piątek, 1 lutego 2008

Tesco

W samo południe. Tesco i ja. Właściwie to ja w Tesco. Po prowiant i napitki. Tzn. po napitki i prowiant, licząc w kolejności ważności.

Sporo starych ludzi. Nie spieszą się, nie gubią dzieci między regałami, niektórzy za to wyglądają tak, jakby sami się zgubili. Rzadko który decyduje się na kradzież; trzeba mieć nie lada wprawę, by trzęsącą się ręką schować pasztet w kieszeni płaszcza. Klienci idealni – poza tym, że nie kupią dużo. Przystają zauroczeni przed niektórymi towarami, wahają się, biedni, co wybrać z danego rangu. Są ofiarami PRL-owskiej szarugi, gdzie rządziła jedna partia i jedna marka produktów w danym przedziale. No, może przesadzam, zapewne nie było takiego zakapiorstwa jak w Rumunii czy DDR, wesoły barak jest faktem, czy to się komuś podoba, czy nie, ale świadomość, że niektórzy przez kilkadziesiąt lat wpieprzali ciągle to samo, ciesząc się, że zbliża się do Polski statek z zielonymi pomarańczami z Kuby, po prostu dobija.

Jedna staruszka od co najmniej pięciu minut stoi przed półką z ketchupami. Tu Heinz, tam Pudliszki, tu marka Tesco, tam coś jeszcze, nawet Ojciec dyrektor nie pomoże, co wybrać. Akurat kończy się nam Heinz, ale postanawiam dla odmiany na Pudliszki. Podchodzę i bez wahania biorę słoiczek. Staruszka, zaintrygowana moim bezdyskusyjnym wyborem, również sięga po Pudliszki. Wczytuje się, niby udając, że coś tam bada na etykiecie. Po chwili widzę, że wrzuca słoiczek do koszyka. No to pięknie, niechcący przysłużyłem się kapitalistom z Pudliszek.

Wózek przybiera na wadze jak kobieta w ciąży, produkty co prawda nie kopią, ale coraz bardziej ciążą, i to tak, że wózek zamienia się w mały skład kolejowy; ładuję sporo butelek, cola, 7 UP, piwo pszeniczne. Udana wizyta w dziale im. Bukowskiego, jak nazywam dział monopolowy. Pakuję wina chilijskie, kalifornijskie i… Bumerang (lało się na wieczorze literackim znajomego prozaika, pozostał sentyment). Jeszcze whisky, jeszcze Wyborowa, koszyk, który wziąłem dodatkowo na alkohol, waży już pół tony procentów.

W dziale mięsnym zauważam z radością unikalną promocję. ŚWIEŻE MIĘSO PROSTO Z KENII. Z dopiskiem: LUDZKIE. Uzasadnienie jest proste, w wyniku ostatnich krwawych rozruchów powstała nadwyżka, którą zmyślni przedsiębiorcy szybko wykorzystali, wykupując hurtowo ciała poległych. Co tam, decyduję się na pół kilo z jakiegoś nieszczęśnika spod Mombasy. Zachowuję się paskudnie, jestem jawnym kanibalem, niezważającym na cudzą tragedię. Żebym tylko nie miał alergii.

Po chwili, kompletnie zbity z tropu, widzę dwie hostessy, które częstują ciepłą spermą z padniętego byka.

- Zabił go wielki toreador – zapewniają. – Niech pan spróbuje, wzrost potencji gwarantowany.

- Nie narzekam.

- Nie szkodzi, od przybytku głowa nie boli. Główka, chi, chi – mówi jedna z hostess, chwytając mnie za głowę i dociskając do swojego biustu.

- Jasne… - jęknąłem. Przypomniała mi się Carmen, raz bykowi śmierć.

Karmią mnie na zmianę byczą spermą, ta aż mi z ust paruje. Za mną ustawia się kolejka panów w średnim wieku.

Zmierzam w stronę kas. Anioł stróż, choć w niego nie wierzę (ale mu to nie przeszkadza, wręcz podnieca; co za niewolnik!) pomaga mi pchać wózek. Jaki z niego anioł, toż to łysek z pokładu Tesco.

To były wyjątkowe zakupy.

2 komentarze:

Lu pisze...

Haha, świetne, panie Woody Kornaga.

Anonimowy pisze...

hm.... "udana wizyta w dziale Bukowskiego" była połączona z jakimś udanym spożyciem mniemam.... dlatego potem te ochłapy dla kanibala i bycza sperma.... Czuję autora "Gangreny"... c.d. nastąpi? ;P