sobota, 23 lutego 2008

Wietrzny

Dziś wieje. O jak wieje, nagina, wygina. W mózgach przestawia.

Przed południem wybraliśmy się na Starówkę po prezent dla pewnej znajomej Francuzki. Jakże przewidywalne są warszawskie souveniry! Prawie wszędzie większość pamiątek jest sztampowa – czy Egipt, czy Zanzibar – lecz że Warszawa nie wyróżnia się niczym szczególnym, oprócz przestępczości, powtarzalność pewnych wątków jest wręcz przytłaczająca. Zmultiplikowana kolumna Zygmuna. Strasząca po kątach Syrenka, gotująca się do usieczenia wyimaginowanego najeźdźcy. Brakowało tylko figurek Rysi/Rysia, legendarnego już stołecznego pedała. Wspomniałem o nim w poście o imprezie Smirnoff Black Experience. Wyznam szczerze i bez bicia, kiedyś na imprezie w jego mieszkaniu na Żoliborzu, zdaje się, że w ’98 r. strasznie się wstawiłem, i nie wiem dokładnie kiedy, ale buchnąłem mu malutkiego słonika na szczęście; Rysio skarżył się później na rozliczne kradzieże, nawet mnie osobiście, lecz udawałem głupa, jak to, to straszne, nie może być, lecz mój występek naprawdę był niewinny, a prezent, który od nas otrzymał, winien mu wynagrodzić stratę, zresztą Rysio pochłonięty był wtedy hardkorowymi akcjami z jakimiś Adonisami-smarkaczami, więc poniekąd musiał zasłużyć na materialną ekspiację za nadużywanie młodzieńczych zakątków. Na pewno byłyby te souveniry ciekawsze, wręcz fascynujące: Rysio nadstawiający, Rysio połykający. Rysio klęczący. Rysio wygięty. Rysio niczym baletnica, dwadzieścia lat młodszy od obecnej, mocno podstarzałej wersji. Rysio rysiasty.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na oleodruk przedstawiający w jaskrawych barwach, absolutnie niezgodnych z rzeczywistością, rynek Starego Miasta. I, dla urozmaicenia, koszulkę piłkarską w barwach naszej biało-czerwonej ojczyzny-matczyzny; nasza „Franca” uwielbia oglądać mecze piłkarskie, już kiedyś podarowaliśmy jej szalik, teraz – gdy wraca do siebie, albo przed siebie – poszliśmy na całość, niech się cieszy i promuje nasz wątpliwej przebojowości futbol.

Ale, jak wspomniałem, dziś wieje, w mózgach przestawia klepki, rzęsy wywraca na opak, szarpie masztami, flagami, umysłami. Po wyjściu z metra jechaliśmy dwa razy tramwajami, i za każdym razem prowadził jakiś szaleniec. Darł do przodu, dzwonił na przejściach, hamował jak kierowca rajdowy, kompletnie nie zważając, że zarzuca staruszkami w przedziale. I nami. Normalnie – wykolejeniec, mało co!


A na zdjęciu bratysławski tramwaj, który kiedyś mało co nas nie rozjechał.

Brak komentarzy: