
Prosit Neujahr!
Prosit Neujahr!
Przykro mi, nie składam żadnych życzeń. Komu na nich zależy, niech poszuka na Allegro. Wystawiłem je na licytacji, kto da więcej, temu też więcej pożyczę. Zażądasz pięciuset złotych podwyżki w miejscu, w którym pracujesz – ja szczerze będę ci życzył co najmniej tysiąca. Oświadczysz, że chętnie byś się wybrał(a) do Anglii – moje życzenia dadzą ci zielone światło nawet na Galapagos. A jeśli zależy ci na zwielokrotnieniu w najbliższym roku ilości orgazmów – proszę bardzo, ja złożę życzenia absolutnej ekstazy. Nie bójmy się żądać więcej, bogowie kochają się targować. Przynajmniej mają wtedy złudzenie, że naprawdę w nich wierzymy.
Po wczorajszym Świątecznym Art-Wieczorze w studiu Piksel przytyliśmy chyba ze 20 kilo. Trzeba było przynieść jakieś przysmaki okołoświąteczne. To i przyniesiono, aż ze stołów spadały i kapały.
Dziadek od strony ojca był chudy. Cóż, w latach młodości napieprzał nazistów z AK-owskiej pepeszy, następnie trafił do obozu pracy, potem do kopalni, a po zakończeniu wojny w obronie ziemi lubaczowskiej uganiał się za ukraińskimi banderowcami. Był pracowity, gnuśność zdawała mu się niejasna jak tajemnice Trójcy Św., więc uniknął tycia, co w sumie na dobre mu wyszło, bo nawet zupełnie stary podróżował jeszcze do Francji. Jego syn, a mój wujek spasł się na państwowym, brzuchem mógłby mury burzyć, ewentualnie dorabiać na ringu walk sumo. Jego drugi syn, a mój ojciec nie zdążył przytyć, bo zginął tragicznie. Nie wiadomo więc do końca, czy pisane mi popuszczanie pasa w dosłownym sensie, czy też wiotka sylwetka po dziadku. Na wszelki wypadek wolę uważać, bo praktycznie nie ma mężczyzny w okolicach i po trzydziestce, który mógłby beztrosko pić i jeść, szczególnie pić, i nie hodować sobie przy okazji zawstydzającego kołduna. Chyba że mieszka w nim dziesięciometrowy tasiemiec, który sprawnie go wychudza kosztem utraty apetytu, bólu brzucha i jakiejś takiej nieruchliwości; niektórzy poeci tak mają, myśląc, że to spleen, a to zwyczajny pasożyt grasuje w ich jelicie.
Dodatkowo mobilizują mnie przyjaciele i znajomi, u których z niepokojem zauważam coraz dorodniejsze brzuszki. Tatusieją z miesiąca na miesiąc. Kaska na koncie, to i żarcie obfitsze. Winem polewane. Nic w tym złego oprócz braku ruchu. Chrześcijanie mają rację z tym piątym grzechem głównym. Opowiadam się za absolutnym hedonizmem gastronomicznym pod jednym warunkiem – okupionym fizycznym wysiłkiem. Na tyle skutecznym, by zrzucić to, co się zawiniło. Bo choćbyś dziesięć stosunków dziennie odbył(a), spalisz co najwyżej pół butelki chilijskiego i pół miseczki ryżu. Nie miejsce tu na wykłady dietetyczne, nie znam się na tym. Znam się za to na surowym wycisku, to jedyna szansa, by uniknąć przybrania na wadze. Kto krnąbrny, temu flagelacja.
- Witamy pana. Jesteśmy świeżą dostawą wałków na pana rozkosznym ciałku. Proszę dać nam szansę na rozgoszczenie się, będzie przytulnie. I pulchno.
Najgorzej tyją kobiety, które nam się kiedyś podobały. Na początku mile nam robią w oczach i nie tylko ich pęczniejące piersi, które wylewają się zachęcająco z miseczek stanika („Mniam, mniam, co za deser, zaraz go wyliżę”), lecz po jakimś czasie dziwimy się potędze i splendorowi pośladków, gdy kładziemy na nich swoje dłonie. Jeździmy po nich i jeździmy, końca nie mają! O biodrach wielkości sadzawki nie wspomnę. O kaczym chodzie – również. Musiałbym tu zaserwować przerażające opisy, przygniatające detale i zasmucające konstatacje, a ten blog kładzie akcent raczej na ambitną literaturę, nie na tendencyjny horror. Dodam, że szczęśliwie nie miałem doświadczeń z tzw. puszystymi, ale potrafię je sobie wyobrazić. Chyba…
Błogosławione więc anorektyczki? Nie. Anoreksja nie jest zwyczajną chorobą. To wyrzut sumienia i żołądka sytego Zachodu. Gdzie w Afryce czy na Dalekim Wschodzie znajdziesz anorektyczkę? Prędzej trzygłowego Osamę ben Ladena.
