poniedziałek, 29 września 2008

Czarownice z Salem


Nie ma sensu streszczać tej klasyki autorstwa Millera, mogę tylko odnotować, że spektakl jest wyreżyserowany w taki sposób, że działa sugestywnie na widza, co niewątpliwie jest zasługą świetnej obsady, ale także samej sztuki. Każde czasy urządzają właściwie swoim obsesjom i fobiom polowania na czarownice, czy to byli agenci, czy domniemani, czy wiedźmy, czy poeci przeklęci... Scenografia urządzona ze zmysłem, jedyny błąd to umieszczenie części widowni po obu stronach sceny, co po prostu rozprasza odbiór. Szczególnie nakłuwała oczy pewna staruszka z czerwonymi włosami. I nawet charyzma Zapasiewicza wymiękała przy zderzeniu z intensywnością koloru, widoczną praktycznie ze środka sceny. To dobre w Awinionie, a nie na deskach Powszechnego.

czwartek, 25 września 2008

Jutro w Planie B


Wczorajsze spotkanie z autorem "Jutro wyjeżdżam do Laponii" prowadziła nasza przyjaciółka, Justyna. Fakt jest faktem, przyszliśmy tam wszyscy dla niej, ale nie zaszkodziło też poznać debiutanta, który okazał się - szczęśliwie - dowcipnym, pełnym autoironii człowiekiem.

Plan B wyróżnia się niestety taką właściwością, że praktycznie nie ma tam gdzie pooddychać, nie tyle świeżym powietrzem, ile w ogóle pooddychać. Nasza wesoła ekipa po zakończeniu wieczoru literackiego została w sali dla niepalących, która przypomina jakiś dark room, ma się wrażenie, że zaraz padnie się tam trupem, a rigor mortis nastąpi szybciej niż w kostnicy. Odosobnienie na nic się jednak zdało, ubrania mamy przepalone do ostatniej niteczki; taki urok bywania w jednej z najbardziej popularnych, alternatywnych miejscówek w Warszawie.

To był udany wieczór. A może noc.

niedziela, 21 września 2008

172


Właśnie na tej stronie „Pod wulkanem” zahamowałem, aż oczy mi zadymiły, i dalej, choć próbowałem jeszcze przebrnąć przez parę wersów na stronie 173, nie pojechałem, nie wpadłem do krateru. Nieodwołalnie straciłem zainteresowanie autodestrukcyjnym Konsulem, jego labilną żoną i przyrodnim bratem.

Dawno mi się to nie zdarzyło. Jedną z najgorszych powieści, jakie w życiu czytałem, jest „Pod słońcem Scortów” Laurenta Gaude; pozycja wyróżniona nie wiadomo jakim cudem nagrodą Gouncortów, krytykowana za grafomanię i stylistyczną, i etyczną. Do jej lektury przystąpiłem „z dużą dozą tolerancji”. Utraciłem ją zaledwie po kilku stronach, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Kiedyś Tadeusz Nyczek pisał, jak to chciał walnąć „Gangreną” o podłogę, tak go zirytowała jej wulgarność. Mnie w „Słońcu” rozdrażniła przede wszystkim jakaś taka komunistyczno-familijna narracja i wręcz obezwładniający banał, poczęty przez absolutny brak autoironii pana Gaude; cóż, taki się urodził, tak będzie pisał.

No dobrze, ale co to ma do rzeczy w kontekście zaniechanego arcydzieła Malcolma Lowry’ego? Jego dziełu „Słońce Scortów” nie dorasta nawet do pierwszego rozdziału. „Pod wulkanem” wyróżnia się gęstym metaforycznie stylem, lingwistycznym miksem, absolutnie nie można zarzucić mu symplifikacji rzeczywistości czy ogranych chwytów typu „odwieczne trio”; tutaj wszystko podane jest w nowym, odświeżającym sosie, a raczej lawie… „Pod wulkanem” zasługuje na postawienie przy cyklu Prousta czy „Ulissesie” Joyce’a. Dlaczego więc się poddałem? Dlaczego popełniam dywersję i jeszcze rozgłaszam to publicznie, narażając się na ewentualną krytykę, żem leń, ignorant, bezguście i pochopny krytykant?

„Pod wulkanem” ma wszystko, co literacko najlepsze, ale nie ma – przynajmniej dla mnie – jakiejś takiej drugoplanowej melodii, takiego rytmu, który skutecznie zagoni mnie do przeczytania tej powieści do ostatniej kropki na stronie 404. Czytając, wielokrotnie odniosłem wrażenie, że autor (alkoholik zresztą) nie tylko pisał niektóre (jeśli nie wszystkie) akapity na niezłym rauszcie, ale później popełnił karygodny błąd – nie zredagował tego, co począł przy namiętnym współżyciu z whisky czy tequilą. W efekcie pewne fragmenty, początkowo atrakcyjne literacko, przemieniają się w rozmemłane ustępy, nużące, nieangażujące czytelnika.

Jeśli się mylę, trudno. Odkładam powieść Lowry’ego na półkę. Z zakładką na stronie na 172. Ciekawe, czy pewnego dnia ponownie ją otworzę.

środa, 17 września 2008

Zimno


Faktycznie, dawno nie było tak zimnego września. Spadek gwałtowny, niedawno trzydzieści stopni, nagle sześć, siedem. Na igoogle - w ramach meteorologicznego masochizmu - oprócz prognozy pogody na Warszawę ustawioną mam także Lizbonę, Rzym, Ateny i Paryż. Ten ostatni daje jako takie pocieszenie, że również inni cierpią; wtedy i nam łatwiej, prawda? Nie do końca jednak w to wierzę, Paryż zawsze jest gorący - swoją atmosferą, która sprawia, że moglibyśmy tam latać co weekend. W Paryżu wszystko smakuje lepiej, kobiety są szykowniej ubrane, pieski bardziej słodkie, ludzie na ulicy milsi, politycy mniej kłamliwi, w Sekwanie trudniej się utopić niż w Wiśle, kieszonkowcy, jak kradną, to z uśmiechem, po wypiciu dwóch butelek wina na głowę nie ma się kaca, ale to nie koniec miłych niespodzianek, bo w Paryżu sprzedają najdłuższe bagietki, w Paryżu zawsze jest wiosna lub lato, zima została oficjalnie zgilotynowana dawno temu, zaś jesień wygnano na Gujanę Francuską bez prawa powrotu, poza tym na ulicach jest nieprawdopodobnie czysto, nic dziwnego, skoro emigranci szorują każdą płytę, każdą kostkę specjalnymi szczotkami, aż im dłonie bieleją z wysiłku. Paryżu kochany, jak my cię uwielbiamy! W Warszawie już przy dwudziestu stopniach odechciewa się funkcjonować. Ja sam najchętniej albo bym teraz wyjechał w stronę w miarę łagodnego słońca, albo po prostu nie wychodził z mieszkania. Sporo książek do przeczytania, choćby "Pod wulkanem", której treść rozgrzewa na tyle, że chce się sięgnąć po ochładzającego drinka. To i tak nic nie pomoże, śmiem wątpić. Pada deszcz. Czasem jakieś cegły z nieba, bo nas tam nie lubią za paranoidalne nastawienie. Choć na Kabatach grzeją, to w innych częściach Warszawy panują syberyjskie warunki, niemowlęta zamarzają w kojcach, mężczyznom kostnieją moszny, jedynie akwizytorzy czerpią zyski ze sprzedaży chińskich farelek, które mają w zwyczaju zapalać się o czwartej nad ranem i wielu do końca nie rozróżni, czy płomienie, które pożerają ich łóżka, to jawa czy sen.

sobota, 13 września 2008

Mieszkanie dla Łukasza


Mój brat szuka kawalerki w centrum Warszawy. Kuchnia + pokój. Jest już na półmetku castingu, mieszkania prężą się i cmokają kokieteryjnie. Jako że żyjemy w Polsce, większość z mieszkań to prawdziwe wyrzuty sumienia... Zdjęcie obok (na dodatek przesłane przez agencję nieruchomości) pokazuje nie tyle real, ile straszną prawdę, a potem ludzie się dziwią, że większości podoba się instytucja spowiedzi czy piosenki Dody etc.

piątek, 12 września 2008

Cafe Róża


Gdy tęskno za Portugalią, to Cafe Róża, gdzie win nadatlantyckich dostatek, po cenach jeszcze nie tak agresywnych, jak w innych winiarniach. I rzeczywiście, o ile wino dało się pić bez poczucia kwasu, że zapłaci się za nie minifortunę, zamówione tosty z czymś przypominającym tapenade okazały się nie tylko drogie, ale normalnie nie do przełknięcia, nie mówiąc już o najbardziej paskudnych oliwkach z oregano, jakie kiedykolwiek próbowaliśmy jeść. Serce się kroi na przypomnienie paryskich restauracyjek, gdzie do wina dają gratis miseczkę z zielonymi oliwkami, posypanymi ziołami, polane oliwą. W Cafe Róża dostaliśmy czarne oliwki w posoce własnej, posypane oregano... Portugalia na miarę Polski, ot co.

środa, 10 września 2008

Redakcja


Jedną z najprzyjemniejszych chwil w życiu prozaika (brzmi jak wypis z książki do biologii, drogie dzieci, a za chwilę opowiem wam o jego zwyczajach godowych) jest redakcja książki - już po redakcji wydawnictwa. Siedzę więc to na sofie, to przy stoliku, piję napoje pobudzająco-rozniecające, czytam "Znieczulenie miejscowe". Pogodę mamy na Kabatach słoneczną, nasz bojownik, po tygodniowej chorobie spowodowanej niepotrzebną zmianą pokarmu, szczęśliwie doszedł do siebie, choć mało brakowało, by legł na dnie swojej kuli, moja irytacja całokształtem nieco złagodniała, bez roztkliwiania się nad sobą i wszechświatem mogę zapieprzać do północy.

poniedziałek, 8 września 2008

Dwa dni, dwa miasta


Weekendowy wyjazd do 1) Wrocławia w sobotę, 2) Poznania w niedzielę. Cóż, Kraków jest nie do pobicia, jeśli chodzi o polskie miasta, po prostu bezkonkurencyjny swoim zagęszczeniem, atmosferą. Ale tam, gdzie byliśmy, i tak gwarniej, przyjaźniej niż w Warszawie. Szczególnie na wrocławskim rynku. Odnieśliśmy wrażenie, że tutaj dzień naprawdę trwa dwadzieścia sześć, siedem godzin. Nie chce się spać. Nie chce się wracać do domu. Ludzki teatr dookoła, tylko siedzieć, obserwować. We Wrocławiu sporo żuli, nagabują ludzi, ciągle chcą kasy, babcia chodzi i kwęka, by odpalić jej złotówkę, nawet w pociągu koleś ściemnia, że zabrakło mu do biletu. W Poznaniu zdecydowanie zamożniej, a może - pracowiciej.

środa, 3 września 2008

TV Patio


Wpierw był mejl:

"Jestem z firmy producenckiej Lemon, która zajmuje się produkcją programów dla Patio TV. Jest to nowa, ogólnopolska tv dla młodych ludzi, która rusza we wrześniu. Robimy program o młodych pisarzach, a dokładnie o tym, skąd wziąć pomysł na książkę."

No i przyjechali do mnie do domu (bo taka konwencja, że u twórcy na jego śmieciach, dosłownie i w przenośni), bystry dziennikarz i wyluzowany operator; poczęstowałem ich colą i sokiem, oni w zamian poczęstowali mnie pełnym profesjonalizmem, długi wywiad, za tło posłużyła moja kreatywna kanciapa (laptop, półka z kluczowymi dla mnie książkami i legendarną już, pluszową świnką z Wiednia zwaną Sissi), z którego zapewne ostanie się kilka minut w emisji gdzieś w październiku.

wtorek, 2 września 2008

Kilka dni


Przepychanki słowne, mejle, obietnice, zawody, ustalenia, spóźnienia, nerwy, rozbite szkło, chwiejnym krokiem przed siebie albo za siebie, przymierzanie, odcinanie, odrzucanie, projektowanie, kasowanie, bębnienie, czytanie, irytacja, imaginacja, muzyka, filmy, słuchawki, mp3, komentarze bez znaczenia, czapka na głowę, czapka z głowy, google maps, zoomowanie, analiza tatuaży, erotyka, zakupy w Merlinie, czyjeś zaproszenia ślubne, przeterminowane produkty w sklepie Żabka, nowy autobus na Wąwozowej - 179, kursujący podejrzanie często, nowy Absolut o smaku grapefruita, wino portugalskie, a i chilijskie, tęsknota za porządnym sztachnięciem się sziszą, Desperados, fado, kaszel alergiczny na pieczywo, weekendowe plany, łzy, moje łzy, playlista na planowaną imprezę, kicz i jeszcze raz kicz, karmienie bojownika Leonidasa Napoleona, fragment nowej książki Kuczoka – „Senność”, Gustaw, wyrodne dziecko Katriny, risotto w nowym piekarniku, whisky, moja kochanko, kontemplacje, kurwice, fragmenty dziennika braci Goncourtów, przepychanki o okładkę „Znieczulenia”, propozycje, pogróżki. Minęło zaledwie kilka dni...

środa, 27 sierpnia 2008

Cichy zabójca w Komisariacie


Wieczór literacki naszej znajomej Izy Szolc w "baroklubie" Komisariat z okazji wydania "Cichego zabójcy". Iza próbuje w kolejnych książkach zmieniać szaty konwencji fabularnej, pytanie, czy ogólnym rozliczeniu wyjdzie z tego butik, czy lumpeks.

Nazwa miejsca jest wymarzona do promowania kryminału. Ale jego menedżer powinien trafić za kratki za brak mikrofonu. O ile prowadzący Klejnocki brzmiał i grzmiał, cichy, kobiecy głos Izy nie miał szans na dotarcie do wszystkich stolików. Na szczęście bardzo się starała, więc tyle dobrego.

Pamiętam dni świetności Komisariatu. Tak się złożyło, że kiedy go otwierano dobrych kilka lat temu, byliśmy tam zaproszeni na premierowe party; obowiązywały stroje w stylu "pimps and bitches". Mnie udało się upodobnić do ulicznego batiara z Bronxu, z obowiązkowym łańcuchem i dżinsowymi spodniami z krokiem sięgającym kolan, a moja przyszła żona, cóż, zrobiła się na doskonałą dziwkę z dolnego Manhattanu... I w ogóle ludzie doskonale się poprzebierali, kajdanki, pałki, kapelusze, pończochy, podwiązki; cała ekipa spokojnie mogłaby wystąpić na planie klipu Lil Wayne'a.

Może Freud miałby i tu coś do powiedzenia, ludzie uwielbiają przebieranki. Pozostając w kontekście przebieranych imprez, dodam, że jedną z najbardziej udanych, na jakiej się bawiliśmy, urządził mój brat (Perwers Party). Najmniej spontaniczne imprezy organizowane są w klubach, domówki sprzyjają pójściu na całość. Chociaż pewnie są i takie kluby, gdzie no limits. Niewątpliwie spory potencjał mają w sobie wszelkie parties w stylu "kicz" czy mody minionych dziesięcioleci. Bardziej prowokacyjne, typu "Sylwester w Watykanie" niekoniecznie się powiodą, nie wszędzie dostaniesz sutannę czy habit. Ciekawe, jak nasze czasy zostaną podsumowane przez bawiących się wnuków? Umieramy ze śmiechu, widząc fryzurę Samanty Fox. Czy ogoleni, rymujący Murzyni będą wyznacznikiem fasonu pokolenia pierwszej dekady nowego wieku, podsumowaniem naszych aspiracji i ducha mody?

W latach 60. ubiegłego wieku Truman Capote wymyślił sobie bal kostiumowy w nowojorskim Plaza Hotel - słynny "Black and White Ball". Pozazdrościć funduszy, rozmachu i sukcesu.

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

PDW atakuje, czyli...


Czytam sporo książek, ale też czytam sporo recenzji książek... Czasem jestem naprawdę pod wrażeniem bezpretensjonalnej fristajlerki krytyków, np. Anny Marchewki, Piotra Kofty czy Agnieszki Ciechnowskiej, ale tym razem stary, zasłużony Paweł Dunin-Wąsowicz przeszedł samego siebie. Po prostu przeszedł, ni więcej, ni mniej. Może nawet przeskoczył, niesiony olimpiadą w Pekinie, kto go tam wie.

W najnowszej LAMPIE (lipiec 2008) PDW, recenzując książkę Jarosława Grzędowicza "Wypychacz zwierząt" (Fabryka Snów, takie wydawnictwo od produkcyjniaków SF), pisze:

Jeśli chodzi o uczciwość Grzędowicza jako jej praktyka, jako nabywca jego nowego tomu opowiadań "Wypychacz zwierząt" podaję nr konta (tu PDW rzeczywiście podaje nr swojego konta [sic!]) i apeluję do jego sumienia w sprawie zwrotu ceny zakupu tej książki w części proporcjonalnej do zawartości drukowanej całkiem niedawno w zakupionych wcześniej przeze mnie antologiach takich jak: "Deszcze niespokojne", "Hura! Niech żyje Polska", "PL +50" oraz "Wizje alternatywne" - chodzi o wypchane tym towarem co najmniej 290 z 470 stron, czyli 61% z 29 zł 99 gr - w zaokrągleniu kwotę 18 zł 30 gr.

PDW wygarnia więc Grzędowiczowi sprzedawanie tego samego towaru dwa razy. I słusznie domaga się rekompensaty. Cóż, bez wazeliny - niezła zagrywka. Ale w takiej formie to jeszcze chyba żaden krytyk nie zapodał.


Na zdjęciu: PDW podczas wieczoru literackiego (Czuły Barbarzyńca, 20.02.2004) ze mną w roli głównej z okazji wydania "Poszukiwaczy opowieści", a właściwie to premiery płyty z nagraniem rapera Gorzkiego z fragmentem "Poszukiwaczy" + wstawki autora.

piątek, 22 sierpnia 2008

ANNA ZOO


Po wczorajszym bankiecie w hotelu Le Regina (pewnej fajnej agencji PR) niełatwo dziś utrzymać równowagę percepcji, szczególnie że było dosyć intensywnie, hotelowe patio przemieniło się w żywą esplanadę, na której mogliśmy rozmawiać ze znajomymi i poznawać nowych znajomych...

Nie wiem więc, czy to był zwid, czy fakt, ale przechodząc dziś alejką w Galerii Mokotów zobaczyłem znajomego literata. Literat chyba mnie nie zauważył, więc chcąc się upomnieć o uwagę, otworzyłem usta, by wypowiedzieć jego imię, i wtedy zobaczyłem, że na koszulce od strony pleców ma logo... sklepu zoologicznego ANNA ZOO.

- Zaraz, zaraz. Krytyk literacki, dziennikarz, od niedawna autor prozy SF, co on robi w tym przebraniu? Zbiera materiał do nowej książki?

Nic nie powiedziałem. Literat skręcił w lewo, do sklepu. Nie mogąc w to uwierzyć, powłóczyłem się przez kilkanaście minut. W końcu nie wytrzymałem, wróciłem w okolice sklepu (dodam, że ten oddział wyspecjalizowany jest wyłącznie w rybach, tutaj m.in. kupiłem ostatnio żwirek dla naszego bojownika) i widok się powtarza, widzę znajomego literata za ladą!

Nie wszedłem.

środa, 20 sierpnia 2008

Pawilony


Pisząc językiem z Discovery Channel, Pawilony znajdują się na tyłach Nowego Światu, w prostej linii od Foksal do Smolnej. Kiedyś obsadzone przez drobnych rzemieślników, dzisiaj przeżywają drugą młodość jako alternatywne miejsce przesiadywania i marnowania lub wzbogacania swojego życia przez różnych różnistych, w tym i nas. Na Nowym Świecie Bierhalle, eleganckie restauracje, kawiarnie, wszystko sformatowane jak nauczyciele marketingu przekazali, a tuż obok za kamienicami raj dla freaków, backpackersów, miłośników sziszy, piwa i niewymagającej konsumpcji (choć i od jakiegoś czasu działa bar z sushi, także obowiązkowy plebejski Turek i Chińczyk). Ten kontrast robi wrażenie, szczególnie na turystach, którzy trafili tu jakimś cudem lub za dobrą radą przewodnika Lonely Planet.

Najlepiej jest tam właśnie jak wczoraj wieczorem, gdy po całym dniu upału następuje zgodne oczekiwanie na orzeźwiającą dawkę nocy; stoliki przed minipiwodajniami (nasza ulubiona nazwa to Kociarnia) tworzą jeden wielki ciąg, ludzie przy wyborze miejsca nie kierują się nazwą, tylko wolnymi krzesłami. A że takiego cudu jak krakowski Kazimierz w Warszawie nie uświadczysz, atrakcyjność Pawilonów jest tym większa (choć niezasłużona) - jak brzyduli po pięciu drinkach.

Najgorzej w zimie, kiedy Pawilony zrzucają kanikułową maskę i okazują się tym, czym są w rzeczywistości - kanciapami, pełnymi papierosowego dymu, potu i, mimo wszystko, owej wytęsknionej alternatywności, tolerancyjnej niszy, w której łatwo poderwiesz dziewczynę lub równie łatwo załapiesz w szczękę od jej chłopaka. Doskonałe miejsce dla ludzi o artystycznym duchu; prawnicy czy korporacyjne miśki nie mają tu co szukać szczęścia, chyba że zamierzają konsekwentnie zejść na złą drogę, wtedy serdecznie witamy, prosząc o postawienie dwóch kolejek tak na wszelki wypadek...

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Flaubert

Ryjąc dzień za dniem – czy słońce, czy burza, a tej ostatnio nie brakowało nad Warszawą – ponad siedmiusetstronnicową (drobnym maczkiem) biografię Flauberta, nie mogę wyjść z podziwu dla drobiazgowości autora. Ileż nocy biedak spędził na listami, fiszkami, dopiskami na marginesach książek, by z tych dziewiętnastowiecznych pozostałości ulepić porażającą dokładnością i historycznym tłem rzeźbę-biografię. Po takiej pracy nie można wyjść z czystą kartą; szwankuje albo kręgosłup, albo odbyt, jeśli wiecie, co mam na myśli, a o czym często pisał ze szczegółami Bukowski.


Nie ma aspektu życia Flauberta, którego Brown by nie poruszył, wszystko, masturbacja, prostytutki, przeziębienia. Żadnych spekulacji, żadnych przypuszczeń jak na Pudelku.pl, jedynie fakty. A jednocześnie oddane to wszystko miłą oku frazą, rygorystyczną stylistycznie, konsekwentnie erudycyjną, bezkompromisową w swojej psychologicznej analizie.

Czytanie biografii to jeden z moich czytelniczych koników; mało jest takich dzieł, które tak blisko przybliżają swojego bohatera, dosłownie na wyciągnięcie przysłowiowej ręki. Jakby Flaubert stał tuż obok i mówił do mnie:


- No widzisz, tak właśnie było. O, a w tym akapicie wybrałem się do Egiptu. I nie myśl sobie, że było lekko. Zresztą nic nie musisz myśleć, Brown zapoda ci wszystko na tacy. Szanuj to.


Kiedyś spore wrażenie zrobiły na mnie żywoty paralelne Plutarcha; poraża świadomość, że ich autor polegał na niekoniecznie obfitych źródłach, sporo interpretował, a jakże trafnie – gdy dołożymy do tego współczesne odkrycia archeologiczne. Podobnie Tacyt czy mój ukochany Ammianus Marcellinus, błyskotliwy biograf Juliana Apostaty.


Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że im bliżej czasów, o których się pisze, tym więcej dostępnych źródeł. Wyobraźmy sobie biografię Dody. Załóżmy, że za pięć lat, będąc na odwyku narkotykowym czy jakimkolwiek innym, utopi się w swoim prywatnym basenie. Jak z automatu, na rynku pojawią się jej biografie. Autorzy będą mieli dostęp do niewiarygodnej wręcz bazy danych. Współautorem bibliografii będzie oczywiście Googl. I setki serwisów plotkarskich. Załóżmy ponownie, że za sto dwadzieścia lat badacz polskiej muzyki rozrywkowej pokusi się o kolejną biografię Dody. I co? Będzie miał do dyspozycji miliony kilobajtów z tekstami i zdjęciami swojej bohaterki. Czy wystarczy mu życia, by przez nie przebrnąć? Nie. W efekcie postąpi jak Plutarch – będzie interpretował na podstawie paru najwyrazistszych epizodów z życia Dody. Że cyce, że stringi, że…


Dobre biografią to kwestia talentu biografa, nie podmiotu biografii…



czwartek, 14 sierpnia 2008

Archiwum X: Chcę wierzyć

Aż wierzyć się nie chce, że to tak nieudany film. Może dlatego, że sequele nierzadko przypominają małżeństwa z rozsądku... W tym przypadku scenarzystów opuściła pierwotna namiętność i w efekcie zmajstrowali ziewogenny skrypt.
Znajomy reżyser, z którym wybrałem się na Archiwum, podsumował całość tak:
- Nie było powodu, by robić z tego pełnometrażowy film.
I ma rację, równie dobrze Chcę wierzyć można by rozbić na dwa odcinki i puścić w telewizji. Choć aktorzy grają świetnie, nic to nie pomaga. Nawet wino, które wypiliśmy przed seansem, co by rozkręcić umysły przed tajemniczymi sprawami, o których nie śniło się filozofom. I twórcom tego gniota.

środa, 13 sierpnia 2008

Rzęsy

Recenzja niejakiego ^Varius z dnia 2008-07-07
z forum dyskusyjnego o książkach Groza w każdym calu.

Mała dziewczynka mieszkająca w jednej z uboższych dzielnic opowiada nam swoją historię przedstawiając wszystkie szczegóły, tak jak może to widzieć człowiek w jej wieku (do tego jeszcze wrócę). Jej matka z dziwnie zaokrąglonym brzuchem (dziecko w drodze) krząta się w małym mieszkaniu, młodsze rodzeństwo znów nie daje spokoju (starsze gdzieś wsiąkło), a ojca ani widu ani słychu – „A tata znów wróci pijany i awantura gotowa.” To ostanie to oczywiście słowa Oli, która obserwuje świat dorosłych i zdaje się krzyczeć: „Ja tu jestem!”. Z małym wzrostem przekrada się między nogami dorosłych „odpowiedzialnych” ludzi bojących się spojrzeć w dół z obawy, że za chwilę utracą grunt pod nogami. Trochę tu koloryzuję, ale tak to mniej więcej wygląda. Co prawda nigdzie nie jest napisane, że Ola jest niezauważana, a rodzice zmierzają tylko ku gorszemu, ale jednak można to odczuć, czasami nawet za bardzo (stawiając się na miejscu dziecka).
Wystarczy wyobrazić sobie scenę, w której mama i tata słyszą w telewizji o becikowym i ni z tego, ni z owego postanawiają sprawić sobie małego dzidziusia – przecież to aż 2 tys. becikowego! Takiej okazji nie można przepuścić, to… dobry interes.
Kornaga przenosi na kartki to, co większość z nas może oglądać przez okna, czyni to w sposób niewybredny, bo poprzez małą dziewczynkę, którą chyba każdy z nas ma w sobie. Dziecko, które w gruncie rzeczy nie rozumie otaczającego nas świata, choć może też i udaje? Raczej to drugie, bo gdzieś „tam w środku” czuje, że gdyby chciało zrozumieć wszystko to na pewno by oszalało. Na duży plus zasługuje styl autora, który opowiada historię dosyć prostymi, nieskomplikowanymi zdaniami i stara się nie napisać czegoś, o czym nie miałaby pojęcia główna bohaterka. Mnie osobiście urzekła stacja radiowa, w której mądrzy (przydałby się cudzysłów, ale niech im będzie) ludzie nawołują do przesyłania im pieniędzy, które później rzecz jasna ofiarują potrzebującym. Tej stacji radiowej słuchają pobożne staruszki, które nigdy nie poskąpią dla biedniejszych od siebie, tak więc pieniądze zawsze się znajdą póki na świecie są staruszkowie.
Co poza tym? W sumie ciężko mi to napisać, bo książka sama w sobie jest naprawdę niezła, ale co z tego? Czytając wiele scen, które miały wyjść dołująco i smutnie mówiłem sobie w duchu „I co z tego?”. Moim skromnym zdaniem, czy powieść, czy opowiadanie, które pisze jakiś tam autor (tym bardziej, że tak wnikliwy obserwator jak Kornaga) powinno właśnie o d b i e g a ć od codzienności i szarości otaczającego nas świata, lub, chociaż przydałoby się nadać temu „pazur” – to coś, co nie pozwala na długo zapomnieć o lekturze.
Na plus mogę też zaliczyć wzrastanie pikanterii w miarę rozwoju fabuły. Kurtyna życia w świecie dziecięcych domysłów powoli opada, a za nią, na scenie życia, gnój i syf…
Mnie „Rzęsy…” nie ruszyły aż tak bardzo, ale czytając komentarze w sklepach internetowych to książka wydaje się zachwycająca lub, co najmniej bardzo dobra. Jak dla mnie dobra z plusem.
Zakończenie – dosyć dobre i dające do myślenia, znalazło się nawet miejsce na symbolikę, co wychodzi na dobre i przez co książka pozostaje na dłużej w pamięci.

Pomimo wszystkich…hmmm…moich osobistych spostrzeżeń, bo błędów nie odnalazłem, lekturę tę polecam.

niedziela, 10 sierpnia 2008

Leonidas

Wraz z nowym designem kuchni pojawił się u nas Leonidas, prześliczny fioletowo-granatowy bojownik. Na razie jest nieco zestresowany tym novum dokoła siebie, lecz jak każdy rasowy Spartiata na pewno odzyska bojowego ducha i będzie robił swoje, czyli jadł, pływał, jadł, pływał. Bojowniki podobno wiele do życia nie potrzebują, oprócz jednego - wolą żyć samotnie. Kiedy zjawia się inny samiec, który zamierza w domyśle zawłaszczyć jego dominium, bojownik przystępuje do walki na śmierć i życie. Zupełnie jak niektórzy ludzie. Na przykład Jarosław Kaczyński czy inny autorytatywnogenny osobnik.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Efekt czerwonych oczu

Świetna wystawa polskiej fotografii XXI w Zamku Ujazdowskim (do 9 września), Polska tabloidowa, Polska z Allegro, Polska mięsista, brudna, wycyzelowana, kiczowata, polityczna, Polska źle wykadrowana, plastikowa, przaśna, Polska... To po prostu trzeba zobaczyć.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Cenny luz

Sesja relaksacyjno-konwersacyjna w klubie Regeneracja. Tak może wygląda, ale zupełnie mi daleko do piwożłopów, preferuję zdecydowanie mocniejsze czy bardziej wysublimowane alternatywy. No nic, opowiadam bliskiej duszy, jak to byliśmy pogromcami wielbłądów, jak to zdobywaliśmy pustynię, dlaczego islam nie jest seksi, dlaczego pizza nie smakuje bez wieprzowiny, no nic, a poza tym jako tako, byle ceny już nie rosły, grzeczne ceny, grzeczniutkie...

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Klub samobójców

„Klub" to dla mnie nowy typ popliteratury. Po lekturze tej powieści-zbioru opowiadań rzeczywiście mógłbym koronować Koziarskiego na króla prozy publicystyczno-satyrycznej, zaś w kontekście „Klubu" – literatury kabaretowej. „Klub" przypomina kilkunastogodzinny maraton kabaretowy, odtwarzany sprawnie przez kilku wytrawnych komików. Każdy z nich przedstawia swój monolog, jeden słabszy, drugi gorszy, całość spina się jako tako i wychodzi z tego wciągający show.

„Klub" to dla mnie również typ literatury zachowawczej. Nie wiem, czy wynika on z celowo przyjętej techniki stylizacyjnej, czy jednak nieświadomej. Zachowawczość, bynajmniej bez negatywnych konotacji, przejawia się na używaniu jednej, niekiedy dwóch oktaw stylizacyjnych, które z jednej strony przysługują się koherentnej całości, z drugiej – nie wnoszą jakichś szczególnych jakości prozatorskich. Być może jest to wynikiem przyjętej konwencji. Daniel Koziarski osiągnął sporą zdolność pastiszową, co jest nie do przecenienia. Dochodzi też aspekt autobiograficzny. Wydaje mi się, że autor nie potrafi (co nie jest zarzutem, raczej stwierdzeniem faktu) pisać bez kreacji bohaterów wzorowanych na twojej ambiwalentnej psychice. Zarówno postać pisarza, jak wykładowcy to w czystej postaci Daniel Koziarski. Rozpisany brawurowo, rozpisany ze zdumiewającą autoironią, ale też rozpisany ze świadomością swoich organicznych ograniczeń. Co to znaczy? A to, że w jakiś sposób podnieca się swoim wcześniejszym debiutem i jako takim sukcesem, i dzięki temu zyskał moc, by uderzyć w polski światek literacki. O ile mnie oszczędził (choć przy wypowiedzi jednego z literatów napisał: "Lubię rozmawiać z ludźmi, odkrywać ich piękno, tkać z ich słów historię ich życia. A nie pisać książek o psychopatach duszących kobiety i dysfunkcyjnych rodzinach...", co jest miłym puszczeniem oka do "Gangreny"), to innym słusznie dopiekł, błyskotliwie i zabawnie wytykając im ich ograniczenia zarówno warsztatowe, jak i ideologiczne.


Podoba mi się wolność językowa „Klubu". Bynajmniej nie chodzi o wulgaryzmy, których czasem jest za dużo (w sensie nieadekwatności do bohatera, jak przypadek Magdy, raczej nieprzekonywującej i psychologicznie, i, że tak powiem, lingwistycznie), raczej mam na myśli wycieczki pod adresem popkultury. Zapewne znajdą się tacy, którzy zarzucą Koziarskiemu małostkowość i efemeryczność pewnych spostrzeżeń, lecz przy założeniu, że „Klub" to proza o „tu i teraz", powyższe zarzuty będą niesprawiedliwe. "Klub samobójców" niewątpliwie już jest passe, jeśli chodzi o odniesienie do aktualnych spraw, z drugiej – stanowi poniekąd historyczne świadectwo pewnej gorączki, którą nas wówczas trapiła, a którą autor śmiało zdefiniował i bezkompromisowo opisał. Jedynym minusem jest nużące wręcz odniesienie(a) do Londynu, Londyn to, Londyn tamto; czytelnik myśli sobie, że to jedyne miejsce, które autor zlustrował osobiście i przy każdej okazji się do niego odnosi, to jego barometr porównywania jakości życia oraz postaw. Kłania się tu turystyczny brak obeznania, co niekoniecznie przesądza o jednostronności, raczej – pewnej fobii, z której warto zrezygnować w dalszej twórczości.


„Klub" obfituje w mnóstwo świetnych zdań. Oprócz niewychwyconego przez redakcję nadmiaru „bezpretensjonalny" czy „pretensjonalny", całość świetne współgra z przyjętym rytem narracji, znanym także z cyklu o „Socjopacie"; dzięki temu „Klub" to znacznie bardziej rozszerzony fabularnie aneks to „Socjopaty" – podobna krytyka społeczeństwa, pewnych postaw, barwność opisu, a jednocześnie mentorski ton i słuszne często-gęsto konstatacje na temat współczesnej kultury. Fakt, psychologicznie protagoniści „Klubu" nie są pogłębieni, ale po prostu być nie mogą – inaczej książka Koziarskiego przestałaby być satyrą, stałaby się nużącą prolegomeną do jakiejś socjologicznej rozprawy o Polakach na początku XXI wieku. Ale jest wyjątek - w sylwetce Michała/Macieja; to ta sama postać…, właśnie Daniel Koziarski, który tylko jemu znanym sposobem odnalazł dystans do siebie samego i rozpisał się umiejętnie na dwóch – niby odmiennych, a jakże sobie bliskich – bohaterów. Tak w ogóle postać Trybulskiego jest najciekawsza z całej książki, w sumie można by zrezygnować z innych narratorów i rozwinąć ich kosztem jego; to taki socjopata-artysta. Postać Wolniewicza czy Magdy to istoty drugorzędne, właściwie zupełnie niepotrzebne, „Klub" mógłby się bez nich obejść.

czwartek, 31 lipca 2008

"Chopinhauer"

Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to po prostu nie przystoi umierać. Dla odreagowania wymuszonej porcji optymizmu fragmencik ze wspaniałej, ceglastej biografii Schopenhauera autorstwa Safranskiego, którą teraz rozgryzam pracowicie, w pocie czoła (zważywszy na aurę). Rzecze więc ten "Chopinhauer" filozofii tako:

"Doświadczeniem, w którym wyraźnie widać rozdwojenie naszej świadomości, jest nasze zmieniające się nastawienie do śmierci. Są momenty, gdy wyobrażamy sobie śmierć bardzo żywo, a ona jawi się nam w tak strasznej postaci, że nie pojmujemy, jak mając coś takiego przed oczami, można żyć spokojnie choćby minutę, nie skarżąc się bezustannie na nieuchronność śmierci. - Kiedy indziej myślimy o śmierci ze spokojną radością, a wręcz tęskniąc za nią. - W obu przypadkach mamy rację. W pierwszym nastroju jesteśmy całkowicie przepełnieni świadomością czasu, nie jesteśmy niczym więcej jak zjawiskiem w czasie; wtedy śmierć oznacza dla nas całkowite unicestwienie i słusznie obawiamy się jej jako największego zła. W drugim nastroju budzi się lepsza świadomość i słusznie cieszy ją zerwanie tajemniczych więzów łączących ją ze świadomością empiryczną i tożsamością jakiegoś Ja."

Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to po prostu nie wolno w tym czasie wydawać książek nie pasujących do tej pory roku. Taki pech spotkał mnie w poprzednim roku; wydawca deklarował, że opublikuje Rzęsy na opak na wiosnę, ale ktoś uznał, że to widocznie beletrystyka light, jakieś tam przygody smarkuli w wielkim mieście, i przesunął na początek lipca. Świetny termin! Historia pełna przemocy, alkoholu, słowem ludzkiego nieszczęścia, o tak, kup i rzuć do walizki, poczytasz sobie tę pokrzepiającą powieść Kornagi na plaży... Przyznam, gdyby nie to, że sprzedało się prawie sześć tysięcy egzemplarzy (niestety, nie zrobili dodruku, a powinni), pewnie podpaliłbym tę ich budę na Rosoła i nie miałby kto wypłacać Pilchowi tantiem. Natomiast fakt jest faktem, pozycje lekkie i zabawne, bez kalorii noir wydawcy słusznie przestawiają na kanikułę. Choć też wiele książek, które chce się uczynić poważniejszymi, napompować je błyskotliwym przesłaniem czy oryginalnością, której ewidentnie nie mają, wydaje się na jesieni czy w zimie - a ich właściwym czasem powinny być właśnie wakacje.



Kiedy lato w pełni, motylki w nosie, minispódniczki i ultraminispódniczki, spienione piwo, to trzeba być ostatnią pizdą, by odstawić książki i powiedzieć:
- Muszę odpocząć.
- Nie, mój drogi - powiedziałby jeden z młodocianych bohaterów Mikołajka - nie ma tak dobrze. Od książek nie ma odpoczynku, książki to ohydne stwory, które będą cię prześladowały, gdziekolwiek bawisz. Nie można się od nich odseparować, one mają w literackim nosie twoją żałosną potrzebę relaksu od nie wiadomo czego, od polskiej polityki? urzędu podatkowego? Uświadom to sobie, zarzuci Paktofonika, spoczniesz po śmierci, więc nawet jeśli wakacje, to proszę podlizać się wydawcom i wydać trochę kasy niekoniecznie na jakąś pop-dziadownię pokroju Seks w wielkim mieście.
Powyższy pakiet, który odebrałem dziś z Merlina, to most przez najbliższe dwa tygodnie. Dał ci przykład Kornaga, jak czytać mamy? No, to do roboty.

środa, 30 lipca 2008

Hemingway na podwójnym przyspieszeniu

Proza Thompsona to Hemingway na podwójnym przyspieszeniu. Ale czy rzeczywiście mamy do czynienia z dwoma facetami, którzy nie poddają się rutynie „amerykańskiego snu“? To raczej ochleje, hedoniści i chamy, którym należy się to, co im się należy.
Świadomość, że „Lęk i odraza“ to autentyk, a nie fikcja (w co wątpię, lecz to bez znaczenia, w sumie lepsza fikcja, bo wszystko, co w tej książce prawdziwe, wcale nie jest zajmujące), być może w niektórych czytelnikach, szczególnie w latach 70. minionego wieku, na pewno wzbudzała podziw dla autora tego bezkompromisowego (auto)reportażu. Mnie dzisiaj raczej nuży, wydaje się prostolinijna i wąziutka jak pasek stringów. Zdecydowanie też powinna być krótsza, żeby przypadkiem nie pękła nam żuchwa przez nadmiar ziewania.

niedziela, 27 lipca 2008

Keret, czyli zoomowanie



Kereta „Tęskniąc za Kissingerem”, oprócz wielu zalet jak cekaemowy język narracji czy snajperska celność obserwacji, zawiera moim zdaniem sporo tekstów nierównych, nieociosanych, wcale nie tajemniczych, „dotykających efemeryczności życia", raczej napisanych w pośpiechu, ot, że jemu wolno więcej, resztę niech dopowiedzą sobie czytelnicy. Tylko często nie ma czego sobie dopowiadać do naprędce skreślonej fabuły, której sens pruje się jak spodnie na grubasie. Ale sporo też perełek, które świetnie mi się połykało pod tunezyjskim słońcem.

Fragment opowiadania "Prawdziwy zwycięzca wstępnych rozgrywek", po prostu rozwalający:

„Eitian (…) popatrzył na Uziego, który dopalał papierosa do końca, trzymając to, co z niego zostało, koniuszkami palców, ostrożnie, żeby się nie oparzyć.
(…)
To był tani papieros, jakiś bez filtra. Uzi sztachnął się nim potężnie po raz ostatni i papieros znikł jak zaczarowany. Nie musiał go nawet gasić czy coś, po prostu nic z niego nie zostało.”

Oto jedyne w swoim rodzaju zoomowanie, no i to naginanie rzeczywistości do fikcji; pychota.


A poza tym tęskniąc za rozrywką. Prawie późną nocą, sobotnią, gorączkową, popędliwo-odrzutową na jednym wielkim biegu spontanu postanowiliśmy odreagować Tunezję w orientalnym stylu, więc na tej pustyni jedyna sensowna oaza, Sheesha Lounge, blisko dwudziestej drugiej, wchodzimy świetnie ubrani, ja niczym anioł, wszystko śnieżne, łącznie z majtkami, żona kolorowa róża pustyni, wolny stolik na dolnym poziomie, chcemy wino musujące, nie ma wina musującego, rzecze początkująca kelnerka, co łatwo wyczuć, początkujące takie grzeczne, takie nieopryskliwe, parę tygodni rutyny, niegrzecznych skurwysynów, i zaraz stanie się pyskato-sfrustrowana, ale teraz czołobitna, nie ma bąbelków, cóż, niech będą procenty w białym, w kubełku wypełnionym lodem, do tego fajka z jabłkowym tytoniem, do tego dwie pikantne przystawki, reminiscencje tunezyjskie, dzikie żarcie, dzikie odruchy, ruszamy w orientalne tango, górny poziom, miało być luźno, bo przecież wakacje, Warszawa wyjechała, drobna poprawka, do Warszawy przyjechali, Warszawę najechali, to beżowi, to brązowi, to absolutnie czarni, z „Germinalu“ Zoli wyjęci, na dokładkę Azjaci, z tych pigmejskich, jak się kręcą, tyłeczkami machają, muzyka płynie, próbujemy zaznaczyć swoje terytorium, to nie takie proste, ludzi jak w centrum handlowym przed świętami, jakimikolwiek świętami, Polska to bowiem kraj prawie ustawicznego świętowania na chwałę Pana, Pani i wszystkich świętych, walczymy wytrwale o swój kawałek podłogi, potu kałuże, bluzgów również, rozrośnięte miśki mizdrzą się do swoich dupek, dupki głaszczą swoje miśki, równowaga natury, muzyka coraz bardziej podkręcona, didżej Abdullah czy jak mu tam rozkręca słowiańskie dziewuszki, cipki skwierczą, genitalia jak dzwon Zygmunta, sziszowe opary w każdym kącie, jest dziko, coraz bardziej dziko, brakuje meczet w dłoni, by wyrąbać sobie „ten mój kawałek podłogi“, a my powoli wymiękamy, bo po czwartkowym powrocie mało spaliśmy, wycofujemy się na spokojnie, jeszcze jeden kawałek, pół kawałka, ćwiartka, wreszcie wychodzimy, kończąc noc w towarzystwie wody mineralnej; ewidentnie się odwodniliśmy, i to gdzie, w Polsce, w ojczyźnie naszej ukochanej, nasłonecznionej w granicach rozsądku (choć wampirów tu zdecydowanie za dużo).

piątek, 25 lipca 2008

Tunezja. Ale...


Wreszcie w domu. Co wcale nie było takie proste w nocy dwudziestego czwartego lipca, nad Warszawą burza, samolot nie mógł podejść do lądowania, na Okęciu uruchomiono pas awaryjny, nasz boeing musiał czekać na swoją kolej, więc pilot zafundował nam gratis city tour nad miastem, błyskawice, deszcz i neony, a wcześniej turbulencje, więc atrakcji jak w "Szklanej pułapce 10"... I tak byliśmy w lepszej sytuacji od setek innych, którzy z powodu opóźnienia różnych tunezyjskich przewoźników utknęli na pięć, sześć godzin w pobliżu lotniska w Monastirze. Po powrocie nie sposób było usnąć, postawiliśmy na czerwone półwytrawne do godziny trzeciej nad ranem.

Tunezyjskie słońce potrafi przypiec jak nielubiana teściowa (szczęśliwie, o takiej kondycji psychicznej nie była mi sądzona, inaczej zatłukłbym gada). Mogę długo się rozpisywać o tym kraju na styku francuszczyzny i arabszczyzny... Sporo zwiedziliśmy, po prostu obłęd; Sahara, Tunis, Kartagina (jako taka), Sidi Bou Said, Monastir, Sousse, zaułki, pierdółki, cały ten arabski syf i tak dalej, do wyczerpania organizmu. I jeszcze rajd przez pustynię na jeepach, na deser przejażdżka na wielbłądach, dawno tak nie byliśmy wyczerpani, jeśli zliczyć ilość pogrążających psychikę sytuacji i bodźców godzących w równowagę ciała, to właściwie prawie jak bohaterowie "Lęku i odrazy w Las Vegas" Huntera S. Thompsona.

Tunezja to piękny kraj, ALE... (tę frazę wymyśliła moja żona). Zawsze było jakieś ALE, gdziekolwiek i kiedykolwiek. Jeśli zadowolenie, to zaraz rozczarowanie. Jest coś, ALE po chwili okazuje się, że wcale nie takie, jakie się wydawało na początku. Generalnie - jesteśmy już zmęczeni krajami arabskimi, lecz zobaczenie Sahary było priorytetem, dla którego warto było ruszyć tyłki z Kabat. Teraz jesteśmy dzięki temu silniejsi, więc uważajcie, wy, krytycy literaccy:)

środa, 9 lipca 2008

Ochota na...


Wtorkowa, przyjacielska wizyta na Ochocie, w stylowym mieszkaniu naszej bliskiej po piórze i temperamencie. Dziedziniec kamienicy, zdawałoby się, spokojny. Rowery mieszkańców stoją sobie beztrosko, oparte o mury, lecz zło nie śpi; niedawno właśnie to naszej gospodyni porwali dosłownie spod okna jej ukochanego dwukołowca. Nic mu się nie stało na Pradze, nic mu się nie stało w Sztokholmie, ani w stołecznym, jakże złodziejskim Centrum, wreszcie dopadł go zbój na urokliwej Ochocie. Aby ci szprychy odbyt przebiły.

Rozmowy. Najwięcej o literaturze, choć – bo przewaga kobiet przy stole – wpierw o mężczyznach. Że nie ma odpowiednich kandydatów, bo gdy fajny, to
- Gej albo żonaty.
Dobrze wiedzą, że to nieprawda. Że tu i ówdzie czają się niedobitki, całkiem-całkiem, zdecydowane i właśnie fajne, i nie mam na myśli geriatrycznych bździnopuszczaczy; tylko trzeba więcej okazji, więcej tańców, więcej zakrętasów, może skrętów, może oddolnych inicjatyw?
- Jak się masz, kochanie? – zagadajcie. Mężczyźni bywają niekiedy bardziej wstydliwi niż saudyjskie dziewice.

Polskie kobiety, przyzwyczajone do adoracji i „czekania na“ niepotrzebnie tracą czas, jak żydzi, co wypatrują Mesjasza, jak fani Archiwum X inwazji UFO, jak PiS ostatecznego zdemaskowania się układu. Bierzcie inicjatywę w swoje… piersi, zobaczycie, zwierzyny, chociaż już przetrzebionej przez obrączki ślubne, nadal sporo, gdzieś zaszyta w krzakach braku wiary w siebie, poszyciu zranienia w przeszłości i innych takich gęstwinach niepotrzebnych i łatwych do uleczenia bolączek. Wystarczy całus i para sprawnych rączek.

Później słowotoki o literaturze, po uprzednim wzniesieniu kielichów z białym i różowym winem, ponieważ literatura bez procentów to ortografia bez wyjątków, a jak wiadomo, wyjątki stanowią o niepowtarzalności.
Rozstrzygaliśmy śmiało, bezczelnie i tonem nieznoszącym sprzeciwu zarówno ze strony domniemanych adwersarzy, jak i nas samych 1) o autorach, którzy w sposób żenujący i przekreślający ich autentyczność sami piszą sobie recenzje w necie, kreują fałszywe nicki, wychwalające ich książki w księgarniach i forach internetowych, obrazując powyższe reprymendy stosownymi przykładami, 2) o poezji, która jeśli za bardzo rozśmiesza, to czy to już poezja, czy coś innego, kabaretowy monolog, nowa forma, której nie potrafimy nazwać, pop poezja, czyt. popoezja? a może postpoezja, 3) o mocy i niemocy klasyków, czyli Sienkiewicz jest be, a mimo to Sienkiewicz niezrównanie „maluje“ słowem, co nie każdy potrafi, teraz się rzeczywistość zumuje, pisać jak Zola w „Germinalu“ to prawdziwa sztuka warsztatu, Adam Słodowy rzemiosła pisarskiego, 4) o „Księdze niepokoju“ Pessoi, który akurat mnie, mimo potęgi stylu, nudzi, nudzi, nudzi, fabularnie jest słabiutki jak armia Papui Nowej Gwinei, za to poraża maksymami, prorok, nie pisarz, choćby taką: „Wstałem wcześnie i ociągałem się z przygotowaniami do istnienia“. Więc szacunek, kapelusze, czapki i łupież z głów.

Taki intelektualnie stymulujący relaks dobrze nam zrobił przed czwartkiem, kiedy to lecimy na kilkanaście dni do Tunezji, gdzie czeka nas wyprawa na Saharę, nie mówiąc już o Tunisie, Kartaginie i szisza-barach… Zatem czas na wakacyjną przerwę, do ponownego postu gdzieś pod koniec lipca.

poniedziałek, 7 lipca 2008

Drugorzędne morze



Myślałem, że więcej nie napiszę o „Magii“ Maraiego, ale sezon letni wręcz domaga się repety. Ludzie, a więc i my korzystamy z kanikuły i - wyjeżdżamy, wylatujemy, gdzie ma być lepiej i już, przynajmniej przez dwa tygodnie; „nieludzie“ zostają w domach, sfrustrowani, choć nie chcą się do tego przyznać, wściekli, że coś ich omija, nawet jeśli „niby takie na siłę radosne“, niespełnieni rozrywkowo… Taką właśnie osobą jest żona z opowiadania „Francuski jacht“, kolejnej perełce Maraiego (zaznaczam, dla mnie „Magia“ jest nierówna, tutaj Marai to taki Kafka w wersji mimo wszystko pogodnej, z dziewiętnastowiecznym warsztatem narracji).

„Zdarzyło się to w szóstym roku ich małżeństwa. Żadne z nich jeszcze nie widziało morza (proszę się nie dziwić, w końcu to Węgrzy – przyp. Kornagi). Teraz nagle w kobiecie wybuchło to pragnienie (…) Pieniędzy mieli bardzo mało. (…) Bo pośród różnorodnych mórz zdarzają się całkiem tanie, jakby prowincjonalne morza drugiej kategorii (…) O świecie dotarli nad morze. Tragarz zabrał ich bagaże do hotelu, który był dokładnie taki, jak morze drugiej kategorii“.

Kiedyś i my doznaliśmy podobnego wrażenia, wybierając się we wrześniu 2005 r. do Słonecznego Brzegu w Bułgarii; niby wszystko było takie jak trzeba, ale, jak pisze Marai, „brakowało tej odrobiny czegoś, co jest „inne“, różni się, jest ciekawsze i od wszystkiego bardziej tajemnicze, wykwintniejsze czy znakomitsze, niż zazwyczaj życie“. Symbolem tej ściemy, tej wyblakłej kalki śródziemnomorskiego klimatu była palma na deptaku w Słonecznym Brzegu – w wielkiej donicy… Jedyną atrakcją, która jako tako zachęcała do niezniechęcenia się tym drugorzędnym kurortem nad drugorzędnym morzem były wyjątkowo naturalne obrazki z życia plaży jak powyżej.

niedziela, 6 lipca 2008

Zady, rekreacje



Niedzielny wypad na działkę, żona za kierownicą, ja za butelką wina, brat na dokładkę, by kto miał jeść czereśnie, a później rekonesans nad pobliskie jeziora (po drodze wzruszająca scenka z końskimi zadami), słońca więcej niż ryb, choć szansonistów-wędkarzy całkiem sporo, aż wreszcie w ramach przygotowania żołądków do trawienia grilla mordercza rozgrywka badmintona, ja kontra żona, ja kontra brat, pot się lał, ręce odpadały, parę moich palców wpadło gdzieś w trawę, szczęśliwie je odnalazłem, przypiąłem do dłoni i za widelec, za strawę, za ojczyznę.

piątek, 4 lipca 2008

Magia, Piksel, Sheesha


Czytając tom opowiadań „Magia“ Sandora Maraiego, odwiedzając klubogalerię Piksel na wernisażu mięsistych zdjęć, wycierając pot z czoła w najcieplejszym dotychczas dniu w tym roku, paląc sheeshę w nowej restauracyjce tureckiej Kafe Merhaba przy Waryńskiego, bujając w oparach, bujając na chodniku, się bujając, się odprężam, jak widać, dosyć skutecznie przed sierpniową, ostateczną redakcją moich literackich wampirów, które gdzieś z początkiem jesieni powinny zaatakować Polskę szeroką, długą i tę wąską, pełną niebezpiecznych szczelin, zaułków, nieścisłości, niedoskonałości.

Czytając tom opowiadań „Magia“ Sandora Maraiego, ogłaszam, że ten mój ulubiony węgierski pisarz, twórca wspaniałych „Wyznań patrycjusza“ czy pisanego przez całe życie „Dziennika“ (w którym przybliżył nawet swoje przygotowania do samobójczej śmierci z pistoletu; chodził na kurs strzelania, by czasem nie chybić, co było uzasadnione jego podeszłym wiekiem), ma taką jakąś męczącą manierę do przypowieści, a nie – opowieści. Postaci zdają się odległe, niezwykle odległe, za bardzo wykoncypowane, za bardzo sprofilowane do wzoru morału, który Marai obwieszcza zwykle na końcu każdego z opowiadań. Być może to celowy zamiar, w życiu nawet najbliżsi nam ludzie okazują się ostatecznie również dalecy, nieobecni, niezaangażowani w sprawy, który niby nas łączyły, a tu nagle niemiła niespodzianka, nie jesteś tym, za kogo cię miałem. Jedną z najzabawniejszych opowieści jest „Sierota“; pięćdziesięciodwuletnia stara panna, zdesperowana przez swoją samotność, trwanie bez celu, zanikanie, zamieszcza w prasie ogłoszenie, że zaadoptuje sierotę. Ponieważ akcja toczy się w czasach, gdy nie można było przesłać ememesa ze swoim zdjęciem, zrozumiałe, że przyszła matka z niecierpliwością oczekuje na dworcu kolejowym sieroty, która odpowiedziała na anons. Wypatruje skromnej, zasmuconej dziewczyny. Ta się nie zjawia. Bo zjawia się… siedemdziesięcioletnia starucha, twierdząc, że jest tą właśnie sierotą, jej rodzice umarli mając po dziewięćdziesiąt kilka lat. Zszokowana „matka“, wbrew radom rodziny, adoptuje kobietę, która mogłaby być jej matką. Marai nie idzie jednak łatwą ścieżką komediowej fabuły. Choć „córka“ okazuje się obżartuchem, flejtuchem i prostaczką, „matka“ męczy się z nią przez kolejne sześć lat, jakby chciała sobie coś udowodnić. Magia? Tajemnica ludzkiej psychiki?

Odwiedzając klubogalerię Piksel na wernisażu mięsistych zdjęć, ogłaszam, że wystawa BORDERLINE REALITY jednego z związanych z tą galerią artystów pechowo zbiegła się z afrykańskim upałem, więc nie było łatwo mimo białego wina i wiatraków analizować kolejne artefakty, co nie znaczy, że nie były ciekawe, zdjęcia wręcz fantastyczne. Niestety, zaproszeni znajomi poza jednym wyjątkiem zawiedli, więc nie zabawiłem tam długo i w towarzystwie brata, który wrócił z angielskiej uczelni, poszliśmy przywitać przy metrze Politechnika moją żonę, powracającą z bankietu w restauracji La Strada.

Resztę już znanie, paląc sheeshę…

środa, 2 lipca 2008

Regeneracja


Ten klub ma klimat! Na pewno podpasuje ludziom, którzy lubią spotkać się z bliskimi na luzie, gdzie młodziutkie kelnerki, które same powinny pokazać dowód, czy mogą brać w swoje ręce piwo, zwracają się do każdego per ty, choć siwizny na skroniach ci (a właściwie to mi) dostatek. I ma w sobie Regeneracja coś berlińskiego, bez kryminogennej alternatywy, bardziej tu artystycznie, wielkomiejsko, choć bez lanserstwa, krawaciarstwa, piciu-ficiu a la Barbie styl.