piątek, 27 czerwca 2008

Kair, historia...



Tytuł jest mylący. W oryginale to po prostu eponimiczna nazwa kamienicy, w której krzyżują się losy jej mieszkańców. Właściwie książka jest gotowym scenariuszem (na jej podstawie nakręcono ponoć niezły film); mnogość bohaterów na początku może stanowić przeszkodę w płynnym czytaniu, po kilkunastu stronach przyzwyczajamy się i właściwie nie możemy się od niej… oderwać.

Co mnie poruszyło, to niezwykła odwaga w opisywaniu zarówno przemocy, jak i miłości przez arabskiego autora. Literacko powieść nie poraża, więcej ma wspólnego z surowym reportażem, prowadzonym przez wszystkowiedzącego narratora, który zachowuje zdumiewający dystans do swojej „arabskiej komedii“. W Europie podobny warsztat nie stanowi już niczego oryginalnego, w Egipcie – śmiem twierdzić – wręcz przeciwnie. I to jest niewątpliwą zaletą tej odważnej opowieści, kiedy przybliża nam egipskie piekło, moralność na pokaz, piętno islamu, które odciska się na świadomości muzułmanów, jak i tamtejszych chrześcijan, porażającą biedę, przy której upadłe pegeery to ostoje dobrobytu.

Trzy razy byliśmy w Egipcie; gdybyśmy przeczytali książkę Aswany’ego przed tymi wyprawami, nie wiem, czy w ogóle byśmy pojechali… Choć trzeba pamiętać, że od czasu, w którym toczy się akcja „Kairu“ (początek lat 90., wojna w Zatoce Perskiej), wiele się zmieniło, Egipt postawił na turystykę, co stworzyło miliony miejsc pracy. Na pewno korupcja, autorytaryzm czy islamska pruderia nadal mają wpływ na codzienne życie, jednak epoka „Kairu“ należy do definitywnej przeszłości.

Brak komentarzy: