sobota, 24 listopada 2007

W oparach

Kiedy nie czytamy, to chodzimy. Do wielu, wielu różnych miejsc, miejsc różnych. Nieliczne są warte opisania – w końcu nie jesteśmy recenzentami typu Maciej Nowak, który – by wyrobić wierszówkę – musi, nieszczęsny, nie tylko iść, ale też spożywać, czego skutki są, jakie są i wciąż przybywają.

I tak wczoraj mimochodem, trochę też prochodem wpadliśmy do Oparów Absurdu na Ząbkowskiej. Sporo się już rozpisywano o tym miejscu na Pradze, warto potwierdzić, że rzeczywiście Opary wydają się żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. I to jest plus podwójny.

Reszta to już minusy, konsekwentnie podwójne. Pragę zamieszkuje specyficzny target producentów alkoholi. Target stawiający na ilość, nigdy na jakość. Chyba że kość niezgody. Przestaliśmy się więc dziwić i kręcić po wielkopańsku głowami, gdy obok nas usiadł czterdziestokilkuletni tubylec. Napruty na zaś, pasujący do artystycznych Oparów jak zużyty listek papieru toaletowego do orderów na reprezentacyjnym mundurze staropolskiego wielmoży. Taki typ podstarzałego dresiarza praskiego. I owszem, rozciągnięty dres z materiału, kurtka-bandytka prosto ze Złego Tyrmanda. W ręce siatka, w siatce piwo, co rządzi na Pradze, czyli Królewskie. W Krakowie taką personę wykopaliby po przekroczeniu progu, tutaj pozostawał niezauważony. Palił szlug za szlugiem, okiem łypiąc to na nas, to na stolik z trzema dziewczynami. Spijał z nich nosy, oczy, usta i biusty; zgwałciłby je wszystkie po kolei. Starały się traktować go jak powietrze, to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji. Coś mamrotał do siebie, coś knuł. Obawiałem się, że jeśli zwrócę mu uwagę, rąbnie mnie popielniczką w skroń, to się nie tylko nie pozbieram, to mnie nie pozbierają. Wreszcie odpuścił i wyszedł w poszukiwaniu zakątka, gdzie kobiety bardziej chętne i wódce bez ograniczeń, i takim jak on, ziomkom, chłopom, co się zowie.

Szokiem jest wyjście na Ząbkowską. To jak kop z Kazimierza. Pusto, groźnie, przygnębiająco. Żeby jednak Opary nie cieszyły się pięcioma gwiazdkami, żeby stojąca tam na kontuarze figurka Matki Boskiej nie czuła się git, trzeba wyznać, że przesiąkliśmy tam niewyobrażalnie odpychającym zapachem. Ciężko go podsumować, ująć w jakieś ramy ułatwiające identyfikację – to bełt dymu nikotynowego i smażeniny, kurzu, klejącej się podłogi, dwutlenku węgla i nie wiem jeszcze czego. Człowiek nie śmierdzi, człowiek wali. Ubranie do wyprania, skóra do wymiany. I to są te opary absurdu, że właścicielka skąpi na klimatyzację czy wyciągniki.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

ufff.... Zawsze Ząbkowska wydawała mi sie odpychająca. Nie miałam nigdy odwagi (ani chęci), aby zapuścić sie w tamte rejony. Wiem, że tam capi w każdej bramie i w każdym miejscu. Zastanawiam się , dlaczego w bramach stoją zawsze jacyś faceci o wyglądzie obszczymurków. Po co stoją w tym smrodzie? Na co czekają?
P.s. "Gangrenę" kończę i nie odmówię sobie zostawienia tu, na tym blogu,paru uwag.... ok? Pozdrawiam - Dorota

Lu pisze...

Ja tam nie byłem, ale po twoim opisie jakoś nie żałuję, że nie będę miał możliwości odwiedzenia tego miejsca.
Kilka mostów powstanie w Warszawie, nim niektóre miejsca na Pradze staną się przyjaźniejsze.
Dorota: czytasz "Gangrenę", więc uznaję te pytania za retoryczne ;)

Anonimowy pisze...

Spoko, lada chwila przez to wszystko przejedzie buldożer, wyrosną stadiony, pływalnie i setki kilometrów autostrad. ;)

Anonimowy pisze...

@lu... Tak, dlatego lecąc po skojarzeniach napisałam p.s. ... :p

robert pisze...

a ja na ząbkowskiej mieszkam i śmiem twierdzić, że wcale nie jest odpychająca. jasne są miejsca gdzie nie jest za przyjemnie ale jest też kilka na prawdę fajnych i ciekawych miejsc. na przykład łysy pingwin.