Problemem ludzi piszących jest siedzenie. To wróg pisarzy, krytyków literackich, trolli internetowych, fanatyków gadu-gadu. Ja sam, kiedy wstaję po dłuższej sesji, nie potrafię się do końca wyprostować. Niekiedy chodzę przygarbiony jak te czubki, co wpatrzone w chodnik wygłaszają sobie znane monologi. To jednak żaden problem. Najgorsze jest mimowolne tycie. Nie przez obżarstwo czy moją ulubioną whisky. Przez siedzenie. Nawet teraz siedzę, piszę ten tekst i tyję. Ciekawe, czy z czasem dołączę do karmicieli kołduna?
Urodziny M. w pubie Zielona Gęś. Zjawiamy się jako pierwsi, wychodzimy jako jedni z ostatnich. Wynajęta jest osobna sala; nic to, ludzie jakoś nie potrafią czytać i co jakiś czas, nie zauważając kartki z napisem Rezerwacja, wchodzą jak gdyby nic, szczęśliwi, że znaleźli w kącie wolny stolik, więc trzeba ich przeganiać. Atmosfera miła, bo możemy rozmawiać z K. i J. Także M. jest wyluzowana, dowcipna. Piwo się leje na koszt solenizantki. Rozprawiamy się z paluszkami. Brakuje tortu, może dobrze, dodatkowe kalorie przed Sylwestrem są tak potrzebne, jak żółwiowi ogon geparda…
Piwo, oto problem tego pubu. Nie wiem, co z nim robią. Chrzczą czy zaklinają, Żywiec smakuje prawie jak Żywiec, to żółty płyn bez gazu, o jak mdławy; jest jak buty z metką Nike uszyte w nielegalnej fabryce w środkowej Anatolii, które rozpadają się po pierwszym kapuśniaczku czy wietnamskie kondomy, od których nawet kalendarzyk zwany watykańską ruletką jest pewniejszy. Po wyjściu na zewnątrz, gdy żona chciała jeszcze chwytać noc tańcem i uśmiechem, ja czułem się wyjątkowo niedobrze, nie z przepicia, lecz z tego, co się tam we mnie gotowało, kisiło. Powoli kapitulowałem, fałszywy Żywiec zawojował mną, nic mi się nie chciało, najchętniej bym go zwymiotował. Jak słabowity dziadzio wymusiłem powrót do domu i usnąłem z szybkością najedzonej dzidzi, oderwanej co dopiero od sutka.
Kto chce się przekonać, jak w miarę znany pub dziadzieje, wykoślawia się, wręcz odpycha i schodzi na… wściekłe gęsi, niech wybierze się do Zielonej Gęsi. Oto przykład, jak określone towarzystwo potrafi przerobić swoją obecnością dane miejsce. Wyssać z niego przyzwoitość, jaką dotychczas się cieszyło, umiar i stonowanie, w zamian proponując swoje plebejskie, wątpliwe rozrywki. Łyse pały, dziwkopodobne kobiety, byczki, hiphopolowcy, niebieskie ptaki, czarne wrony, kruki, jastrzębie. Do tego karaoke pod dyktando zakochanych w kiczu rozrywkowiczów. A potem umpa-umpa w najlichszej postaci, postrzegane jako muzyka ich życia. Jasne, mają pełne do niej prawo, do swoich małych radości. Ale kto z planety a la Jadłodajnia Filozoficzna czy Diuna, niech się strzeże Gęsi, jeszcze go dziobnie.
Podsumowując, przez niecałe dwa dni byłem bandytą. Ciekawe uczucie. Dokoła całkiem sporo pokrewnych dusz. Jednego bandziora, podobnie ostrzyżonego jak ja, zauważyłem przez szybę KFC, siedział z kolegą zbójem i wpieprzali udka w panierce. Biedne kurczaki, taki was los, nie dość, że żyłyście ledwie chwilę, pewnie na oczy nie widząc zielonej soczystej trawki, z której wydziobywałybyście różne żyjątka, teraz kończycie w paszczy osobnika z kępą włosów na ogolonej dokoła głowie.
Dziś rano nie wytrzymałem presji, nastąpiła więc druga część postrzyżyn. Tym razem akcja szybka maszynka w salonie na Kabatach (nie chciałem obciążać Alberta taką drobnostką), fryzjerka zrobiła to raz, dwa, trzy i aż głupio było jej brać pieniądze, ale – jak głosił PiS i pokrewne im mentalnie imbecylki – teraz wszyscy biorą, więc w końcu wzięła.
Przyznaję bez bicia i golenia, wczorajszy dzień był koszmarny. Chórek znajomych zawodził nad mym nieszczęsnym losem:
- O skinheadzie!
- O dresie!
- O wzgórku łonowy!
To był przesądzający argument, dla mnie, zwolennika zarówno damskiej, jak i męskiej depilacji.
Ci Szwedzi to mają dobrze. Z okazji ich przyjazdu dusza hojna zorganizowała w siedzibie fundacji na Mokotowie imprezę towarzyszącą, z towarzystwem prawie absolutnie literacko-translatorskim. Myśmy też tam byli, jedli, pili i palili.
W przeciwieństwie do pary genetycznie oziębłych szwedzkich poetów, słowiańskie przedstawicielstwo ludzi pióra i nauk pokrewnych bawiło się znakomicie. My nie toczymy dyskusji – jak oni – czy używać metafor, czy nie, my wychodzimy z założenia, że to twój zafajdany interes, twórco, a nie instytucjonalnie zatwierdzony trend. Zresztą o ile Skandynawowie przodują w prawach człowieka, świadczeniach socjalnych i ilości sklepów IKEA, tyle w literaturze są prawie za przysłowiowymi Murzynami. Próbują ocucić stare literackie zombies, które nie tylko zabito już kilkadziesiąt lat temu ze dwa, trzy razy, lecz jeszcze skromnie udają, że oni tak, no wiecie, wcale nie z braku laku, tylko misji szczytnej. O biedni poddani króla Gustawa i jego dworu, lepiej bądźcie sobą, pisząc kryminały i książki dla dzieci. Jesteście w tym nie do przebicia – prawie jak opony nowej wersji Volvo.
Lecz życie toczy się dalej, gra muzyka, jedni zbici w kuchni, gdzie napitków i potraw absolutny dostatek, drudzy rozproszeni w salonie, drugim salonie, na balkonie rozprawiają, przypalają, rozwodzą się o istocie i nieistocie. Jesteśmy niepalący, lecz grzeszni, więc sięgnęliśmy po mentolowe Vogue. Na początku, po piątkowym niewyspaniu, byłem nieco niemrawy. Szybko zwyciężyła wrodzona witalność, dolce vita i ciekawość ludzi. Zmieniłem się w rozmowną maszynę i krążyłem od jednego autora do drugiego, z tym, tamtym i z sobą samym przed lustrem w łazience. Tymczasem kulturalna impreza nabrała rumieńców, gdy odpalono wieżę, a na ulicę Asfaltową wjechał tir z świeżą dostawą głośnych beatów.
Spójrzcie na B. i Ju., jak zapatrzeni w siebie – naprawdę aż chwyciło mnie to za serce, żem wzruszony ich porywem k’ sobie – tańczą, B. obraca Ju. w lewo, w prawo, Ju. prze do przodu, prze w B., i wyglądają wspaniale, można rzecz, kiedy widzisz ich pierwszy raz: Sobie przeznaczeni. Nieważne, co wiąże ich z dotychczasowym żywotem, ważne, co w przyszłości może związać ich ze sobą. Na dodatek, by mogło spełnić się moje założenie poeta:tłumaczka, akurat B. i Ju. wypełniają je modelowo. Dlatego dzieje się lepiej niż w niejednym Harlequinie. Źrenice im wręcz pęcznieją z zachwytu i pożądania, gdy parzą na siebie. Ich ciała w tańcu przylegają do siebie, lekko zawstydzone zakazaną śmiałością. Aż chciałoby się być świadkiem na ich ślubie, ech!
- Za dużo gadacie, za mało robicie – poradziłbym im po ojcowsku, fundując pokój w hotelu z porządnym – po ciężkiej nocnej pracy – śniadaniem.
W porządku, rozmarzyłem się może za szeroko, ale co tam. Idźmy dalej. Oto K., w pomarańczowym swetrze, z fajką. Nawet dwiema. Nie boi się winnych procentów, jest śmiały aż do granic bezczelności, ale to dobrze, to go stanowi, inaczej nie napisałby żadnego słowa, ni sylaby. Mandarynkowy chłopak też daje się ponieść muzyce. Bo ile można gadać? Można, Szwedzi tego przykładem… Mimo naszej życzliwości, są zaszokowani wylewnością, kurczą się, wycofują, keine Kontaktfähigkeit. Tego nie oddadzą żadne metafory. Pasują im instynktownie jedynie rozmówcy peryferyjni, tacy, co nie drążą, nie indagują zbytnio. Z niepokojem myślę o treści ich tomików i książek. Nie wierzę, żeby były porywające. Balzak, Baudelaire, Maupassant, Wilde, Proust, Hemingway, Miller i naście innych lokomotyw literatury – każda z nich pędziła wściekle przed siebie, nie bojąc się, co niosą tory – ani wykolejenia, ani czołowego zderzenia. Oto moi mistrzowie, i będę ich wiernym kontynuatorem. Nie, nie będę. Już jestem.
P. i B., nasze ulubione laski, svanska girls, wtajemniczone po latach studiów w szwedzki słownik i fonetykę. Zachwycająco dziś wyglądają. Nie, one by nie mogły mieszkać na stałe w Skandynawii. Stopniałyby tam doszczętnie. Pewnego dnia poślubiłyby podstarzałych, dobrze sytuowanych Skandynawów, którzy narobili im gromadkę protestanckich dzieci z Bullerbyn, zapewniając w zamian domek pod Sztokholmem i przystrzyżoną trawkę. Czasem lepiej poczekać, a znajdzie się fajny Słowianin. Cierpliwości, moje kochane.
P. i B. również tworzą elitę tańca. Bez tego całe to spotkanie, choć szczytne w założeniu, skończyłoby się nudnawo w wykończeniu. A tak, rzeźbione naszymi temperamentami, szczególnie mojej ultraatrakcyjnej żony (trochę pychy nie zaszkodzi, tylko niewolnicy kulą się w każdym akapicie) może być zaliczone do jednych z najbardziej udanych. W tym powoli mijającym roku. Powoli jak pijany ślimak. Bardzo pijany. I to nie jest porywająca metafora… Na szczęście nie jestem poetą, więc mam to gdzieś.
Promocja najnowszego numeru dwumiesięcznika Studium, tym razem poświęconego młodej poezji szwedzkiej.
- Proszę państwa, oto bohaterowie prosto z kraju Volvo, Mara LEE oraz Martin HÖGSTRÖM. Opowiedzą nam o składaniu mebli, ups, przepraszam, wierszy. Z metaforami lub bez! – zaanonsowałbym spotkanie, gdybym był prowadzącym. Na szczęście z tej roli wywiązała się inna poetka, więc obyło się bez skandalu.
Wiersze – żadne odkrycie, wręcz nużące w większej dawce. Ale na pewno nie bez polotu. Szczególnie że poeci czytali je po szwedzku, co samo w sobie jest atrakcją. Nasza szwedzko-polska znajoma Justyna, która je przetłumaczyła, nieźle sobie poradziła. Gratulacje. Kiedy przetłumaczysz na svanska Gangrenę i Rzęsy na opak, co? To są powieści z potencjałem rozgrzania Skandynawii, wierz mi.
Dla mnie literatura szwedzka jest pół martwa, w poezji Szwedzi też już niczego ciekawego dziś nie powiedzą. Ostatnio tylko wielki Bergaman coś jeszcze zamącił, ale to był duchem taki Szekspir… Nie chcę jednak uogólniać, kto wie, może Mara, może Martin w końcu kopną w tyłek skandynawskiego ducha i wzburzą jego krew. Szkoda tylko, że są parą.
Artyści nie powinni tworzyć dłuższych związków, szczególnie z tej samej branży. To znaczy, nic nie muszą, lecz doświadczenie życiowe i liczne przykłady z historii mówią same za siebie.
Moim skromnym zdaniem najlepsze, inspirujące się związki dla ludzi pióra to konfiguracja pisarz/malarka lub pisarz/tłumaczka (dowolność płci dowolna, on:on, ona:ona, on:ona, ono:ono, a jakże!). Stadło typu poeta i poetka, malarz i malarka nie wróży ostatecznie nic dobrego. Nie mówiąc o takich ekstremach jak prozaik i stworzonko od nauczania matematyki czy brand manager tamponów OB.
Autor bowiem musi być egotyczny, zakochany w sobie (naturalnie w granicach rozsądku, bo przecież chodzi o autentyczne przywiązanie do swoich wizji i przesłań, a nie o żałosną emfazę, samozachwyt i nieodporność na krytykę, co kończy się pretensjonalnymi książkami). A tym samym – w jakimś permanentnym konflikcie z innym autorem. Dzięki temu nowe jakości pobudzają się wzajemnie poprzez przeciwstawienie, nie stroniąc od zaawansowanych konfliktów. I to jest dobre – czysta dialektyka, która owocuje tworzeniem czegoś wartościowego. Kiedy w domu przebywa drugi autor, którego się na dodatek pokrywa lub jest się przez niego pokrywanym, nie wróży to literaturze - last, but not least - niczego dobrego.
Jasne, taki Joyce związał się praktycznie z kucharką. Ale to był Irlandczyk… Potrzebował pomocy domowej. A że partnerka nie dorównywała mu nawet do kolan, implikowało to nieprawdopodobnie zaawansowaną chorobą alkoholową, łącznie ze zrujnowanym wzrokiem. O innych smutach nie wspomnę, bo żal mi Jamesa...
Bo dla pisarza brak uznania, a tak naprawdę po prostu zrozumienia treści w oczach jego parterki/a to najgorszy rodzaj krytyki, to nie krytyka, to Szczuka (czyli Ziobro polskiej i nie tylko polskiej krytyki literackiej).
Dodam, że po Tarabuku nasza ekipia ruszyła po 23. na ul. Dobrą, do klubu Diuna. Lecący tam house strasznie mnie wkurwiał, bo wolę znacznie szybsze rytmy, ale szczęśliwie wino ukoiło nerwy. Tymczasem żona party-cypowała gdzie indziej. Dopiero o 4 nad ranem powitaliśmy Morfeusza.
Z przyjacielską wizytą w Antykwariacie. To chyba – oprócz paru ciotkowatych kawiarni, które jeszcze ujdą – jedyne miejsce w W-wie, łączące w sobie urok kazimierzowskiej knajpy z paryskim, a dokładnie Montmartre’owskim klimatem.
Towarzystwo kulturalne, bez lanserskiego drygu. Grzeczne studentki czy copywriterki piją przykładnie herbatkę. I piwo. Bo piwo w Antykwariacie jest przednie – zawsze lokalne. Wczoraj spróbowaliśmy niepasteryzowane Grodziskie.
Właściciel Antykwariatu dla wielu to kontrowersyjny gość. Więcej nawet, wkurwiający przednio. Przykładowa akcja. Wchodzi nieświadomy lokalnej specyfiki klient. I na progu popełnia niewybaczalną dla właściciela zbrodnię, zamawiając bez patrzenia do karty jedno z korporacyjnych piw. Siwa broda właściciela bieleje z wściekłości. Tutaj popełnia – przy całej mojej sympatii dla jego postawy – wielki błąd. Bo co mu zależy udać głupa i nawet zażartować:
- Antykwariat to taka mała Belgia, u nas pija się lokalne browary.
