piątek, 18 grudnia 2009

Miasto fabuły


Są miasta, które zdają się być studnią, niewyobrażalnie pojemną i dudniącą, wrzucasz doń wiaderko i zawsze napełni się orzeźwiającą twórczo wodą – takim właśnie jest Paryż. Miasto, którego przedstawiać właściwie nie wypada, by nie być posądzonym o bezczelne ściąganie z internetu czy postrzeganie czytelników jako skończonych idiotów.
Gdyby zabawić się w jakieś geolokalizacyjno-artystyczne statystyki, wyszłoby, że pierwsze miejsce, w którym na hektar dzielnicy przypada najwięcej literackich geniuszów należy bezkonkurencyjnie do stolicy Francji.
Nie trzeba biblioteki pełnej erudycyjnej treści lektur, by znaleźć przyczynę tego stanu, wystarczy krótki przegląd historii. Zaczęło się od najbardziej twórczej akcji, która pozwoliła odciąć się Francuzom od średniowiecznej piramidy lenników – mianowicie ścięcia Ludwika XVI. To był nie tylko zwyczajny mord w imię ideałów zagrożonej rewolucji, to było zerwanie z wiarą, że prawa boże stanowią o porządku społecznym. Pozbywając się opoki władzy, pogrożono pięścią niebu; literatura kocha takie emocje i towarzyszącą im „akcję”. Potem było już lepiej, jeszcze krwawiej. Gilotyna śmigała, a gęsie pióra starały się ją prześcignąć, tnąc libertyńskimi powieściami coraz śmielej po karku nieodpowiadającej artystom rzeczywistości.
Tam, gdzie zaszedł, a właściwie zapisał się markiz de Sade, rozpościera się horyzont literackiej dewastacji. O ile markiz mordował w imaginacji, Napoleon, który zresztą nakazał jego uwięzienie w zakładzie dla psychicznie chorych, okazał się skrupulatnym praktykiem i utopił Europę w Sekwanie krwi – a z tego aktu dziejowego samosądu, używając języka nawiedzonych darwinowsko poetów (są tacy?), wyewoluowała nowa, fascynująca i inspirująca Francja. Konglomerat Kartezjańskiego zmysłu mechanicznej analizy, Wolterowskiej deokrytyki, wyrachowanej empatii Rousseau dla homo sapiens i bezwzględnej, zatem ślepej sprawiedliwości Robespierre’a i Saint-Justa, popartej pracowicie kilkunastoma tysiącami egzekucji. Dodajmy do tej luźnej wyliczanki encyklopedyczny zapał Diderota i kilka innych, zadziwiających swoją wnikliwością cech, jak zjadliwość, bezkompromisowy realizm i wielowarstwowa ironia, które zrodzili i rozwinęli ówcześni utalentowani synowie tylko pozornie wiernej córy Kościoła, a wyjdzie wybuchowy ładunek. Pełny historycznych potwierdzeń.
Oczywiście, powiedzą znawcy historii literatury, a gdzie Molier? A Rabelais? Czapki z głów i voila! Przysłowiowy wulkan literacki z pełną mocą wybuchł jednak dopiero pod koniec osiemnastego stulecia. Wybitni mężowie, antenaci oświeceniowych tytanów, niewątpliwie stworzyli odpowiedni grunt. Warto jednak pamiętać, że nawet najlepsza ziemia nie zrodzi plonów, gdy nie będzie właściwego klimatu. A ten stworzył jak żadne inne miasto właśnie Paryż.
Nie może więc dziwić, że tylko tutaj mógł żyć Balzac, Hugo, Zola i wielu dorównujących im talentem. Narodzić się we Francji to jedno, żyć w Paryżu to drugie; nadmiar francuskości, hojnej dla każdego, kto czołobitnie uzna jej wyższość.
Paryż, miasto samowystarczalne, żywiące się zachwytem nad swoimi kanałami, ulicami, bulwarami i parkami, do dziś emanuje tym, co najcenniejsze, bo francuskie, bo europejskie, bo jeszcze raz francuskie. Często o tym zapominamy, usiłując dostrzec w wieży Eiffla jakiś zakamuflowany znak przybliżający nas do odnalezienia sensu życia. Wystarczy kilkudniowa podróż do Paryża, a właściwa hierarchia zostanie przywrócona. W tym miejscu wypada powiedzieć:
- Jeśli czujesz niedosyt po lekturze przewodnika Pascala czy National Geographic, sięgnij po alternatywny, lecz jak najbardziej mainstreamowy, stworzony dla miłośników prozy Paryż. Śladami pisarzy autorstwa Jean-Paul Caracalli.
Książeczka ta to skuteczna odtrutka na biegających po Paryżu turystów z książką Brown’a Kod da Vinci. Bynajmniej nie stanowią oni zagrożenia, bardziej razi ich sformatowanie, że tędy i tylko tędy, bo tak w fabularnym piśmie stoi, a skoro w piśmie stoi, to tylko tak, nie inaczej.
Skondensowana, niekatująca objętością książka Caracalli to wciągająca kompilacja minibiografii pisarzy, a zarazem zmyślnie sherlockholmesowski bedeker, gdzie bywali, kochali, biesiadowali, tworzyli i umierali tacy twórcy tacy jak:
Chateaubriand, co mógłby równie dobrze zamieszkiwać chmury, pod warunkiem, że usługiwaliby mu paryscy kucharze i lokaje,
Stendhal, co dosłownie żywot skończył na paryskim bruku na Rue des Capucines, rażony apopleksją bardziej czarną niż czerwoną,
Balzac, co Paryż traktował jako wielką skrytkę przed wierzycielami, bo choć wielki był literacko, biznesy prowadził tragicznie,
Hugo, co zmieniał domy jak metresy, a pod koniec życia mieszkał przy ulicy swojego imienia, tak że bliscy mu adresowali listy:
Szanowny Pan Wiktor Hugo
Przy ulicy jego imienia, w Paryżu,

Flaubert, półparyżanin, półnormandczyk, bardziej to drugie, w końcu Pani Bovary, choć ciągnie ją do stolicy, umiera gdzieś po drodze swojego niespełnienia, co wielki pisarz oddał tak znakomicie,
Proust, wiecznie chorowity, lecz zawsze pełen pokrętnych chuci, zaprzysiężonych poszukiwaniu przychylności u zakwitających kelnerów w hotelu Ritz,
Cendrars, hardy od młodu, jednoręki podróżnik, francuski Jack London, Joseph Conrad i Verne’sowski Fileas Fogg w jednym, zdawałoby się, nieobecny w Paryżu, bo aktualnie na drugiej półkuli, a zawsze gdzieś na popularnym bulwarze widoczny.
Do rozpiski dochodzą amerykańscy pisarze, Fitzgerald, Miller, Hemingway. I pewnie pęczki tych, o których Caracalla niestety nie wymienił. Verlaine, Rimbaud, Baudellaire. Niezwykle barwni poeci, nie pisarze, lecz ich dzieła inspirowały bardziej literaturę niż wiele „zwykłych” książek. Ta armia nieodnotowanych przyjechała szukać w Paryżu inspiracji, miłości, a przede wszystkim sukcesu. Ci, którym się udało, zasłużyli na swoją „rue”, tym, którzy rozbili się o paryski bruk, niewdzięczne, rozkapryszone przez nadmiar geniuszu miasto nie poświęciło ani skrawka skweru.
Paryż kocha zwycięzców, sterowników, tytanów. Takich na swoją miarę. Z łatwością gniecie jak puszki po piwie ambitnych typków, którzy pomimo wielkich chęci, utopionych w jałowych kreacjach i zbędnym poświęceniu, nie wykorzystali swojej szansy.
Czy kiedyś powstanie coś podobnego, o tytule Warszawa. Śladami pisarzy? Na pewno nadałoby to trochę mitologicznego tchnienia temu wypełnionemu strzeżonymi osiedlami miastu. Rasowi psiarze nie lubią bowiem ograniczeń, ciszy nocnej i wymuszonej abstynencji – w czymkolwiek. Paryż, przynajmniej kiedyś, hojnie im to oferował. Dlatego tak go kochali. I, zainspirowani, godnie spłacali w wielkich powieściach ten miły czytelnikom dług. Niestety, dziś nie ma już tamtego Paryża. Czas na nowe kumulacje pisarskiej energii i wizjonerstwa, Berlin, Barcelonę, Pragę czy właśnie Warszawę?

Brak komentarzy: