
I tak, jestem świeżo po lekturze Buszującego w zbożu Salingera. Legendarna to już pozycja (wyd. 1951), która wciąż się świetnie sprzedaje, ale też niejako w wymuszony sposób, bo zdaje się, w USA jest lekturą szkolną. Podsumowując: klasyka, która antycypowała protagonistów beat generation i zyskała status podobny do W drodze Kerouaca. O ile ta druga nadal wydaje mi się porywająca, wręcz hipnotyzująca i stylem, i nerwem fabuły, który rozpędza gałki oczne czytelnika, to Buszujący mnie rozczarował.
Rozczarował nie dlatego, że to powieść słaba. Wręcz przeciwnie; napisana prostym stylem, jak na tamte czasy pełnym kolokwializmów, musiała robić wrażenie. No właśnie, tamte czasy…
Winę ponosi właśnie – jeśli mogę się tak wyrazić – konkretne osadzenie w czasie. Pewne problemy bohatera-narratora po prostu pachną dziś myszką, i to taką myszką dobrze odkarmioną, prawdziwą mychą. (A np. dylematy Raskolnikowa nadal pozostają świeże.) Buszujący w zbożu to taki typ powieści, która traktując również o inicjacji, powinna być pisania za każdym razem od nowa, niejako na miarę kolejnego pokolenia. Stanowi socjologiczno-literackie dziedzictwo swoich czasów – i chwała jej za to. Mnie jednak, w 2008 roku, po prostu, jakby zauważył jej narrator, nie rusza. To, co kiedyś grzało, dziś wręcz ziębi.
1 komentarz:
I pomyśleć, że facet jeszcze żyje, ale od ponad czterdziestu lat już niczego nie wydał.
Prześlij komentarz