niedziela, 27 lipca 2008

Keret, czyli zoomowanie



Kereta „Tęskniąc za Kissingerem”, oprócz wielu zalet jak cekaemowy język narracji czy snajperska celność obserwacji, zawiera moim zdaniem sporo tekstów nierównych, nieociosanych, wcale nie tajemniczych, „dotykających efemeryczności życia", raczej napisanych w pośpiechu, ot, że jemu wolno więcej, resztę niech dopowiedzą sobie czytelnicy. Tylko często nie ma czego sobie dopowiadać do naprędce skreślonej fabuły, której sens pruje się jak spodnie na grubasie. Ale sporo też perełek, które świetnie mi się połykało pod tunezyjskim słońcem.

Fragment opowiadania "Prawdziwy zwycięzca wstępnych rozgrywek", po prostu rozwalający:

„Eitian (…) popatrzył na Uziego, który dopalał papierosa do końca, trzymając to, co z niego zostało, koniuszkami palców, ostrożnie, żeby się nie oparzyć.
(…)
To był tani papieros, jakiś bez filtra. Uzi sztachnął się nim potężnie po raz ostatni i papieros znikł jak zaczarowany. Nie musiał go nawet gasić czy coś, po prostu nic z niego nie zostało.”

Oto jedyne w swoim rodzaju zoomowanie, no i to naginanie rzeczywistości do fikcji; pychota.


A poza tym tęskniąc za rozrywką. Prawie późną nocą, sobotnią, gorączkową, popędliwo-odrzutową na jednym wielkim biegu spontanu postanowiliśmy odreagować Tunezję w orientalnym stylu, więc na tej pustyni jedyna sensowna oaza, Sheesha Lounge, blisko dwudziestej drugiej, wchodzimy świetnie ubrani, ja niczym anioł, wszystko śnieżne, łącznie z majtkami, żona kolorowa róża pustyni, wolny stolik na dolnym poziomie, chcemy wino musujące, nie ma wina musującego, rzecze początkująca kelnerka, co łatwo wyczuć, początkujące takie grzeczne, takie nieopryskliwe, parę tygodni rutyny, niegrzecznych skurwysynów, i zaraz stanie się pyskato-sfrustrowana, ale teraz czołobitna, nie ma bąbelków, cóż, niech będą procenty w białym, w kubełku wypełnionym lodem, do tego fajka z jabłkowym tytoniem, do tego dwie pikantne przystawki, reminiscencje tunezyjskie, dzikie żarcie, dzikie odruchy, ruszamy w orientalne tango, górny poziom, miało być luźno, bo przecież wakacje, Warszawa wyjechała, drobna poprawka, do Warszawy przyjechali, Warszawę najechali, to beżowi, to brązowi, to absolutnie czarni, z „Germinalu“ Zoli wyjęci, na dokładkę Azjaci, z tych pigmejskich, jak się kręcą, tyłeczkami machają, muzyka płynie, próbujemy zaznaczyć swoje terytorium, to nie takie proste, ludzi jak w centrum handlowym przed świętami, jakimikolwiek świętami, Polska to bowiem kraj prawie ustawicznego świętowania na chwałę Pana, Pani i wszystkich świętych, walczymy wytrwale o swój kawałek podłogi, potu kałuże, bluzgów również, rozrośnięte miśki mizdrzą się do swoich dupek, dupki głaszczą swoje miśki, równowaga natury, muzyka coraz bardziej podkręcona, didżej Abdullah czy jak mu tam rozkręca słowiańskie dziewuszki, cipki skwierczą, genitalia jak dzwon Zygmunta, sziszowe opary w każdym kącie, jest dziko, coraz bardziej dziko, brakuje meczet w dłoni, by wyrąbać sobie „ten mój kawałek podłogi“, a my powoli wymiękamy, bo po czwartkowym powrocie mało spaliśmy, wycofujemy się na spokojnie, jeszcze jeden kawałek, pół kawałka, ćwiartka, wreszcie wychodzimy, kończąc noc w towarzystwie wody mineralnej; ewidentnie się odwodniliśmy, i to gdzie, w Polsce, w ojczyźnie naszej ukochanej, nasłonecznionej w granicach rozsądku (choć wampirów tu zdecydowanie za dużo).

Brak komentarzy: