzców, sterowników, tytanów. Takich na swoją miarę. Z łatwością gniecie jak puszki po piwie ambitnych typków, którzy pomimo wielkich chęci, utopionych w jałowych kreacjach i zbędnym poświęceniu, nie wykorzystali swojej szansy.
Czy kiedyś powstanie coś podobnego, o tytule Warszawa. Śladami pisarzy? Na pewno nadałoby to trochę mitologicznego tchnienia temu wypełnionemu strzeżonymi osiedlami miastu. Rasowi psiarze nie lubią bowiem ograniczeń, ciszy nocnej i wymuszonej abstynencji – w czymkolwiek. Paryż, przynajmniej kiedyś, hojnie im to oferował. Dlatego tak go kochali. I, zainspirowani, godnie spłacali w wielkich powieściach ten miły czytelnikom dług. Niestety, dziś nie ma już tamtego Paryża. Czas na nowe kumulacje pisarskiej energii i wizjonerstwa, Berlin, Barcelonę, Pragę czy właśnie Warszawę?

środa, 16 grudnia 2009

Fabryka


Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o liceum wojskowym, a nie było dotąd okazji… Teraz możecie nadrobić tę zaległość dzięki wspomnieniowej powieści Krzysztofa Beśki. Nie jest to powtórka z Miasta i psów Llosy; Beśka operuje inną temperaturą narracji i klimatem fabuły, by wiernie, bez udziwnień przybliżyć czytelnikom cztery lata w miejscu, w którym uczyli się i swawoli juniorzy polskiego oręża. Wielu z nich później faktycznie zostało wojskowymi, sam autor „nie podołał”, ale za to napisał tematyczną książkę, prosto z frontu.

Jeśli wszystkie epizody, zawarte w Fabryce, są prawdziwe (a pewnie są) to naprawdę na podziw zasługuje precyzyjna pamięć autora. Tym trudniejsze obrał sobie zadanie, że zamiast skupić się na swojej osobie, „byłem, zrobiłem”, pod lupę wybrał kolektywnego bohatera – swoich szkolnych kolegów. Ujawnia się tylko czasem i te wyznania zdają się być bardzo szczere: relacje z kobietami czy powody, dla których nie zdecydował się na karierę oficera. O ile w swoich dotychczasowych książkach Beśka punktował ciemne strony nastawionej na konsumpcjonizm rzeczywistości, w Fabryce rozliczył się z samym sobą, tym kilkunastoletnim chłopakiem, który sam jeszcze nie wiedział, czego chce. Fabryka wydaje się pewną formą terapii, wyrzucenia „historii autora”, a przy okazji puszczenia oka do wszystkich, którzy mieli w niej swój udział.

Wbrew tytułowi absolwenci Fabryki nie wyszli na frajerów; może niektórzy byli nimi, idąc tam. Trudno jednak oczekiwać od piętnastoletniego chłopaka, na dodatek w czasach, gdy Polska nazywała się jeszcze ludowa, podejmowania świadomych, w pełni dojrzałych decyzji. Beśka z humorem opisuje te małe i duże rozczarowania licealną codziennością, biorąc na celownik również nauczycieli. Szczęśliwie, nie na zasadzie zemsty po latach, bardziej dopełnienia całości obrazu. A nie było lekko. Państwo socjalistyczne obiecywało wychowankom złote, żołnierskie góry. Jak to zatroszczy się o nich, ubierze, nakarmi, glorię i chwałę zapewni. Już na samym początku niektórzy chłopcy dostali mundury nie na swoją miarę, szkolna stołówka karmiła skąpo, kucharki kradły mięso... Fabryka obfituje w mnóstwo takich anegdot. Pomimo wielu braków i niedoborów, chłopcy wynieśli z liceum jedną korzyść: przyjaźń, która, jeśli wierzyć autorowi, łączy ich do dzisiaj bardziej niż wszystkie nasze-klasy i Facebooki razem wzięte.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Sąd Ostateczny

Sąd pierwszy. Daniel Koziarski, autor cyklu o Socjopacie czy Klubu Samobójców popełnił pierwszą poważną powieść – w porównaniu do swoich poprzednich pozycji wręcz wybitną. Moim prywatnym Sądem Ostatecznym potwierdził pisarską dojrzałość, odwagę eksplorowania trudnych tematów i absolutny brak strachu przed polemiką z postawami, z którymi nie zgadza się jego, autora, światopogląd. Tym samym ta proza jest prozą mocno zaangażowaną. Prozą polityczną. Można ją lubić lub nie – nie można natomiast przejść obok niej obojętnie. O ile w Socjopacie Koziarski wymierzał ostrze swojego pióra w naszą codzienną małostkowość czy kalkogenność rzekomych wartości produkowanych taśmowo przez pop kulturę i jej miałkich reprezentantów, w najnowszej powieści postawił sobie poprzeczkę znacznie wyżej. Sąd Ostateczny to niejako literacki aneks do Dekalogu Kieślowskiego. Porównanie do filmu wcale nie jest nie na miejscu. Koziarski sprawnie łączy fabułę z paletą swojej estetycznej i etycznej publicystyki.

Sąd drugi. Zarzuca się Koziarskiemu, że okraszając swoją literaturę doraźną publicystyką – neokonserwatywną, choć to znaczne uproszczenie, ponieważ autor charakteryzuje się finezyjną naturą, pełną sprzeczności i błyskotliwej, autoironicznej inteligencji – działa na niekorzyść tej pierwszej. Jako osoba o poglądach z przeciwnego bieguna, podczas lektury Sądu ze zdumieniem odkryłem, że właśnie ta uczciwie umotywowana niezgoda na ułudę politycznej poprawności, ta przekora i odwaga w wyrażaniu swojego zdania, powodują, że po prostu chłonę powieść Koziarskiego i pragnę jeszcze więcej. Ponieważ wiem, że to sam autor mówi do mnie. Mogę się z nim nie zgadzać w wielu kwestiach, mogę z nim polemizować, mogę drwić z przywiązania do zbankrutowanego, postkatolickiego pryzmatu poddawania wszystkiego ocenie – ale jestem autorowi wdzięczny za danie mi mocnego asumptu do tych rozważań. Po prostu kupując Koziarskiego kupuje się go w pakiecie: fabuła plus poglądy autora, z którymi ten ani myśli się ukrywać. Taki jest jego styl, patent na literacką osobowość; i oby nie zbaczał z tej drogi. Można rzecz, że Rafał Ziemkiewicz zyskał swojego godnego kontynuatora – nie naśladowcę, ale właśnie autonomicznego kontynuatora, o zdecydowanie znakomitszym poczuciu humoru i imponującym drygu do wartko prowadzonych dialogów. Poza tym Koziarski po prostu ciekawie pisze. To znaczy, Sąd Ostateczny, historia trzech osób, które dochodzą do sytuacji krańcowych, jest przykładem wyśmienitego remasteringu wątków, które skądś już znamy. Nieuleczalny rak i związane z tym dobre uczynki. Pogodzenie się ze swoją tożsamością seksualną i towarzyszące temu zerwanie z ułudą. Zemsta na tych, którzy skrzywdzili naszych najbliższych. Koziarski niczym Robert Altman w Na skróty, umiejętnie łączy wszystkie epizody w ostatnim, poruszającym rozdziale; całość zdaje się wręcz eksplodować z nadmiaru emocji. Bohaterowie Sądu są z natury gangreniczni, a tym samym do bólu autentyczni; nie ma człowieka bez winy, nie ma winy bez przyczyny...

Sąd trzeci. Wyroki. W Sądzie Koziarski konsekwentnie, z determinacją Adamka, uderza nie tylko w swoich „ulubionych” bohaterów – małostkowych celebrytów. Rozprawia się, i słusznie, z banalizmem „odkryć egzystencjalnych” Coehlo. Przezabawnie tworzy korelacje tytułów filmowych z aktualną akcją. Smaga Boga i jego kapłanów, a zarazem broni go – właściwie to nie Boga, lecz wiary w niego. Jest okrutny zarówno dla agnostyków, jak i próżnych wierzących. Nie rozumiem tylko ataku na środowisko Krytyki Politycznej i Sierakowskiego. Rzekoma obłuda tej grupy brzmi nieprzekonywająco, na zasadzie zestawienia, że pełno w niej dwulicowych zapaleńców, którzy doskonale się czują w kapitalistycznej rzeczywistości; kontestując ją tylko na tym zyskują. To zbyt pochopne oskarżenie. Z drugiej strony, taki właśnie jest Koziarski A.D. 2009, niezależny, znakomity erystycznie, o gorączkowej wyobraźni, polemiczny, zadziorny, słowem, pierwsza liga autorów z prawej strony mocy. Byle takich więcej, dzięki temu nasza, lewa, przynajmniej się zmobilizuje.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Wampiry - następne pokolenia

Nosferatu wampir, Hrabia Dracula byli by dumni ze swoich wnucząt, prawnucząt i innego wampirzego pomiotu. Nie wiadomo gdzie to krwiopijne bractwo podziewało się przez ostatnie dziesiąt lat, ale w ostatnich czasach wyszło ich całkiem sporo na światło... nocne chyba. (...) Również w naszym pięknym kraju na brak powieści o wampirach nie możemy narzekać... czytaj więcej

poniedziałek, 9 listopada 2009

Targowy



Kraków, siódmego listopada, godzina, hmn, jakoś od jedenastej rano, włączywszy w to pobudkę o szóstej czterdzieści pięć i Intercity o ósmej. Tym razem ani na stoisku wydawnictwa (które, te od Znieczulenia, nawet się na Targach nie pojawiło, o wstydzie i prestiżu), ani w kulturogennym klubie, by gadać o prozie w poetyckim uniesieniu, może za rok będzie inaczej, życie pokaże, to znaczy, napisze. Za to, w ramach sprzeciwu i chęci poczucia spełnionego obowiązku na zasadzie autolansu, to tu, to tam, dwa intensywne dni, a każda godzina, to ważne, miała średnio pięćdziesiąt pięć minut. Przyjazd, pobliski hotel na św. Tomasza, z widokiem na Planty z szóstego piętra, lecz nie ma lekko, czas płynie, pamiętamy, godziny są tu zdecydowanie krótsze, nie ma opcji, by cieszyć się hotelowym łożem czy filmami na Canal+, pierwszy spacer i prawie że natychmiastowa pierwsza konfrontacja z piwem w andergrandyzującym lokaliku Młodanowapolska tuż przy Małym Rynku, mentolowe Vogue razy dwa, tramwajem nr 1 w stronę Centralnej, do hali, gdzie książek jak siana w stodole, gdy do wykarmienia sześć krów i dwa konie, nie mówiąc o szczurach, choć one wolą mięso, powitania ze znajomymi pisarzami, tłum lepszych ludzi, czyli czytelników, co cieszy, że tylu zapaleńców nic sobie nie robi z najnowszych promocji telewizji kablowych i sieci kin, u mnie, wyczulonego na zmiany temperatury kaskady potu pod pachami, spokojnie, bez wstrząsu na pobocznych, wydepilowane, oddech, dwa oddechy, powrót, prysznic, pikantna strawa w meksykańskim stylu, wino i mentolowe Vogue razy dwa, wychodzimy, odświeżenie nieinwazyjnym chłodem, ta noc nie będzie arktyczna, co potwierdza gang naszych znajomych, chętnych eksplorowania nocy, który zebrał się przy pomniku wieszcza, ten obwieszcza, idźcie na wernisaż poświęcony wydaniu książki o obrazach Wróblewskiego, tam autor erudyta Rejsową frazą monotonnej, aczkolwiek wciągającej egzegezy eksplikuje porozwieszane artefakty, jego zmechacony, ciemny sweterek jest równie przyciągający wizualnie, co znakomite obrazy, oddech, trzy oddechy, Łódź Kaliska na Floriańskiej, oszołomienie ilością luster, jest krakowsko, mówimy, bardzo krakowsko, odbywa się slam poetycki, bitwa na słowa, śmierć grafomanom, życie talenciakom! występują mistrze i miszcze, wśród tych pierwszych geniusz scenicznej nawijki, Maciej Kaczka, jego żeńsko zorientowany głos(ik) jakoś nie koresponduje z męską, fascynująco zaczepną gestykulacją, co wywołuje niesamowity efekt, a piwo się leje, jak zwykle mentolowe Vogue razy dwa, kabiny WC obleczone weneckimi lustrami wywołują piski niepotrzebnie (jeszcze) trzeźwych dziewcząt, a piwo się leje, slam kończy, noc zaś – wręcz przeciwnie, więc nasza przecudowna podwawelska przewodniczka o smakowitych oczach proponuje rozpoczęcie szlaku upadłego Dratewki, pełna zgoda, ona tu naszym Magellanem i Kolumbem, ciągniemy gromadą tam, gdzie modnie, a jednocześnie alternatywnie, zahaczamy o Pięknego Psa, pełnego podupadających sukinsynów niepisanej poezji i niedokończonych powieści, stoliki zajęte, podłoga zajęta, oddech, cztery oddechy, kierunek na wschód, Dym, Rym, wreszcie Pauza, gdzie w wyniku psychicznego nacisku na ociągających się z powstaniem i wyjściem, udaje się w końcu wywalczyć rewelacyjną miejscówkę przy kominku, zdjęcia bywalców na ścianach patrzą na nas bez komentarza, piwo, piwo, do obrzydzenia piwo, mentolowe Vogue razy dwa, razy dwa, razy dwa, słabi z ekipy miękną, hardzi kontynuują, ponieważ Kraków to nie miasto na nowelkę, lecz długaśną powieść, na dodatek nasza etatowo spontaniczna przyjaciółka z branży drukuję-książki-warte-wydrukowania toczy miejski rower, na którym parę godzin wcześniej terroryzowała beztrosko rozbestwione, krakowskie gołębie, krakowskie psy i krakowskich przechodniów w okolicach Wisły, później na Grodzkiej i gdzie tam jeszcze dojechała, szalona, zakręcona, idziemy i ciągniemy rower, czytajcie, ja się nim z troską zajmuję, testuję opony, okupuję siodełko, poddaję się sesji zdjęciowej, całkiem mi z nim do twarzy, mijani najebani Anglosasi zachęcają do jazdy bez trzymanki, go boy, go boy, nie ulegam, ich dziadkowie też nas zachęcali do aktywacji, zmasowanego oporu w trzydziestym dziewiątym, w ramach solidarności bombardując nazistów… ulotkami, więc nie ma mowy, no fucking way, chujwdupęoportunistom, brniemy przeprocentowani, przeuśmiechnięci, przeprze, usta nie nadążają za głoskami, głoski przeskakują sylaby, sylaby leżą i kwiczą, właściwie to marzą o walnięciu się pod kołdrą, jeb w sen i do rana, e tam, proszę, spierdalaj, pokuso, spierdalaj, słabości, nic to, kiedy grzeczni chrapią, niegrzeczni trąbią, posuwamy się dalej, przed siebie, choć coraz bardziej w sobie, bo każdy pozostaje ze swoimi myślami rozhuśtanymi przez drinki dozwolone dobrotliwie przez ministerstwo spraw wewnętrznych, po drodze fikuśnej, na Floriańskiej, wzmocnienie paskudnymi zapiekankami za sześć złotych sztuka, dziewczę nam je pichci ochotnie, jej cera zapryszczona, za to w ramach rekompensaty pyszny biust podskakuje konsekwentnie, pobudzając mój apetyt, tak pobudzając, że gdy podaje mi zapiekankę, wżeram się w nią łapczywie i… mam nauczkę, bo automatycznie parzy mi podniebienie, trudno, brniemy dalej, call of wyczerpanie, dopiero druga nad ranem, jednoślad wygląda na sennego, odprowadzamy go i jego chwilową właścicielkę do hotelu na Szpitalnej, zostaję spontanicznie mianowany operatorem półżywego roweru, wprowadzam go ku zdziwieniu recepcjonistki do holu, odstawiam pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro, na pożegnanie macha mi pedałami, to nie koniec, witaj mgło, co zakradłaś się wokół rynku, szybka lustracja Pod Jaszczurami, przy wejściu młode kandydatki na etatowe dziwki synchronicznie wymiotują, kuląc się na murku, to śmiejąc, to łkając, w środku łupanka w stylu jebudu-nie-ma-snu, pipy i przydupasi, dziękujemy, zawracamy, jakiś Imbir po drodze, piwo, Jezu, znów piwo, ile można! brzuch to dziwne monstrum, potrafi tyle zmieścić, obserwacje i konotacje około trzeciej nad ranem, oddech, pięć oddechów, włosy nam ciążą, obolałe od kilogramów osiadłej nikotyny i dwutlenku węgla. Kraków, ósmego listopada. Niedzielny posmak Kazimierza, piwo, nie, proszę, ile można! a jednak można, bo tak taniej i dłużej, prawda? Gastronomiczne spełnienie w niezwykle pikantnym sosie i kurczaczkach o zwęglonej skórce, rekompensatą szlachetne wino, z którego miłym szumem prosto do pociągu w ciągu przerelaksowania i przemęczenia; pozytywnego.

sobota, 31 października 2009

Audioksiążki


Szczególną grupę korzystającą ze środków komunikacji miejskiej stanowią czytacze. Więcej niż parę lat temu potwornie im zazdrościłem tej eskapistycznej możliwości poddawania się ponętności fabuły [w ścisku, nadmiarze dwutlenku węgla, kaskadach smarków, wątpliwej muzycznie orkiestrze charków, wrednie puszczanych na wypas mięsistych bąków, monotonnej dyskotece pokasływania, chrząkania i smarkania, w temperaturowym ukropie, pocie własnym i cudzym, znienacka poświęcającym kartki naszej książki, w przeciągach, zawiejach i zamieciach na skutek otwarcia drzwi na kolejnym i kolejnym przystanku, w zimowym błotku na podłodze] – sam męcząc się żałośnie za kierownicą sunącego w korku samochodu, skazany na radio lub płyty, stęskniony za inspirującym kolektywem, kilogramami ludzkiej masy, paletą jej zróżnicowanych woni, ubrań, koloru oczu, długości rzęs i włosów, kształtów nosów. Niektórzy wręcz marzą o tej drugiej opcji, przyjmując korzystanie z pojazdu jako wyróżnienie od bogów, nagrodę za golgotę wieloletniego tkwienia w popiskujących autobusowych rzęchach [które na przykład w Warszawie uwielbiają się palić], wreszcie wolni od dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej szansy nałykania się cudzych zarazków i smrodków, ja zaś, to nie kokieteria, wręcz przeciwnie. Ktoś powie, nie marudź, nie marudź, mogłeś korzystać z audiobooków, skoro takiś nienasycony tego swojego pochłaniania tomów. Otóż nie mogłem, ponieważ ich natenczas zwyczajnie nie było. Pamiętam, że kiedy wyszła płyta z fragmentami mojej debiutanckiej książki Poszukiwacze opowieści, to była sensacja. Minęły jakieś trzy lata i fala ruszyła. Dziś nagrania książek są częste jak odsłony Pudelka. A jednak nawet teraz nie potrafiłbym prowadzić samochodu i słuchać równocześnie lektora. Albo jestem oldskul, albo nieuleczalny wrażliwiec, albo nie mam aż tak podzielnej uwagi, jak mi się wydaje; nie wiem. Czytać mogę praktycznie wszędzie, nie tylko w nabitym tramwaju czy metrze, nie przeszkadza mi praktycznie żadna drażniąca odsłona hałasu, wiercenie, borowanie, pobrzękiwanie, muzyka techno, podejrzewam, że dałbym radę czytać nawet przy najnowszym singlu „umadonnowionej” Chylińskiej, spokojnie – byle powieść miała to coś, co wcina ze smakiem moją uwagę. W aucie to, jak rymowali w swoim przeboju Sokół i Pono, mogę jedynie brać… Może zostanę uznany za policyjnego donosiciela, kiedy napiszę, co napisać sobie postanowiłem. Mianowicie: audiobooki powinny być zakazane podczas jazdy tak samo jak zakazane jest rozmawianie przez komórkę. Przecież to cholernie absorbujące. Pewna forma niezwykle zaawansowanej rozmowy z autorem, który swoim lub aktora głosem przenosi nas do wyimaginowanego w końcu świata, z całym jego fikcyjnym balastem, rozterkami, problemami i dzianiem się. Nie, nie monolog, jak najbardziej, przy udziale naszego umysłu, właśnie dialog chcąc nie chcąc uprawiamy z autorem książki. Gęsty lingwistycznie, retorycznie wymagający, słowem, mimowolnie wciągający. Mózg automatycznie zaczyna nadążać za angażującymi wyobraźnię opisami scen. Konwersacje bohaterów książki odciągają zarówno nasze uszy, jak i oczy od świateł na zebrach i klaksonów innych, nieczytających partycypantów drogi. Sytuacje beletrystycznie atrakcyjne wzbudzają ogrom mimowolnych emocji, a te w jednej chwili mogą wyrwać kierownicę z pulpitu, razem z korzeniami tych wszystkich drucików, w których tak dobrze orientują się złodzieje samochodów. No chyba że czytana książka jest bardzo, bardzo nudna i tym samym bardzo, bardzo bełkotliwa, wtedy proszę bardzo, umieszczamy zapobiegliwie nalepkę na audiobooku: NADAJE SIĘ DO CZYTANIA PODCZAS PROWADZENIA POJAZDÓW MECHANICZNYCH. To wiadomy znak dla czytelnika, coś w rodzaju lakonicznej, a tym samym błyskotliwej recenzji, z jaką to powieścią ma tak naprawdę do czynienia/czytania. Zapuszcza ją bez poczucia winy, jedzie, słucha i nic, nic się nie dzieje, nic [on] nie czuje, jedzie, jakby zjadł i się nie najadł. Opisy jakieś takie oddalone, konwersacje protagonistów niezobowiązujące jak sztućce w fast-foodzie, beletrystyka przewidywalna niczym kolejny spadek kursu złotówki. Zadanie dla każdego szanującego się prozaika: nie pisz książek do samochodu.

środa, 21 października 2009

O Rzęsach na balun.blog

Po książkę Dawida Kornagi sięgnęłam w sumie przez przypadek, ale nie mogłam się od niej oderwać. Wciągająca historia patologicznej rodziny, na dodatek... czytaj więcej

sobota, 17 października 2009

Psy Hellady

W czasie niedawnego zwiedzania Grecji zaobserwowaliśmy pewne osobliwie przymilne zjawisko, które zapewne nie ominęło wielu innych turystów. Zjawisko psiej sjesty. Tak, praktycznie każdy, kto stamtąd wraca, mówi, że pałęta się tam mnóstwo bezdomnych, zdawałoby się, żyjących w spartańskich warunkach psów. Okazuje się, że wcale nie są one takie bezpańskie i takie wygłodzone, jak nam się wydaje. Podobnie jak wszystkie plaże należą do państwa, tak psy przynależą do Hellady, stanowiąc część jej turystycznych atrakcji, jej naturalne dobro, które promuje kraj mitologii równie skutecznie jak starożytne zabytki, taniec Zorby czy pewna forma seksu, kontrowersyjna dla duszyczek wrażliwych i konwencjonalnych, a rozszerzająca horyzonty doznań dla tych nieco bardziej odważnych i skłonnych do innowacji w statycznej sypialni. Psy nie są groźne, choć kiedy poruszają się kilkupsiowymi zgrajami, lepiej nie okazywać gestami lub grymasem twarzy strachu czy chęci ucieczki w poboczną uliczkę, bo – sądząc, że nie zamierzasz wesprzeć ich gastronomicznie – mogą zaatakować falangą i roznieść twoje nogawki na strzępy. Zazwyczaj są przyjaźnie nastawione do każdej przyjaźnie do nich nastawionej jednostki turystycznej. Pozują do zdjęć, uśmiechają się na swój sposób, wzbudzając roztkliwienie w turystycznych sercach, wspaniale też odgrywają bezinteresowne łaszenie się i ochotę do zabaw i psikusów. Bez wahania pożrą wszystko, co się im rzuci, merdając przy tym ogonem w skali stu osiemdziesięciu stopni i dają się głaskać praktycznie bez limitu minut niczym w promocji telekomu. Wracając do sjesty. Tu psy helleńskie radykalnie różnią się od psów środkowoeuropejskich. Przez wieki ich geny nabyły odmiennych zdolności spędzania wolnego czasu, a że pies z natury ma do dyspozycji tylko czas wolny, to proszę sobie wyobrazić czas wolny w wykonaniu śródziemnomorskiego canis lupus familiaris. Taki osobnik charakteryzuje się zadziwiającą skłonnością do beztroskiego rozkładania się dokładnie tak jak na zdjęciu wyżej. O ile nasze psy podkulają się pod siebie, wyginają w łuk, zamieniają w kulki, byle zatrzymać jak najwięcej ciepła, które zapewni im komfort odpoczynku i odseparowanie od drażniących dźwięków, psy greckie wystawiają się w cieniu palmy czy kontenera na śmieci na emanację promieni słonecznych dosłownie wszystkimi łapami, które zdają się nienaturalnie długie, jakby sztucznie rozciągnięte. Wykazują przy tym zadziwiający stan rozluźnienia, odporności na to, co dzieje się dookoła nich. Mieliśmy wrażenie, że opaliły się co najmniej marihuaną. Rzadko kto, bez pomocy chemicznych wspomagaczy, jest w stanie odseparować się od rzeczywistości w równie bezkompromisowy sposób. Taki pies, naśladując sjestę ludzi, doprowadza ją do skrajności – potrafi się jej oddać w każdym momencie i w każdym miejscu. Czy to przed wejściem do Akropolu, gdzie codziennie mijają go setki zwiedzających, czy w centrum Salonik, tuż przy pędzących samochodach. Mogę zapewnić, że kto ma oko i wyhaczy sjestującego psa pośród zgiełku kurortu, podejdzie nieco bliżej, ostrożnie, by nie rozbudzić, i zacznie się weń empatycznie wpatrywać, doświadczy przynajmniej namiastki szczęścia, które przeżywa w tej chwili drzemiące stworzenie. I pomyśli o...; przynajmniej dlatego warto wybrać się do Grecji.

czwartek, 8 października 2009

Alfabet na cztery ręce

Niech żałują ci krzewiciele PR czy kreatorzy eventów, których zabrakło na wieczorze literackim promującym „Alfabet” w klubie Velvet, klubie, dodam, należącym do kina i absolutnie adekwatnym jako miejsce do propagowania tego typu literatury. Co tu dużo pisać, zobaczyliby profesjonalizm najwyższej klasy – w służbie kultury. Inspiracje i rozwiązania warte użycia także w innych kontekstach. Bo oprócz przekąskowo-napitkowych uciech dla somy, strawa dla duszy okazała się wprost wyśmienita; było zabawnie, luźno, a jednocześnie refleksyjnie i błyskotliwie. Te wszystkie starania warte były i kosztów, i zaangażowania zaproszonych osób. Postać Kałużyńskiego, erudyty, filmoznawcy, „małpiszona” wykracza poza ramy kinowej sali, w której, jak deklarował panu Raczkowi, spędził połowę swojego życia. „Alfabet” trzeba przeczytać nie tylko dlatego, że jak zwykle Kałużyński mówi rzeczy ciekawe, ale przede wszystkim – to jego ostatnia książka spisana za pośrednictwem wieloletniego przyjaciela.

niedziela, 20 września 2009

Proces książkowy

Z końcem tego lata pewna część naszych książek, wegetująca dotychczas na obrzydliwej, rozpadającej się jak kubańska gospodarka półce, została wprowadzona na salony – na nową biblioteczkę, od podłogi po sam sufit. Choć wielopiętrowa jak bloki za Żelazną Bramą, o długości trasy W-Z, to i tak nie pomieściłaby wszystkich egzemplarzy. A skoro do odjeżdżającego pociągu wciąż pcha się tłum pasażerów i końca nie widać, konduktor nie ma wyjścia, musi zagwizdać i zostawić pechowców na peronie. Nie zamierzałem traktować książek jak petentów, coś się im jednak należy za te wszystkie lata wysługi. I jak im jeszcze zakomunikować, słuchajcie, ty, ty i ty tam za tamtą, bardzo mi przykro, nie załapiecie się na ekskluzywną miejscówkę, nie dla książki nowy regał, zostaniecie za to natychmiast wyniesione do pomieszczenia z kontenerami, gdzie rzucone na pastwę losu, będziecie oczekiwały miłosiernej, czytelniczej duszy, która zapragnie was podnieść, przekartkować, zainteresować się waszą treścią i w efekcie zabierze was do nowego domu. Tam, czytane z uwagą, ponownie się dowartościujecie, zapominając szybko o traumie, jaką wam tu sprawiam. Jednak taka opcja, kajanie się, usprawiedliwianie nie wchodziła w rachubę, ponieważ nie czułem się winny, zadecydowała bezwzględna logistyka z matematyką, i nic nie zapowiadało cudownego rozmnożenie przestrzeni. Zacisnąłem pięści i rozwiązałem sprawę bardziej radykalnymi środkami, po jakobińsku. Pojawił się podstępny pomysł, żeby wyprawić co niektórym, niechcianym już tomom szybki proces sądowy, jakiego pozazdrościłby mi nawet były minister sprawiedliwości w rządzie kaczystów. Przystąpiłem do rozprawy; zarzuty prokuratorskie nie tchnęły finezją czy cycerońską logiką wywodu. Wina została podsądnym błyskawicznie udowodniona, „nikt po ciebie nie sięgnie”, „rozpadasz się”, „z perspektywy kilku lat dostrzegam w tobie zbiór grafomanii, nie literatury”, „a ty skąd tu się wzięłaś, nie przypominam sobie, bym cię kupił”. Zaaresztowane do kilku reklamówek, wyniesione z przyjaznego im dotychczas domu. Milczały, ja milczałem. Rozstania nie należą do przyjemnych, nawet z milczącymi książkami, ba, z nimi jest jeszcze gorzej. Nic, ułożyłem je w kupki przy kontenerach na odpadki, bierzcie i czytajcie, ci, co je znajdziecie. Po kilku godzinach moje nadzieje spełniły się, w naturze nic nie ginie. Trzy czwarte wyrzutków znalazło nowe mieszkania, a w nich nowe biblioteczki. Na drugo dzień, wyrzucając śmieci natknąłem się na …porzucony przez kogoś egzemplarz „Śniegu” Pamuka, po angielsku. Podniosłem go, wygładziłem lekko zagięte rogi okładki. Jest mój.

środa, 16 września 2009

Mordercy



Pozwalam sobie na zwrócenie uwagi na powieść, której jeszcze nie czytałem, a o której Jarosław Czechowicz pisze:

(...) Okrucieństwo mordu i cynizm mordercy każe w Emilu dostrzegać innego podobnego bohatera literackiego, Adama z głośnej „Gangreny” Dawida Kornagi. Czytaj więcej

czwartek, 27 sierpnia 2009

środa, 19 sierpnia 2009

Ostaszewski o Mleczakach

Z całego zbioru najbardziej przypadło mi do gustu opowiadanie Kornagi Mleczaki, co – przyznam szczerze - mocno mnie zdziwiło, bo to pisarz zupełnie nie z mojej bajki (...) Czytaj więcej

wtorek, 18 sierpnia 2009

Koziarski o kryminalnych

Świetne "Mleczaki" Dawida Kornagi wykazują powinowactwo fabularne i stylistyczne z jego znakomitą powieścią "Znieczulenie miejscowe”" Kornaga kreśli kilka wyrazistych portretów przedstawicieli różnych profesji, przyprawia je dużą dawką pastiszu i wokół nich zawiązuje zgrabnie intrygę kryminalną. To jeden z jaśniejszych punktów tej antologii. Czytaj więcej

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Z powrotem wodolotem

Szczecin od piątku do niedzieli, ahoj, tam my, lecz po co, pytają nas ludzie, no po co, gdy w Warszawie ląduje Madonna, by szoł dać ludowi nadwiślańskiemu, żylastymi udami poświecić, Ameryki przeróżnorodnej namiastkę wokalem nieudolnym zapodać z głośników o mocy stu minaretów, katodziadki szemrzą antysemickobogoojczyźnianepanieboże srutututu, hej gówniarze, nie dajcie zarobić tej rozwiązłej dziwce o piczy nienasyconej, tej kapłance kabały, ludyczne fiutasy, sio do domu, szemrzą dzielnie staruszkowie niewidzialni, niepotrzebni, prosto z wyprzedaży biologicznej, 30% tego, co zostało z pradawnej dziarskości. Szczecin, jak to, po co, pytają ludzie i poniekąd mają rację-antycypację. Madonna dopiero za dzień wyląduje w RP, a my już nad Odrą, kapryśne mewy jakieś takie spasione, szare. Szare ściany budynków, szare twarze, szare fale. Szare dźwigi stoczni w oddali, choć niby żółtawe. Szarzy, niewidoczni z poletka turystycznego stoczniowcy. Szare kluby, szare przynęty turystyczne. Tylko niemieccy turyści o liliowoświńskich karnacjach, nalani i zalani Bosmanem, przesiadują gęsto leniwie w hotelowych patiach z widokiem na rzeszę – nudnych bajeczek, jak tu kiedyś schön było, przed drugowojennymi bombardowaniami, przez które dzisiejszy Szczecin wygląda jak wygląda, wygolony z atmosfery portowej metropolii, nieruchomy, nigdzie nie płynie, jedynie na plakatach, jaki będzie w 2050 roku, kogo to obchodzi, jaki będzie, gdzie kierujemy obiektyw lustrzanki, tam wątłe modelki architektoniczne, wtórne, rachityczne, niepotrzebne do katalogu z podróży. Za dużo spokoju, wiatr zamarł, mewy się pochowały, ni duszy na skrzyżowaniach, gdzieniegdzie pracowicie wspinające się po wzniesieniach tramwaje, i nic więcej, naprawdę nic więcej. Ucieczka wodolotem do Świnoujścia, ujścia dla potrzeb rozrywkowoplażowopromenadowych. Lody amerykańskie, co to znaczy, nie wiadomo, wiadomo, że słodkie cholerstwa jak pocałunek Barbie. Plaża poprawna, kojąca, mewy pracowicie robią swoje, nie to co szczecińskie. Mojito z widokiem na odpoczywający Bałtyk. A zegar tyka, czas wracać, jaka szkoda, cóż, hotel opłacony, restauracja Bombay namierzona, będzie piekło w gardle, to miłe, więc z powrotem wodolotem, z głośników za zmianę komentarz co widzimy płynąc, lecąc, po polsku, po niemiecku, w tym drugim brzmi mocniej, brzuchale zza Odry wyluzowani pozytywnie, nakarmieni, dopieszczeni za parę judaszowych euro w barze czy restauracji z kotletem i hasającą w oleju ósmej świeżości flądrą, o, już przed nami na brzegu reaktywacje szczecińskie, ha, wała rozrywki na Wałach Chrobrego!, trzy jadłodajnie na krzyż i nic dla istot witalnych, które ciągnie do bachanaliów, wygibasów czy choć umpa-umpa, opcja: frajda stymulowana w tzw. lokalach rozrywkowych, nacieramy, stop, pisk podeszew, co począć, gdy ochroniarz złowrogi łasą łapę po kasę przed chujastą klubobudą wystawia, tancerki w bikini, cipy na wierzchu, się reklamuje, wstyd tam wchodzić, co my, dresoidy?! pieprz się, cerberze; pełni wkurwokurażu wyruszamy zdobywać miasto solo, a w teamie, brawurowym szlakiem piwnym, przetartym przez dziane zgraje młodych i starych Niemiaszków, bo wino droższe niż w stolicy, nie posmakuje, na pewno nie, Dionizos tu niekochany, w końcu trafia się okazja sezonowa, litrowe wino+lemonki+grapefruity+rum, smaczne, zamawia się niebezpiecznie razy dwa, mile szemrzący tłumek przy stolikach, przyjazne facjaty, ster na rozbujane fale, szare, jak pamiętamy, lecz przelotnie wodolotem przecięte, noc jest długa, gdy nie ma co robić, karetka na trasie do Placu Grunwaldzkiego, na chodniku zalana baba walnięta butelką przez cwaniaczka z visavis monopolowego (a i nas zaczepili dnia poprzedniego, na szczęście przyjęli naiwnie, że przepiliśmy wszystko co do złotówki w pobliskich pawilonach z browarem i przekąskami), włosy od krwi sklejone, dłoń paćka po świeżej ranie, sprute koleżanki jęczą, pokrzywdzona jęczy, ratownicy zakładają opatrunek, na chodniku gaza i bandaże nasiąknięte krwią, pięćdziesiąt metrów dalej przy pomniku z wojem srogim parkuje limuzyna pełna panienek z króliczymi, migającymi uszami, jedna z nich ślubna wkrótce będzie, dni wolności policzone, szczecinianko, szofer robi zdjęcia, nóżki pulchne wystawione, pośladki napięte, biustami w lampę fleszową, a wszystkie tłuściaste nadzwyczajnie. Niektórzy to się potrafią bawić, a niektórzy nie.

Prowincjonalne nauczycielstwo o...

Interesujący problem ukazany jest w opowiadaniu zatytułowanym "Mleczaki" - na ile policyjni informatorzy są wiarygodni. Czytaj więcej

wtorek, 4 sierpnia 2009

Brak hitów


Ten rok jest naprawdę rokiem kryzysu, nawet w muzyce popowej. Bo gdzież coś na miarę Dragostea Din Tei katuje ludzi co krok, co dwa kroki? A pamiętacie Freestyler? Się działo, że aż strach, dresy dostawały transowego amoku, słysząc ten kawałek w Jastrzębiej Górze czy innym tzw. kurorcie nadbałtyckim. Broni się jedynie Poker Face, niestety, puszczony na rynek zdecydowanie za wcześnie, więc obecnie nieco zużyty. W ramach pocieszenia trochę prozy życia: Zaraz po sklepach z sezonowymi wyprzedażami, toalety to najczęściej odwiedzane miejsce w galerii. Klienci uwielbiają iść na całość przy popomuzyce, głośniki umieszczone nad kabinami zagłuszają naturalne odgłosy, minimalizują pierdy, tłumią pluśnięcia, amortyzują rozbryzgi. Etatowe sprzątaczki, złorzecząc Bogu, że strącił je do piekieł jeszcze za życia, co sześćdziesiąt minut rozprawiają się z klienckim smrodem; niestraszne im gastryczne dziedzictwo, złośliwie obsikane klapy sedesów czy makiawelicznie niespuszczone stolce, jakby jakiś osobnik chciał się nimi pochwalić, patrzcie, na co mnie stać, mamo, tato, dokonałem czegoś w życiu, widzicie?

środa, 29 lipca 2009

Pochowano Mistrza

Pochowano dziś Mistrza, niech spoczywa w spokoju, choć on dobrze wie, że nic z tego, nic z tego, siostro, bracie filozofie. "Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią". Mając kiedyś, kiedyś 18 lat, doskonale wpisywałem się w ten szablon, zdziwiony, że po piekle PRL-u wierzę w jakieś ewidentne bajeczki; bardziej chodziło o wypełnienie farszem-substytutem pola po ściętej brutalnie cztery lata wcześniej wierze w transcendencję. Heglomarksizonietzscheanizm, ten przedziwny potworek-patchworek, zawojował moje szare i czarne komórki. Mało brakowało, lizałbym buty lewicowych działaczy, upatrując w nich asów analitycznego rozpatrywania życia i całej reszty. Szczęśliwie, "Główne nurty marksizmu" Kołakowskiego skutecznie wyleczyły mnie ze złudy, że zbudujemy raj na ziemi. To nigdy się nie uda - i dobrze. Nam potrzebne jest od czasu do czasu właśnie piekło - dla równowagi, a przynajmniej świadomość jego bliskiego istnienia. Trzeba być czujnym, to pobudza intelektualnie. Dziękuję Mistrzowi za parę porządnych policzków, dzięki którym zamiast pogrążać się w otchłani sofistycznego mędrkowania o sprawach ostatecznych, definiowanych sterem pozorowanej dialektyki, skierowałem się do tego, co było i jest moim prawdziwym, nieudawanym żywiołem - literaturze. Dlatego m.in. wolę Sartre'a pisarza niż filozofa, choć podobno i fikcja, i traktaty to dla niego były wymienne byty. Jakoś mu jednak nie wierzę.

sobota, 25 lipca 2009

Dzień Bastylii

Nie tak dawno, w Ogrodach Foksal, przewspaniały bal, jeśli można tak nazwać jedną z najciekawszych imprez w tym roku. Francuzi to potrafią celebrować swoje święta, nawet na obczyźnie! Francuski kapitał szarpnął się hojnie, wina cała Sekwana, elizejskie stoły z pokrzepieniem dla żołądka, fajerwerki, przemowy szych dyplomatyczno-finansowych, a wszystko tak zgrabnie, szykownie i voila, że aż chciało się przyklasnąć temu, co ponad dwa stulecia temu działo się z okazji tego święta, wolność, równość, braterstwo i gilotyna, co ledwo dyszała z przepracowania, kosząc główki jak niechciane mlecze na soczystożabim trawniku. Trzeba oddać oprawcom politycznym sprawiedliwość, że nie bez powodu tak pracowała, kto nie zna Francuzów, nie wie, jak potrafią być drobiazgowi w pewnych sprawach, wymyślając błyskotliwe retorycznie repliki i filipiki w obronie swojego widzimisię, czy chodzi o wyższość bagietki nad chlebem, czy Dyrektoriatu nad ściętą monarchią...

poniedziałek, 20 lipca 2009

Czechowicz o kryminalnych

Antologia opowiadań kryminalnych, jaką proponuje Wydawnictwo Czarna Owca, to bardzo dobra lektura wakacyjna. Książka doskonała do tramwaju, do poczytania na plaży, nad jeziorem czy w pociągu. Dziewięć zgrabnych historyjek, w których trup może nie ściele się tak gęsto, jak można byłoby przypuszczać, ale gdzie poznajemy różne rodzaje zbrodni i różne motywacje do tego, by pozbywać się bohaterów tych tekstów. Jak to w przypadku zbioru opowiadań różnych autorów, całość jest dość nierówna i bynajmniej nie przekonuje do końca. W moim odczuciu cztery teksty są nieszczególnie ciekawe, cztery teksty dobre i jeden bardzo dobry, wyróżniający się i pozwalający stwierdzić, że „Opowiadania kryminalne” to ogólnie rzecz biorąc całkiem niezła publikacja.
Więcej na krytycznymokiem.blogspot.com

poniedziałek, 13 lipca 2009

Minirecenzja Abrabaal

Z abrabaal.blog.pl
(...)Czy wspominałam już o tym, że „Znieczulenie miejscowe” Kornagi w końcu skończyłam? Ładne. Trochę można doznać zawodu, że historyjki są krótkie, przeskakują z krwiopijcy na krwiopijcę, tak, iż już po 15 minutach od przeczytania o wampirze Stanisławie, nie pamiętasz dokładnie kim on był i co się z nim stało. Mimo tego pan Kornaga spisał się świetnie parodiując Polskę na swój własny sposób. A kto nie wierzy ten „jest głupi, ma wszy i krzywy kręgosłup”, o! Cytować można by wiele, wręcz byłoby, że przepisałam pół książki. Dlatego też lepiej dla ciebie, drogi czytelniku tego bloga, abyś przeczytał całość (wiem, że to bolesne dla niektórych typów... osobowości).

sobota, 4 lipca 2009

Lejdibutki

Gdzie były, gdzie chodziły, z iloma płytami chodnikowymi miały do stuk-stukania, ile progów pokonały, ile schodów prowadzących to w górę, to w dół, ile razy pacnęły/walnęły/przygrzmociły w parkiet w rytmie orientalnych tracków + requiem setowe k'pamięci Jacksona, They don't care about us, kurwa mać!; co zwęszyły tam, gdzie nie tylko oko nie sięga, ale również nogawka, czy zatłukły po drodze jakąś nieszczęsną larwę niezidentyfikowanego gatunku, która nie wytrzymała piątkowego upału i wypełzła zła ze swojej norki popełnić samobója, co tak w ogóle robiły, że w końcu doprowadziły się do stanu, takiego stanu, że na stacji Centrumetro stopy powiedziały im "spieprzajcie choć na chwilę!". Odpowiedź nasuwa się sama, a może zsuwa.

środa, 24 czerwca 2009

Słowasławasłowa

Sporo pada, to jeszcze więcej lektur w przerwach między pisaniem nowej powieści. Miasto ślepców Saramago; jedna z najbardziej przygnębiających wizji naszego gatunku, paradoksalnie padałem ze śmiechu, czyżbym chciał zaśmiać własne przerażenie? Dziennik geniusza autorstwa Salvadora Dali; początkowo ten zachłystujący się samym sobą styl wciąga, kokieteria pyszności otwiera szeroko oczy, głowa przytakuje, wiedząc, kto to pisze i co za nim stoi, po jakimś czasie jednak nuży, nadmiar dalimasturbacji, może i potrafił pisać, ale lepszy z niego malarz niż prozaik, mimo wszystko. Teraz równocześnie: Paryż. Śladami pisarzy; smakołyk dla miłośników nie tylko tego miasta, nie tylko geniuszy literackich, którzy w nim żyli. I Fun Home Alison Bechdel, komiks-arcydzieło o "męskiej" lesbijsce (dyke) i jej ojcu, kryptogeju, zderzenie erudycji z pierwszorzędną komedią, ludzką. Deszcz do piątku. Padaj konsekwentnie!

piątek, 19 czerwca 2009

Madame Butterfly

Popełnię bluźnierstwo, trudno. Ta opera nie chwyta mnie za serce – ani muzyką, ani fabułą. W świecie oper ta ostatnia bywa, jak wiadomo, szablonowa, wszystko źle się kończy etc., no cudownie, lecz nie aż tak jak w Butterfly, tutaj „akcja” przebiega od samego początku jak lot Kamikaze, żadnych niuansów, wahań, finezji. Nic dziwnego, że nie od początku Butterfly cieszyła się powodzeniem. Japoński skin (są tacy? prędzej pogrobowiec militarno-nacjonalistycznego stowarzyszenia Tatenokai pod przywództwem zmarłego śmiercią samobójczą pisarza Mishimy) powiedziałby: „E, dobrze tak pannie! Puściła się z amerykańskim soldatem, który od początku wyglądał na skaczącego z jednego kwiatka na drugi, porzuciła naszych bogów, zainfekowała się amerykańskim stylem życia, whisky zamiast sake. Amerykaniec zrobił jej dzieciaka, popłynął w dal, nie odzywał się, zapomniał o swojej nałożnicy. A ta idiotka czekała przez kilka lat. Żołnierz się ożenił z Amerykanką i wrócił do Japonii – po to, by odebrać dziecko. Czego się spodziewała po zepsutym Amerykańcu? Dobrze, że się pochlastała nożem, takich nam nie trzeba”. Szowinista nie dostrzegłby w tej historii potęgi uczucia ani podległości, w jakiej wychowano nieszczęsną gejszę; nie stanowi to jednak ani obrony, ani wyjaśnienia intencji tej nieudanej opery (sama inscenizacja mistrzowska, normalnie japońska precyzja).

czwartek, 11 czerwca 2009

Paryż 0.3

Kolejna wyprawa do Paryża. Tym razem deszczowego. Tym samym innego, bez tych romantycznie nasłonecznionych bulwarów, upstrzonych gwarnymi brasseriami. Owszem, gwarne były, bo Francuzi są rozkochani w przesiadywaniu przy skierowanych w stronę ulicy stoliczkach; przypominają czujne staruszki na ławkach przed wiejskimi obejściami, które nie mając nic do roboty wynotowują każdy szczegół i szczególik z monotonnego teatru sielankowego otoczenia. Tu, na ziemi paryskiej ich gałki oczne wypadłyby z oczodołów, wyczerpane z nadmiaru zdarzeń, trąbiących samochodów, brzęczących skuterów, gnających przed siebie ludzi – różowych, czarnych, żółtych, eleganckich, obszarpanych, pachnących i cuchnących. Brasserie pękały od nadmiaru klientów, pichety lały się strumieniami, deszcz zaś nie przestawał siąpić, od rana do wieczora, cichutki, ciepławy, lecz uparty w swojej obecności. Przepełnieni przeszłymi eksploracjami, zaliczywszy wszystko, co było wg przewodników do zaliczenia, z dumą ruszyliśmy ku bocznym uliczkom, średniowiecznym świątyniom, pchlim targom, skwerom i parkom, fontannom i zaułkom, których nie znają nawet paryżanie, a może inaczej, których nie są w stanie zobaczyć, bo tak wiele tego w Paryżu, że można by wystawić na takim Allegro czy Ebay i sprzedać innym miastom; Paryżowi i tak by jeszcze zostało. Północne dzielnice, pełne nerwowej krwi arabskiej i murzyńskiej, mnóstwo lansujących się na ulicy bandytów i złodziejaszków, przeciążonych drugorzędną biżuterią i winnymi sumieniami, plenery jak z „Nienawiści” Mathieu Kassovitza. Handlarze podróbkami, galabije, Murzynki jakby żywcem z paszczy Afryki wyrwane, papuzie stroje, turbany, krzyki, śmiech, a jak dupiaste, tego oczami nie ogarniesz, trójka dzieci wokół matki-planety, w której brzuchu nabierający kształtów kolejny potomek. Multikulti, które można chłonąć dla samej kolorystycznej różnorodności, czego tak brakuje w Warszawie. Owszem, mamy już „swoich” emigrantów, to jednak zaledwie kilka kwiatków w doniczce. Postkolonialne generacje mówią płynną francuszczyzną, a jeszcze lepiej rapują, o czym łatwo się przekonać, nastawiając sprofilowane w tym kierunku radio; poza angielskim francuski to najlepszy język do tej muzyki, dopełniający ją melodyjnym brzmieniem i płynnością fonetyczną. Kolejne uliczki, wyskakujące znienacka rzeźby, pomniki, tablice. Otwarta książka historyczna, po której chodzi się z plecakiem i aparatem fotograficznym. Metro, niekończące się przejścia, rzadko uświadczy się w nim starego człowieka czy inwalidę, nieliczne ruchome schody, wszyscy się spieszą, tysiące połączeń, duchota, muzykanci, żebracy, zajmujący pasażerowie, od których nie można oderwać oczu, prześliczne mulatki, co krok, to inspiracja – przynajmniej dla mnie, mija kolejny dzień, odczuwam wręcz przytłoczenie nadmiarem wizualizacji, barw i ludzi. Zapewne przebywanie tam codziennie grozi opatrzeniem się; tutaj komfort turysty, co mimo wszystko ze smutkiem wraca na stare śmierci, także do miejsc, gdzie dzieje się akcja „Znieczulenia miejscowego”. Smak różowego wina na podniebieniu przywołuje tamte świeżo minione chwile i wzruszenia, frustracje i fascynacje, zazdrość, rozdrażnienie, zachwyt i pączkującą tęsknotę, by znów to kiedyś powtórzyć.

piątek, 5 czerwca 2009

Przekąskowy

Po wczorajszym koncercie z okazji 4 czerwca na Pl. Teatralnym (genialne wykonanie Milicjanta przez Piersi!), szybkim marszem w tą marcowo-czerwcową noc do Przekąsek Zakąsek. Tam, jak zwykle, tłum jak przed jakąś paryską Brasserie. Słuszne wyegzekwowane 1 zł za toaletę, bo tak to każdy z ulicy załatwiałby się na koszt Gesslerów, rury kanalizacyjne zatkałyby się i w końcu buchnęły taką zakąską, że poczułby ją pobliski Pałac Prezydencki, co na pewno by mu nie zaszkodziło w bezpośrednim poznaniu problemów zwykłego ludu. No dobrze, co robić, też chcemy tak jeść i tak pić. Przekąskownia nabita do granic niemożliwości, ludzie wylewają się na chodnik, ludzie lewitują nad barem, ludzie kleją się do okien, wtulają między szczeliny drzwi, moszczą się na progu, spożywając pospiesznie śledzika na gzymsie, schodach, kolanach, ramieniu sąsiada, nabrzmiałym specjalnie członku, by służył za substytut blatu. Sporo cudzoziemców oraz branży reklamiarskiej, gadki, szmatki, ściery; przypomina mi się scenka spod hotelu Martinez w Cannes. Z jakichś powodów sąsiadujący z nim bar przyciągał późno w nocy uczestników festiwalu, nie było wolnych miejsc przy stolikach, wszyscy uradowani stali na chodniku i na pobliskiej uliczce, utracjusze przepijali swoje diety, 10 euro za piwo, do toalety kolejki, trzeba było udawać gości pobliskiego ultraekskluzywnego hotelu, więc udawałem i nigdy nie zapomnę jego ultraekskluzywnych pisuarów, dzieł sztuki dedykowanej ludzkiej urynie. Tu, w Przekąskach nieco przaśnej, szczęśliwie wesoło i przyjaźnie. Obsługa jedzie sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, żadne rozjazdy i zapętlone estakady jej niestraszne, trzy barokelnerki w wieku postbalzakowskim i dwóch dzielnych, starszych mistrzów gastronomii z podwojoną jak u bogini Kali ilością rąk, nalewają, nakładają, przyjmują kasę, wydają resztę; z perspektywy przechodnia na Krakowskim Przedmieściu szturmowane bistro wygląda na miejsce przyjmowania zakładów bukmacherskich, człowiek instynktownie rozgląda się za bokserskim ringiem lub klatką na szykujące się do rozdziobania przeciwnika koguty. Na zewnątrz prawie zima, w środku pogoda, jaka powinna być o tej porze roku, szkoda że stymulowana wydychanym dwutlenkiem węgla i tarciem się o siebie nacierających ciał klientów. Nie ma szans, nie dopchamy się, to znaczy, dopchamy się po jakiejś godzinie, jeśli dobrze pójdzie. Zatem: pole bitwy. Pełen chytrości i przebiegłości, wypatruję luki w murze ludzkim. Jest. Na skraju blatu, po jego prawej stronie drzemie jakiś napruty dziadek, z głową schowaną między rękami, jak wyczerpany kolokwiami student na nudnym wykładzie. Tuż obok niego trzech mężczyzn, którzy właśnie odbierają zamówienie. Atakuję, wciskam się, ogłaszam, że to moje dominium, nie oddam ani skrawka przysługującego mi zamówienia. A musimy czegoś się napić, jesteśmy kompletnie wyziębieni po koncercie. I nagle jak za Peerelu. Proszę meduzę, czyli nóżki w galarecie. Nie ma, skończyły się. Pozostaje biała kiełbasa, trudno, niech będzie. Dwie pięćdziesiątki. Luksusowa ciepła, niestety. Już kiedyś tam piliśmy, też nie łoiła chłodem. Pamiętam, jakieś trzy lata temu, wczesnym popołudniem zagnało mnie do Przekąsek, wtedy jednak wódka była taka, jaka być powinna. Bramkarz, obsługujący równocześnie szlaban do toalety, interweniuje, budząc starszego pana. Ewidentnie zajmuje miejsce, nie generując Przekąskom żadnego zysku - swoje wypił, spadaj, taksówka czeka. Wybudzony ze zdumieniem patrzy na setki twarzy, które widocznie widzi w bezmiarze wódczanej perspektywy współżyjących ze sobą kolorów. Dla odreagowania sięga po stojącą obok cukiernicę, zanurza w niej łyżkę, wkłada ją beznamiętnie do ust, połyka i wraca do swojej wyłączonej pozy. Najgorsze, że tej cukiernicy używają zamawiający herbatę czy kawę. Wniosek: lepiej odzwyczaić się od słodzenia... Powrót. Przejście podziemne pod Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi. Tutaj również znajdują się bistra, takie, jak to mówią, w wersji plebejskiej, z zapiekankami i kapiącymi od sosów bułami, jest smętnie, cuchnie, ma się wrażenie, że to nie centrum miasta, tylko jakiś korytarz w wielkiej piekarni. Aż chciałoby się zostać w Przekąskach tak jak w Cannes, do czwartej nad ranem.

piątek, 29 maja 2009

Chłodna 25


Głowacki udzielił genialnego wywiadu o piciu w Peerelu. Jego wielkość satyryka i pisarza polega na tym, że choć przybliżał straszne, mroczne i przygnębiające w swoim przebiegu epizody, podkolorowane jak podbite powieki żony pijaka, to chichotałem, jakbym czytał o przygodach Mikołajka w krainie socjalistycznych moczymordów. Tylko gdzieś tam w trzeciej warstwie kory mózgowej błyskały złowrogo sceny z filmu o Wojaczku, obdarte ściany, obdarci ludzie, łzy w kieliszkach, jęczące butelki po wódce. Profesor Osiatyński słusznie oponował, że wcale to wszystko nie było takie wesołe, jakim jawi się z wypowiedzi Głowy, wręcz prowokując do wypicia za stare, cudowne czasy, czego smutnym przykładem był on sam, wóda namieszała mu w głowie, cud, że profesor jako tako z tego wyszedł, a może wypłynął; podejrzewam, że raczej wyskoczył z dna szklanki. Pilch, puszczając oko, znakomicie wychwycił merytoryczne nieścisłości, których, opisując porannych kolejkowiczów w krawatach, dopuścił się Głowacki; naturalnie, po jego wypowiedzi nie sposób nie widzieć tego inaczej, tak wielka jest sugestywność frazy i mitotwórstwa Glowy. Znany jest przecież fakt, że Hłasko przyczynił się do śmierci Komedy, szli napruci, pisarz pchnął niechcący muzyka, posypało się kilka nut, taktów życia... Hłasko strasznie to przeżywał, aż nie przeżył. No właśnie, picie. Wydaje mi się, że Głowacki w jednym tylko delikatnie się zapędził – o ile ludzie z masy robotniczej pili, bo musieli, żeby się jakoś bawić, to tyle środowisko artystyczne Głowy piło, bo żeby się bawić, musiało pić. Inaczej nie sposób było porzucić wścieklizny, warczącej dokoła, wścieklizny beznadziei, która dopiero polana wódką w Kameralnej zamieniała się w wersję light, następnie blakła do lury, by wrócić dopiero następnego dnia, po wyparowaniu kaca. Piszący te słowa, chociaż o niebo mu lepiej niż Wojaczkowi, ma skłonność do wyszukiwania sobie małych i dużych piekiełek. Zaczyna więc mimowolnie powielać schematy starszych kolegów po piórze. Wtorek, klubokawiarnia Chłodna 25, promocja Teorii trutnia, bliscy i dalsi znajomi. Nie wiadomo kiedy w dłoni pojawia się butelka Ciechana. Jakby była pieczątką nad całością. Podobnie inni. Nie ma powodów do przygnębienia oprócz paru dołów gospodarczych, mniej lub bardziej dotykających nasze portfele. Fakty są takie, że pisarz musi być uzależniony; do wyboru ma płyny, proszki, pigułki, opary, cały Nagi lunch do przetrawienia. Prędzej czy później. Pytanie tylko, w jakim stopniu i czy można z tym żyć? I jak długo? Lata 80., przypomina mi się malutki facecik z wąsikami, który zawsze przystawał w kiosku, w którym jako dziesięciolatek kupowałem Świat Młodych. Konwersował przez chwilę ze sprzedawcą, odsuwał się, kupowałem gazetę, facecik wracał na miejsce. Za każdym razem wybierał ową brzozówkę, o której opowiadał Głowacki. Patrzyłem zdziwiony na pana, który pije wyrób szamponopodobny, pyk, pyk. Pan należał do elementu niepracującego, pobierał rentę za ból egzystencji w hadesie peerelowskim, mieszkał w otynkowanym na szaro, cuchnącym parterowcu dla pariasów robotniczych, którymi wstydziła się władza ludowa. Często tam chodziłem, bo nie wiedzieć jakim cudem, zakwaterowano tam moją chrzestną, starą pannę mieszkającą z matką. Facecik z wąsikami sobie znanym trikiem zrobił dziecko siedemnastoletniej sąsiadce. Rok później chodziła cała w sińcach, straciła też jeden ząb, zdaje się lewy siekacz, ponieważ niższy od niej o pół kufla konkubent musiał jakoś potwierdzić swoją męskość i dominację. Normalnie Rzęsy na opak do potęgi entej. Machnął jej kolejne dziecko. I być może reprodukowałby się po raz trzeci, gdyby go wreszcie nie powołał do siebie bóg pijaków Dionizos. Wtorek, klubokawiarnia Chłodna 25. Po drugiej butelce basta, wystarczy. W domu czeka lepsze...

czwartek, 21 maja 2009

Tyrmandia

Bardzo smutna książka. Tyrmand udowadnia w niej aż nazbyt sugestywnie, że ludzie wrażliwi nie dadzą rady w socjalizmie - ani w żadnych innym, obiecującym "lepszość" systemie. Zgnoją ich, zaanektują i w końcu oni sami przyjmą postawy swoich oprawców. Nie dziwi, że w końcu nie mógł tu wytrzymać, dusił się mdłymi oparami Peerelu. Po sukcesie "Złego" zdawał się pozornym beneficjentem Polski gomułkowskiej. Taki ktoś jak on, wyczulony na detale, nie mógł przechodzić jednak obojętnie obok tego, co było syfem, zaniedbaniem, zohydzeniem i zwyczajnym fałszerstwem. Partyjniacy mieli głęboko w komunistycznych tyłkach lud pracujący i kopulujący miast i wsi. Zaprzedani systemowi artyści donosili na siebie, podkopywali się dla dewiz i paszportu w wersji open. Nie bez złości opisał tych nowych baronów Polski Ludowej; miał tyle honoru, że w samą porę wyjechał już na zawsze z kraju, inaczej sam by w końcu taki był. Ojciec mojej żony, kiedyś ceniony dziennikarz, dziś niezrównany gawędziarz o tamtych czasach (w końcu przyjaźnił się z Hłaską!), obecnie na emeryturze, przyznał ostatnio, że znał Tyrmanda osobiście. Skwapliwie wyssałem więc trochę opowieści i jedno z tego wynika niezbicie: Tyrmand był to facet niepokorny, barwny, fascynujący, jeśli chciało się go poznać bliżej, nie tylko z naskórkowej perspektywy "dzień dobry panu". "Życie", choć napisane frazą starodawną, niekiedy zbyt papierową w stylu, ze sporą wonią myszki na co drugiej stronie, broni się w ramach rekompensaty wspaniale zgryźliwymi opisami osób i miejsc, a także niezwykłą faktografią, którą spokojnie można wykładać na uniwersytetach, jak to wtedy było i dlaczego tak, mimo wszystko, beznadziejnie.

czwartek, 14 maja 2009

Born2...

Pikanterie smakowe Borpince, energetyzujący jak podwójny redbull z podwójną wódką koncert Dick4Dick w Powiększeniu, oto niektóre umilacze przemijania, kiedy kończy się nieszczęsne trzydzieści cztery lata.

poniedziałek, 11 maja 2009

"Komunii ci się zachciało! Ja ci dam komunię!"

Jako że maj, miesiąc, w którym polskie miasta i wsie nawiedzają małe, białe, a do tego słodkie zjawy - dziewczynki idące do komunii, warto przedstawić najświeższą recenzję Rzęs na opak z Biblionetki.

piątek, 8 maja 2009

Antybiotyki

Mija tydzień, a ja nadal chory. Zinnat. Trilac. Działa przeciwartyleryjskie. Nic, wirusy trzymają się przyczółka jak Tamilskie Tygrysy. W tym czasie "Zły Tyrmand" M. Urbanka, biografia autora w słynnych pstrokato-antykomunistycznych skarpetkach utkana z wywiadów z ludźmi, którzy go znali. W efekcie wiem o Tyrmandzie jeszcze mniej, co człowiek, to opinia... Tylko z jednym wszyscy się zgadzali: kto się z Tyrmandem zetknął na towarzyskiej stopie, nigdy go nie miał zapomnieć. Później zbiór opowiadań rzeczonego "Gorzki smak czekolady Lucullus". Podobała mi się jedynie tytułowa historia, wspaniała "Niedziela w Stavanger" i świetna "Tubingen ma białe kominy". Reszta grzęzła w jakiejś takiej reportażowości, co mnie skutecznie odrzuciło. Potem jeszcze "Powrót do Brideshead" - po kilkunastu stronach zacząłem ziewać, więc zdecydowałem się na obejrzenie filmu... Dużo lepiej. I ostrzej.

czwartek, 30 kwietnia 2009

KTR

Gala konkursu reklamowego KTR, coś w rodzaju lokalnego Cannes. Tym razem "przez kryzys" w największej sali Multikina w Złotych Tarasach. I to jest miejsce przynależne temu całemu spektaklowi poświęconemu artefaktom, które w ostateczności zawsze mówią to samo: "kup to". Przez poprzednie dwa lata KTR rozpanoszył się w teatrze muzycznym Roma, a więc tam, gdzie uzurpował sobie bezczelnie koneksje z prawdziwą sztuką. Tak jak szaty nie czynią królem, tak reklama nie była i nigdy nie będzie sztuką, jej miejsce jest właśnie w takich Złotych Tarasach, świątyni konsumeryzmu, tam, gdzie sprzedaje się to, co tak usilnie, a i zmyślnie poleca. Zresztą, paradoksalnie, reprezentacyjne wnętrza Multikina, after party w przestrzennym holu i zachęcającym do usystematyzowanego niszczenia wątroby barem pośrodku, gdzie rozlewano na koszt sponsora Wyborową, do tego klub taneczny na następnym piętrze - to wszystko doskonale wpisało się w klimat KTR. Nagrody rozdano, oklaski, "dziękuję"; nie to było gwoździem programu, tylko właśnie afer party. I słusznie, ponieważ czego oczekiwać od pustki nagrodzonych prac, że co, gówniany Simplus odmieni twoje życie? Nie, najlepiej poprosić barmana o drinka, spotkać znajomych, rozmawiać, plotkować, obgadywać. Dopiero tutaj, pośród okrągłego baru, ludzie powrócili ze świata ohydnych, ogłupiających iluzji do swoich właściwych powłok; przynajmniej niektórzy. Bo oprócz znanych mi kilku zdolnych ludzi, mających dystans i do siebie, i do tego, co robią, by żyć w miarę godnie, zgromadzone tam towarzystwo charakteryzuje się absolutnym dyletantyzmem artystycznym pomimo swoich żałosnych starań w kreowaniu "kreatywnych" reklam. Większość z nich skazana jest na piekło anonimowości; jedyne, co może im to wynagrodzić, rozgrywa się właśnie na gali i w kuluarach, tam branża bije im brawo, tam się mogą lansować i szukać kolejnych pracodawców, którzy zapłacą im jeszcze więcej i więcej za systematyczne rozmienianie na drobne ich piskliwych talencików. Przychodzą na gotowe, nie mają nic do powiedzenia o świecie, a jeśli już, to jakieś wtórne banały banałów, od których przysadka mózgowa paruje, a pięść się zaciska, by ustawić ignoranta w szeregu mu podobnych. Taka jest zapłata, niestety, za efemeryczne uznanie, finansowe apanaże i inne udogodnienia. Zauważyłem wiele nowych twarzy; to kolejny miot młodych zdolnych grafików, przechwycony przez trzykrotnie większe od średniej krajowej pensje, darmowe Medicovery i Lux Medy, cateringi na planie spotów, uścisk dłoni prawdziwych artystów - reżyserów, którzy muszą dorabiać, wypluwając skonkretyzowane bluzgi poczęte przez sprzedajną wyobraźnię reklamowych art directorów. Stare wygi wypalają się, nic strasznego, na ich etaty gotują się watahy wygłodzonych wilczków, którzy mają już dosyć piwa po studenckich cenach między 16 a 18. Czas napierdalać się bez ograniczeń (finansowych), myślą lub nawet nie myślą...

niedziela, 26 kwietnia 2009

Urodziny LAMPY

Galeria Raster. Zakup za 7 PLN "Chłopaki nie płaczą" Vargi. Zakup piwa Królewskie za 5 PLN. Brawurowy występ PDW w towarzystwie hardrockowej gitary. Drobne peregrynacje z przyjacielem poetą i jego kobietą po okolicy Hożej i Wilczej. Wizyta w ultraplebejskim pubie Warki. Łysale przy ławkach, blachary skwapliwie spijające piwną piankę. Próba załapania się na kebab gdzieś przed północą. Wizyta w Powiększeniu (to będzie miejsce roku!). Wizyta w pawilonach; Kociarnia.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Historia pewnej zbrodni na książce