Nie, zakapior przejmuje kontrolę nad starszym panem; wszczyna on pyskówkę, a klient, przyzwyczajony przez kapitalizm, że to on ma zawsze rację, a jak nie ma, to i tak ma, zaczyna się buntować. Jest zzz – zszokowany, zdegustowany, zdezorientowany. Po traumie, wróciwszy do domu, siada przed komputerem i na stronie poświęconej miejskim lokalom etc., na forum z recenzjami obsmarowuje swego niedawnego dręczyciela.
Właściciel kocha te konfrontacje. Lecz jeśli nie postawi na ironię, w końcu te wszystkie sytuacje go wykończą. Serce pęknie, zakopią wrażliwca w nieczułej na uroki lokalnych piw ziemi, Antykwariat zaś dostanie się w łapy miśków z miasta, którzy nie będą się patyczkować z jakimiś lokalnymi, zamówią stały transport Carslberga i tyle. Na dodatek zmienią nazwę na Trend Moon Space, wywalą bibeloty, stare krzesła i stoły; gdzie my się wtedy podziejemy?
Zwłaszcza że w Antykwariacie na ścianach wiszą gołe baby. W toalecie, skandalicznie zaniedbanej, gołe baby. Przy półkach z książkami też czatują gołe baby. Jedne playboyowskie, drugie, jakże zastanawiające, w stylu retro, gdy depilacja była niepojęta jak tajemnica Św. Trójcy.
Antykwariat da się lubić, o ile Antykwariat polubi ciebie.
Sobotni poranek. Na Kabatach (w tym przypadku okolice Wąwozowej i Ekologicznej, gdzie mieszkamy), spokojnych jak letnią porą fale Morza Czerwonego, pojawia się samochód transmisyjny TVN 24. Odruchowo biegnę do drugich okien, by zauważyć to coś. Coś, bo coś widocznie musi się dziać, skoro przybyli reporterzy. I to w jakże lansersko-kosmicznym pojeździe!
Przechodzący ludzie to samo:
- O rany, zaraz coś się wydarzy. Na pewno, skoro telewizja przyjechała.
My, ludzie epoki McLuhana wiemy, że telewizja często uprzedza fakty. Pogodzeni z tą prawdą możemy być jedynie biernymi obserwatorami.
Niektórzy przechodnie zatrzymują się odruchowo i czekają na zdarzenie. Wyprowadzane psy, przeważnie yorki i labradory, kręcą się niespokojnie. Nic z tego, nie będzie darmowego programu live. Jeśli macie kanał w swojej kablówce, za którą płacicie, to sobie to coś potem zobaczycie.
Po jakimś czasie wyszedłem na pobliski bazarek, zniecierpliwiony, że nadal nic się nie wydarzyło. Wróciłem po kilkunastu minutach. I nadal nic. Samochód w tym samym miejscu, reporterka gaworząca z operatorem kamery.
- Za co im płacą?! Nie potrafią nawet wywołać żadnego dramatu.
Prawdopodobnie zwyciężyła proza życia. Kilkanaście metrów dalej znajduje się oddział banku BPH, który częściowo został wchłonięty przez Pekao SA. Wczoraj, po 18., został podłączony do sieci swojego adaptatora. Dziennikarze kluczyli wokół banku, w nadziei na przepytanie paru potencjalnych klientów, jak się czują dzień po fuzji banków. Kamerę ustawili na pobliskim skwerku, wycelowaną w wejście śp. BPH. Jeśli jednak nie to było celem, to tak czy owak musiał wyjść nudny materiał, bo tu naprawdę nie wydarzyło się nic innego, a przynajmniej ekscytującego…
Nawet nie wiedzieliśmy, że środowy (ekskluzywny, jak widniało na zaproszeniu) koncert grupy Maanam w Hard Rock Cafe związany jest z odpaleniem gitary-neonu przed jej wejściem (o czym przeczytałem w dzisiejszej Stołecznej). Jedynie przypadkowi gapie mogli wykazać nieco zainteresowania tym eventem. My zaś, w gromadzie VIP-owskiego bydełka dogadzaliśmy sobie w środku.
Słowem, na zewnątrz chlubne obrządki ku chwale korporacji, wewnątrz istna najebka na jej koszt. Ci, których zaproszono, absolutnie nie byli zainteresowani okolicznością fundowania im serwisu all inclusive. My tym bardziej.
Trzeba było niezwykłego sprytu, przebiegłości, a też zmysłu orientacyjnego, by dopchać się do open baru po darmowe napitki. I tacy właśnie byliśmy, niczym Winnetou, któremu zamarzył się galon ognistej wody po kolejnej udanej wyprawie z Old Shatterhandem. Bo i prawo Dzikiego Zachodu panowało podczas całej imprezy, kto tego od początku nie pojął, nie skorzystał. A gdy kapitalista płaci, nie zastanawiaj się, tylko bierz i rób swoje.
W oddzielnej sali, za sceną, na której o 22. miał zacząć się koncert, wyrosły prawdziwe Góry Skaliste żarcia. Podpite matołki utworzyły kolejkę, która jednostki zdecydowane, przy tym żądne natychmiastowego podkładu pod wodę ognistą, czyli nas, zirytowała na tyle, że popędziliśmy na naszych rączych mustangach na koniec sali, gdzie spokojnie mogliśmy zaspokoić nasz głód. Po prostu i po tej stronie mogła powstać kolejka, ale ludzie nie wykazali inicjatywy. Niewielu było tak hardych jak my. Niedawno zresztą byliśmy w Hard Rock na obiedzie; nieźle tu koszą za jedzenie, jeszcze więcej za picie, więc postanowiliśmy sobie bezlitośnie odbić tamten rachunek.
Maanam, Kora, koncert – wszystko piękne i ładne, głos ma wokalistka nadal znakomity, za to zrobiła się jakaś taka pulchna. Wiadomo, już nie te lata. Ale dzielnie założyła zwiewną spódniczkę zakrywającą ledwo co uda, więc kiedy rozbrykała się na scenie, na pewno paru VIP-ostarców się pośliniło.
Po koncercie część osadników rzuciła się do szatni po kurtki. I znów, żeby zdążyć na ostatnie metro, zrobiliśmy niezłe podchody w tym bezwładnym kotłowisku. Manitou czuwał nad nami. Ale co tam bóg. Moja biała squaw wykazała tutaj nieprzeciętną zaradność; po prawdzie zasługuje na przydomek Zmyślnej Lisicy. Howgh!
Gdyby wczoraj do klubu Punkt na wieczór literacki Mariusza Sieniewicza i jego najnowszej powieści Rebelia nie zjawiła się nasza kreatywno-artystyczna paczka (i nieco cyniczna, a mimo to ujmująca, tym razem w nieco okrojonej wersji: ja, żona, Robert, Patryk, Bogusia, Paulina, Krzysiek, Bartek, Magda, Bo, Asia, Janusz), sala świeciłaby pustką przytłaczającą – adekwatnie do przesłania promowanej książki.
Nie lubię atakować innych prozaików, choć i dla mnie niektórzy nie mają litości. Nie lubię, ponieważ zachodzi poważny zarzut o zawiść i zazdrość. Pozostaje więc wiara, że piszę to jako potencjalny czytelnik. O ile bowiem przyszedłem do Punktu z nadzieją na usłyszenie i przekonanie się, że Rebelia to niezwykła wizja, wyszedłem kompletnie zdruzgotany. I to nie jest retoryczna kokieteria.
Zarówno autor, jak i jego powieść to dwa byty zupełnie pozbawione poczucia humoru. Nie tylko na zewnątrz, także do wewnątrz. Brak autoironii sprawia, że Sieniewicz – wygłaszając jego zdaniem jedynie słuszne poglądy na rzeczywistość – mimowolnie popada w nieprzeciętną bufonadę. Krytykując system, sam jest tego systemu (nie)świadomym beneficjentem – wielkie wydawnictwo wydaje mu książkę, browar funduje piwo, pracownicy Punktu zapieprzają po nocy. Można by tak w nieskończoność drwić z tego taniego, w sumie – co napiszę złośliwie, lecz inaczej nie mogę – prowincjonalnego zamiłowania do kontestacji. Jakobin Sieniewicz krytykuje „wydmuszkową” – jak twierdzi monotonnym głosem – literaturę, sam nie oferując w zamian niczego szczególnego (choć jego krytyka ma sugerować, że owszem, książka, którą napisał, jest udaną kontrpropozycją). Rebelia, ujmując się za światem ludzi starych, wykluczanych przez współczesność opanowaną przez kult młodości czy hedonistycznie prężących mięśnie gangsta raperów, jest jedynie ochłapem z Możliwości wyspy Houellebecq’a. Nic nie odkrywa, nic wnikliwego nie proponuje oprócz wielostopniowego banału. Wręcz ma w sobie coś z socrealistycznej prozy. Teza i łupanka, w zależności od zdolności do kręcenia frazą. Na dodatek, w przeciwieństwie do dzieła francuskiego pisarza, napisana jest ciężkawym, pozbawionym rytmiki i silącym się na oryginalność stylem, w efekcie sprawiającym spory problem z przeczytaniem tej powieści – nie przez niuanse rozbudowanych metafor czy konstrukcji zdań, lecz absolutny brak iskry bożej, rozświetlającej fabułę i po prostu wciągającej czytelnika w swój świat. Bohaterami Rebelii są w większości starzy ludzie – można rzec, powieść ta reprezentuje zwyczajne dziadostwo.
Nie wiem, jakim cudem Sieniewicz jest pieszczochem mojej ulubionej Gazety Wyborczej czy Polityki. Albo trafił ze swoją oldskulową kontestacją w potrzeby ducha czasu, albo krytycy, nie mogąc doczytać jego powieści do końca, oddają mu słuszność ramach chrześcijańskiej skruchy i pokory...