W dniu, w którym nie wiedzieć czemu obchodzi się światowy dzień książki jak jakiś dzień świętego czy nieszczęsne Walentynki, ale niech im będzie, tym całym książkom, tomom i tomiszczom, w końcu na coś tam zasługują, pieszczoszki intelektualistów i miłośników fabuły – od razu się przyznam, że książek, jako bytów konkretnych, czyli z okładkami i papierem między nimi, nie traktuję za dobrze. Podstawowym zarzutem, za który mogą wytoczyć mi proces przed trybunałem do spraw ścigania zbrodni przeciwko narodowi książkowemu, jest mój absolutny brak przywiązania do danej pozycji (egotycznie i merkantylnie dodam, że oprócz moich własnych powieści, ale tych nie pożyczam). Po przeczytaniu nie stawiam biduli na zasłużony odpoczynek na półce, bo jeśli mi się spodoba, próbuję wszelkimi możliwymi sposobami wcisnąć ją kolejnemu czytelnikowi, pieję z zachwytu, jęczę z przejęcia, kwiczę z poruszenia, o, to będzie lektura, to będzie jazda, ekstaza, normalnie jakby mi za to płacili... Przez ostatnie lata skutek tego taki, że sporo książek po prostu nie wróciło do mnie, rozumiem więc ich uzasadniony żal, jak mogłem tak postąpić, tu sobie leżeliśmy rozkosznie na sofie, rozłożyła się przede mną na stole, innym razem spoczęła mi błogo na kolanach, kiedy nagle, po wykorzystaniu jej, bezlitośnie przekazywałem ją innemu, ba, innej, nie interesując się później zbytnio jej fizycznym losem, bo jeśli już, to raczej pytałem, czy przypadła do gustu, nie pytając, a czy mi jej przypadkiem nie uszkodzono, rogów brutalnie nie zagięto, jak to chłopcy zwykli krzywdzić schwytane motylki. Drugi poważny zarzut: absolutna pogarda dla książek, które mi się nie spodobały. Obrażony na autora – mszczę się ohydnie na Bogu ducha winnej papierowej otoczce. Podejrzewam, że inni, których odrzuciła moja powieść, postępują podobnie; taki krytyk Nyczek, jak wyznał w recenzji w „Przekroju”, to podobno rzucił „Gangreną”, tak miał jej dosyć... Niekochana książka poniewiera się gdzieś między moimi pupilami, przeważnie nieco naderwana, klasycznym przykładem jest tutaj „Słońce Scourtów”, jedna z najgorszych, najbardziej kiczowatych powieści, jaką przeczytałem z najwyższym trudem, z buddyjską cierpliwością, by nie zrobić tego, co krytyk z moją książką. Oskarżenia mniejszego kalibru dotyczą estetyki czytania. Należę do tych obrzydliwych niechlujów, co jak konsumują w samotności, nie omieszkają znaleźć sobie milczącego partnera – a więc pismo lub książkę. Ile to wspaniałych powieści splamiłem wstrętnie, lecz przecież niechcący, jakimś sosem, który dziwnym trafem zamiast w ustach wylądował na papierze. Tutaj mój adwokat, chcąc nieco udobruchać trybunał i wskazać, że również inni nie są bez winy, wskazałby moją żonę. Jak to, zbrodniara książkowa, bawiąc w Tunezji skrzywdziła francuskie wydanie „Aniołów i demonów”. Lipiec, piekło na ziemi, taki upał, ogród przy plaży, parasole, leżaki, przy leżakach stoliki, na jednym z nich spoczął egzemplarz kryminału Dana Browne'a, nie wiedząc, jaki czeka go okrutny los. Poszliśmy akurat na aperitif przed obiadem, który nieco się przedłużył, bo jak raz zaszumi, to chce szumieć coraz bardziej i nie tak łatwo wstać ze sofy ulokowanej w klimatyzowanej sali i wrócić na czterdziestostopniowy upał. Nagle pomieszczenie wypełniła chmara ludzi, normalnie jakby miał tu się odbyć pokaz fakira czy taniec brzucha. Patrzymy i oczom nie wierzymy, a oczy nie wierzą temu, co widzą: na zewnątrz deszcz, i to taki zmasowany, normalnie dziki deszcz, który robił swoje przez kilkanaście minut, a potem znów pojawiło się słońce, a wskaźniki w termometrach podskoczyły do góry. No nic. Wracamy po nawałnicy do leżaków. Jeden z basenowych chłopaków – nie wiedzieć czemu, być może przestraszył się wiatru – złożył parasole. Postąpił jak ostatni idiota, bo deszcz nie tylko zmoczył nasze ręczniki i inne rzeczy, ale też pozostawioną na stoliku książkę. Okładka przypinała grysikową pacię. Rozpoczęliśmy szybką reanimację, wystawiając skrzywdzony tomik na promienie. Osuszył się, kartki się odkleiły, lecz wyglądał tragicznie, zmierzwiony i porozrywany gdzieniegdzie. Szczęśliwie, czytelniczka nie zniechęciła się, jako że fabuła była niezwykle wciągająca, więc przełamując obrzydzenie do paskudy, nie książki, spełniła swój obowiązek do ostatniej strony. Wysoki trybunale, wybacz przewinienia, zapomnij o zaniechaniach. W ramach zadośćuczynienia zamówiliśmy dla naszych obecnych i przyszłych książek gigantyczną meblościankę, gdzie powinny wkrótce zamieszkać i cieszyć się ewidentnym luksusem!

piątek, 17 kwietnia 2009

Dziecię Bożę

W porównaniu z Drogą ta powieść McCarthy'ego z lat 70. ubiegłego wieku jest znacznie gorsza, a może inaczej: pozostaje w tyle. Mnie nie do końca przekonał "ogólnikowy" język narracji, nie współczuję bohaterowi, jest bardziej wariatem niż świadomym przekraczania granic moralności psychopatą. Być może wiąże się to z autorskim założeniem, że Dziecię oparte jest na faktach. Surowa, amerykańska prowincja, jeszcze surowsi ludzie (świetne tłumaczenie!), to wszystko nie sprzyja deliberacjom w stylu nietzscheańskim, rządzą odruchowe, zwierzęce zachcianki i grubo ciosane emocje, okrutny świat naprawdę prostych ludzi, nie do końca świadomych skali zła, jaką wyrządzają. Warto przeczytać, nie warto się przejmować. Bo prawdziwą wielkość świata kreowanego przez posępną wyobraźnię McCarthy'ego bez trudu odnajdzie się w jego innych powieściach.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Pośród neomagnatów

Wiosenna łańcuchowo-pedałowa eksploracja okolic wokół Kabat. Zawiało nas do Konstancina. Mieszkają tam absolutni bogacze, czołówka potentatów finansowych III Rzeczypospolitej, wille ochrzczone imionami, właściwie już pałace z podjazdami dla samochodów, otoczone małymi laskami, wieżyczkami z armatami i snajperami, by nie przypętał się jaki dziad, sfory krwiożerczych bestii zwanych tylko z grzeczności psami wysyłają ostrzegawcze dźwięki nawet ptakom, które ośmielają się spocząć na ogrodzeniu – zapewne owi błogosławieni przez papiery wartościowe i akcje neomagnaci odprowadzają sporo do kasy miejskiej, na dodatek wokoło mnóstwo świeżych, ekskluzywnych osiedli, Konstancja, Srancja, Dupancja, a ścieżek rowerowych jak w jakimś zapadłym postpeerelowskim miasteczku. Nie pomoże rower nawet z amortyzatorami. Wykończeni mierzeniem się z ubitymi ścieżkami przy drodze, narażeni na otarcie z pędzącymi samochodami, dotarliśmy do Gościńca Kołomyja (kolomyja.pl); warto było. Ceny jak w centrum miasta, nawet radykalniej, zachodniej metropolii, przy stolikach goście, od których już na pięć metrów śmierdziało straszliwą kasą. Takie nieco zblazowane towarzystwo, panienki w panterkowych rękawiczkach, trafił się i otyły gangster ze swoją minikochaneczką, do tego trochę wesołych, ultrarasowych psów brykających pośród stolików na zewnątrz, jakiś szalony kot pojawił się na dachu restauracji, no afera, sensacja, atrakcja turystyczna, od razu poderwało się od posiłków trzech właścicieli lustrzanych cyfrówek i dawaj w kociaka serię shotów pamiątkowych. Jedzenie przepyszne, rekompensujące dilejting kalorii na dotarcie tutaj. Powrót przez Powsin, trudny slalom wśród rodzinek odświętnie ubranych, podpici wujaszkowie, nadające cioteczki, dzieci, dzieciaki, dziecioroby, zgodnie w familijnych grupkach spalający hałdy kalorii, którymi się obsypali przy stołach od niedzielnego świętowania na pamiątkę transformacji ich zmartwychwstałego mesjasza w lewitującego zombie.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Dziennik 1954

Ja piszę ten dziennik dla XXI-ego stulecia, ktoś, kto będzie go wtedy czytał, pozbiera okruchy dowodów i dostrzeże całkowanie, zebraną z klocków rekonstrukcję. Tak, Tyrmand się nie mylił. Dziennik 1954 to przewspaniałe – jeśli można użyć tak nieadekwatnego w tym kontekście słowa – oskarżenie komunizmu. Całej nie tylko mentalnej ohydy, jaką rozsiewał po wojnie rękami Sowietów i ich zauszników, ale również brzydoty codziennej, którą wtłaczał we wszystkie dziedziny życia, wszystkie zakamarki, szczeliny i dziurki. Tyrmand nie ma złudzeń: czy to faszyzm, czy komunizm, czy państwo oparte na jednej religii – każdy system degeneruje się, jeśli nie na początku, to po jakimś czasie. Ludzie są ułomni, to dlaczego ma być inaczej z ideami, które próbują wcielić w praktykę. Zdumiewająca jest imponująca przenikliwość Tyrmanda w opisie wynaturzeń, których był świadkami. Razem z nim spotykamy młodego Kałużyńskiego, Kisiela w wieku średnim, Mieczysława Jastruna, Iwaszkiewicza, K.T. Toeplitza i wielu, wielu innych – Tyrmand bez ogródek pokazuje ich zaangażowanie w krzewienie nowej, komunistycznej wiary, łapczywość na synekury i łase zgarnianie przywilejów. Z drugiej strony, po krytyce Kisiela, sam widzi, że jego krytykanctwo też nie ma przyszłości, że oparte jest na przesłankach, które choć moralne, to nie pozostawiają złudzeń – jeśli nie będą im towarzyszyły zdecydowane działania. Nie dziwi więc, czemu mimo wielkiej sławy po wydaniu „Złego” Tyrmand w końcu wyjechał z Polski Ludowej: to nie był już jego kraj, miejsce, któremu mógłby służyć swoim niezwykłym umysłem i nieprzeciętnym talentem publicystyczno-prozatorskim. Dziennik jest przerażającą wyprawą w kraj naszych dziadków i rodziców. Gęsia skórka pokrywa ciało na myśl, że gdyby nie jako takie przemiany w Rosji i nasza Solidarność oraz cały ruch intelektualistów sprzyjających związkowi, system mógłby jeszcze długo sobie pognić, bo czemu nie?