Kiedy śnieg, kiedy wiatr, kiedy pieszczot brak lub ich nadmiar, kiedy ni z tego, ni z owego, nie wahaj się, tylko cztery kostki lodu i trzy pięćdziesiątki whisky, ewentualnie więcej w zależności od wytrzymałości, książka otwarta, lampka włączona, umysł przewietrzony pierwszym, piątym, dwunastym łykiem, kostki pękają, szkło wodą zroszone, twoje gałki pobudzone, twoje rzęsy wyprostowane, przełyk gore, serce tupocze, uśmiech dojrzewa w kąciku ust, gotowych do wycałowania cię, choć to niemożliwe, za tę uspokajającą chwilę. A gdy koniec, to nowy początek...
Kiedy nie czytamy, to chodzimy. Do wielu, wielu różnych miejsc, miejsc różnych. Nieliczne są warte opisania – w końcu nie jesteśmy recenzentami typu Maciej Nowak, który – by wyrobić wierszówkę – musi, nieszczęsny, nie tylko iść, ale też spożywać, czego skutki są, jakie są i wciąż przybywają.
I tak wczoraj mimochodem, trochę też prochodem wpadliśmy do Oparów Absurdu na Ząbkowskiej. Sporo się już rozpisywano o tym miejscu na Pradze, warto potwierdzić, że rzeczywiście Opary wydają się żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. I to jest plus podwójny.
Reszta to już minusy, konsekwentnie podwójne. Pragę zamieszkuje specyficzny target producentów alkoholi. Target stawiający na ilość, nigdy na jakość. Chyba że kość niezgody. Przestaliśmy się więc dziwić i kręcić po wielkopańsku głowami, gdy obok nas usiadł czterdziestokilkuletni tubylec. Napruty na zaś, pasujący do artystycznych Oparów jak zużyty listek papieru toaletowego do orderów na reprezentacyjnym mundurze staropolskiego wielmoży. Taki typ podstarzałego dresiarza praskiego. I owszem, rozciągnięty dres z materiału, kurtka-bandytka prosto ze Złego Tyrmanda. W ręce siatka, w siatce piwo, co rządzi na Pradze, czyli Królewskie. W Krakowie taką personę wykopaliby po przekroczeniu progu, tutaj pozostawał niezauważony. Palił szlug za szlugiem, okiem łypiąc to na nas, to na stolik z trzema dziewczynami. Spijał z nich nosy, oczy, usta i biusty; zgwałciłby je wszystkie po kolei. Starały się traktować go jak powietrze, to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji. Coś mamrotał do siebie, coś knuł. Obawiałem się, że jeśli zwrócę mu uwagę, rąbnie mnie popielniczką w skroń, to się nie tylko nie pozbieram, to mnie nie pozbierają. Wreszcie odpuścił i wyszedł w poszukiwaniu zakątka, gdzie kobiety bardziej chętne i wódce bez ograniczeń, i takim jak on, ziomkom, chłopom, co się zowie.
Szokiem jest wyjście na Ząbkowską. To jak kop z Kazimierza. Pusto, groźnie, przygnębiająco. Żeby jednak Opary nie cieszyły się pięcioma gwiazdkami, żeby stojąca tam na kontuarze figurka Matki Boskiej nie czuła się git, trzeba wyznać, że przesiąkliśmy tam niewyobrażalnie odpychającym zapachem. Ciężko go podsumować, ująć w jakieś ramy ułatwiające identyfikację – to bełt dymu nikotynowego i smażeniny, kurzu, klejącej się podłogi, dwutlenku węgla i nie wiem jeszcze czego. Człowiek nie śmierdzi, człowiek wali. Ubranie do wyprania, skóra do wymiany. I to są te opary absurdu, że właścicielka skąpi na klimatyzację czy wyciągniki.
Będąc dziś na obiedzie w pizzerii, nie mogłem się skupić na powtarzaniu słówek niemieckich, które wziąłem ze sobą „w oczekiwaniu na realizację zamówienia”.
Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj mężczyźni, którzy mieli zdecydowanie wyregulowane struny głosowe. A też przez emocje, jak się za chwilę okaże. Pierwszy z nich to facet w sportowych butach, różowej koszuli w białe paski i narzuconym na nią rozpinanym swetrze we wzory, których powstydziłby się nie tylko macho. Drugi miał na sobie firmowe wdzianko, pochylał się nad umową i słuchał tyrady sweterkowca, który - łatwo się domyślić - był szefem. Bossem pizerii. Bogiem dodatków. Światłością sosów i parmezanu.
Wyczuwało się między nimi specyficzne napięcie – wiadomo, że nie rzucą się sobie do gardeł, bo w miejscu takim jak to z założenia jest się sytym. Ale przez te bite kilkadziesiąt minut wiedli spór o kompetencje. Pracownik, który miał podpisać nową wersję umowy, chłopak z pierwszymi bruzdami na czole stanowczo się nie zgadzał z właścicielem, wypominającym mu jakieś zaszłe sprawy. Szkoda, że muzyka głośno grała, dowiedziałbym się więcej. Gdybym miał wujka w CBA, załatwiłby mi taki fajny aparat podsłuchowy, a tak mogę liczyć jedynie na moje trąbki, bębenki i ślimaki, przytępione przez latami słuchany rap, techno i black metal. Ze strzępów rozmowy wynikało, że szef tworzy ad hoc zasady promocji, o których zapomina, albo które sobie przypomina, więc zdezorientowany pizzer raz np. daje klientom gratisy, raz nie... Stąd pizzeria notuje straty finansowe.
Zawsze więc, kiedy pomyślisz, jak ci źle na tym okrutnym świecie, biedactwo moje, ten wpis czytające, pomyśl o biednym pizzerze, którego życie kręci się dokoła – zresztą okrągłej – pizzy i jej dodatków. Dodatkowo kontrowersyjnych.
Wczoraj przetestowaliśmy tegoroczne Beaujolais Nouveau. Bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Jest mocne i bez zbędnych niedomówień zaprasza na okręt podczas sztormu. Nie rozumiem, czemu niektórzy tak łatwo nazywają to wino sikaczem. Gdyby nie jego oryginalne walory, nie zrobiłoby takiej kariery; jak wiadomo, nie tylko we Francji, ale też np. na Węgrzech czy Austrii pije się Nowe, i jest z tego dużo radości. Na pewno nie zasługuje na miano sikacza, sikacz to np. Sophia, choć też nie każda, bo jak zwykle pod znaną nazwę podpinają się różni producenci. Często surowość osądu wynika po prostu ze spróbowania jakiejś tańszej wersji... Trzeba pamiętać, że pod tą marketingową akcją kryją się przeróżne szczepy. Zresztą nie będę tu wchodził w erudycyjno-handlowe dywagacje. Wystarczy zrobić prosty test: kupić dwie, trzy butelki z różnymi etykietami. Różnica zdecydowana. Poza tym jak ktoś lubi wina wytrawne, szybko przyzwyczai swoje kubki smakowe do cierpkości Nouveau. Należy też pamiętać o stosownej przekąsce.
Poza tym prawdziwi poeci i spółka nie boją się Nowego.
Stanowczo schłodzone Beaujolais w akcie wdzięczności za zakup i otwarcie po godzinie przynajmniej 22, kiedy to ułożone miśki mieszczańskie zakładają piżamy, powoli żegnając się z dniem powszednim jak co dzień, jak co dzień, to schłodzone Nowe zabierze cię do całkiem zajmującej sfery. Jeśli pracujesz w branży wydawniczej, Nowe wydobędzie ci z głowy parę zanotowanych kiedyś cytatów i energetycznych metafor. Jeśli pracujesz w branży erotycznej, przypomnisz sobie o porzuconym egzemplarzu Kamasutry, albo nie, nie będziesz go szukać, decydując się natychmiast na praktykę, o ile warunki masz sprzyjające, łącznie z wytrzymałym łóżkiem. Jeśli zaś jesteś stanu duchownego, a twoją wiarę podkopały publikacje współczesnych prozaików, relacje CNN z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a szczególnie stałe łącze do Internetu… to Nowe uniesie cię parę centymetrów nad podłogą, i ponownie uwierzysz, że można chodzić po wodzie, lewitować, cuda odprawiać. W ogóle gdziekolwiek pracujesz i cokolwiek robisz lub nie robisz, Nowe podziała na ciebie jak żadne inne wino – na etykiecie dają mu 12%, ale nie wierz, to autocenzura, tych procentów jest o pięć więcej, co najmniej. Nowe potrafi kopać jak młody cielaczek, który uświadomił sobie moc swoich kopytek. Spieszmy się więc z degustacją, bo nie miną dwa miesiące, a wszystkie Beaujolais zamienią się w ugrzecznione, stare byki.
Wczoraj z wizytą w kluboksięgarni Tarabuk na promo drugiej powieści naszego znajomego. Padał śnieg, kto wygodnicki miś i został w domu, niech się kisi w swoim misiowatym sosie do oporu, aż kiedyś wykipi i po nim. Przybyli najdzielniejsi, najinteligentniejsi, najwrażliwsi. „Dziękuję za oklaski, mnie też jest miło”. Bohater wieczoru na początku był nieco spięty (co naturalne w sytuacji, gdy 1. wychodzi twoja długo oczekiwania książka, 2. przepytuje cię wymagający krytyk literacki Leszek Bugajski, 3. dokoła znajomi większości z branży, więc wyczuleni na to i na owo), potem się jednak zdecydowanie wyluzował, tak wyluzował, że rozluzował, aż w końcu przeluzował, dzięki czemu mógł dołączyć – po oficjalnym zakończeniu spotkania – do naszego wytrwałego grona (mnie, żony, Patryka, Roberta, Janusza, Pauliny, Bogusi, Asi, Thomasa i kilku efemerycznych istot), które zostało do końca i wykończyło brawurowo prawie dwa kartony 13% wina obrandowanego napisem... Bumerang. Paulina uwieczniła cyfrówką te intensywne literacko godziny. Przebojem były fotki nosów, rąk, kieliszków, a przede wszystkim naszych uśmiechów. Czuliśmy się jak goście na weselu w Kannie Galilejskiej, kiedy jeden z długowłosych VIP-ów na prośbę swojej matki (widocznie ją suszyło) dokonał cudu i przemienił wodę w wino – jeszcze lepsze niż na początku przyjęcia. Tureccy producenci podróbek mogliby się uczyć od niego fachu.