
Prosit Neujahr!
Prosit Neujahr!
Przykro mi, nie składam żadnych życzeń. Komu na nich zależy, niech poszuka na Allegro. Wystawiłem je na licytacji, kto da więcej, temu też więcej pożyczę. Zażądasz pięciuset złotych podwyżki w miejscu, w którym pracujesz – ja szczerze będę ci życzył co najmniej tysiąca. Oświadczysz, że chętnie byś się wybrał(a) do Anglii – moje życzenia dadzą ci zielone światło nawet na Galapagos. A jeśli zależy ci na zwielokrotnieniu w najbliższym roku ilości orgazmów – proszę bardzo, ja złożę życzenia absolutnej ekstazy. Nie bójmy się żądać więcej, bogowie kochają się targować. Przynajmniej mają wtedy złudzenie, że naprawdę w nich wierzymy.
Po wczorajszym Świątecznym Art-Wieczorze w studiu Piksel przytyliśmy chyba ze 20 kilo. Trzeba było przynieść jakieś przysmaki okołoświąteczne. To i przyniesiono, aż ze stołów spadały i kapały.
Dziadek od strony ojca był chudy. Cóż, w latach młodości napieprzał nazistów z AK-owskiej pepeszy, następnie trafił do obozu pracy, potem do kopalni, a po zakończeniu wojny w obronie ziemi lubaczowskiej uganiał się za ukraińskimi banderowcami. Był pracowity, gnuśność zdawała mu się niejasna jak tajemnice Trójcy Św., więc uniknął tycia, co w sumie na dobre mu wyszło, bo nawet zupełnie stary podróżował jeszcze do Francji. Jego syn, a mój wujek spasł się na państwowym, brzuchem mógłby mury burzyć, ewentualnie dorabiać na ringu walk sumo. Jego drugi syn, a mój ojciec nie zdążył przytyć, bo zginął tragicznie. Nie wiadomo więc do końca, czy pisane mi popuszczanie pasa w dosłownym sensie, czy też wiotka sylwetka po dziadku. Na wszelki wypadek wolę uważać, bo praktycznie nie ma mężczyzny w okolicach i po trzydziestce, który mógłby beztrosko pić i jeść, szczególnie pić, i nie hodować sobie przy okazji zawstydzającego kołduna. Chyba że mieszka w nim dziesięciometrowy tasiemiec, który sprawnie go wychudza kosztem utraty apetytu, bólu brzucha i jakiejś takiej nieruchliwości; niektórzy poeci tak mają, myśląc, że to spleen, a to zwyczajny pasożyt grasuje w ich jelicie.
Dodatkowo mobilizują mnie przyjaciele i znajomi, u których z niepokojem zauważam coraz dorodniejsze brzuszki. Tatusieją z miesiąca na miesiąc. Kaska na koncie, to i żarcie obfitsze. Winem polewane. Nic w tym złego oprócz braku ruchu. Chrześcijanie mają rację z tym piątym grzechem głównym. Opowiadam się za absolutnym hedonizmem gastronomicznym pod jednym warunkiem – okupionym fizycznym wysiłkiem. Na tyle skutecznym, by zrzucić to, co się zawiniło. Bo choćbyś dziesięć stosunków dziennie odbył(a), spalisz co najwyżej pół butelki chilijskiego i pół miseczki ryżu. Nie miejsce tu na wykłady dietetyczne, nie znam się na tym. Znam się za to na surowym wycisku, to jedyna szansa, by uniknąć przybrania na wadze. Kto krnąbrny, temu flagelacja.
- Witamy pana. Jesteśmy świeżą dostawą wałków na pana rozkosznym ciałku. Proszę dać nam szansę na rozgoszczenie się, będzie przytulnie. I pulchno.
Najgorzej tyją kobiety, które nam się kiedyś podobały. Na początku mile nam robią w oczach i nie tylko ich pęczniejące piersi, które wylewają się zachęcająco z miseczek stanika („Mniam, mniam, co za deser, zaraz go wyliżę”), lecz po jakimś czasie dziwimy się potędze i splendorowi pośladków, gdy kładziemy na nich swoje dłonie. Jeździmy po nich i jeździmy, końca nie mają! O biodrach wielkości sadzawki nie wspomnę. O kaczym chodzie – również. Musiałbym tu zaserwować przerażające opisy, przygniatające detale i zasmucające konstatacje, a ten blog kładzie akcent raczej na ambitną literaturę, nie na tendencyjny horror. Dodam, że szczęśliwie nie miałem doświadczeń z tzw. puszystymi, ale potrafię je sobie wyobrazić. Chyba…
Błogosławione więc anorektyczki? Nie. Anoreksja nie jest zwyczajną chorobą. To wyrzut sumienia i żołądka sytego Zachodu. Gdzie w Afryce czy na Dalekim Wschodzie znajdziesz anorektyczkę? Prędzej trzygłowego Osamę ben Ladena.
Problemem ludzi piszących jest siedzenie. To wróg pisarzy, krytyków literackich, trolli internetowych, fanatyków gadu-gadu. Ja sam, kiedy wstaję po dłuższej sesji, nie potrafię się do końca wyprostować. Niekiedy chodzę przygarbiony jak te czubki, co wpatrzone w chodnik wygłaszają sobie znane monologi. To jednak żaden problem. Najgorsze jest mimowolne tycie. Nie przez obżarstwo czy moją ulubioną whisky. Przez siedzenie. Nawet teraz siedzę, piszę ten tekst i tyję. Ciekawe, czy z czasem dołączę do karmicieli kołduna?
Urodziny M. w pubie Zielona Gęś. Zjawiamy się jako pierwsi, wychodzimy jako jedni z ostatnich. Wynajęta jest osobna sala; nic to, ludzie jakoś nie potrafią czytać i co jakiś czas, nie zauważając kartki z napisem Rezerwacja, wchodzą jak gdyby nic, szczęśliwi, że znaleźli w kącie wolny stolik, więc trzeba ich przeganiać. Atmosfera miła, bo możemy rozmawiać z K. i J. Także M. jest wyluzowana, dowcipna. Piwo się leje na koszt solenizantki. Rozprawiamy się z paluszkami. Brakuje tortu, może dobrze, dodatkowe kalorie przed Sylwestrem są tak potrzebne, jak żółwiowi ogon geparda…
Piwo, oto problem tego pubu. Nie wiem, co z nim robią. Chrzczą czy zaklinają, Żywiec smakuje prawie jak Żywiec, to żółty płyn bez gazu, o jak mdławy; jest jak buty z metką Nike uszyte w nielegalnej fabryce w środkowej Anatolii, które rozpadają się po pierwszym kapuśniaczku czy wietnamskie kondomy, od których nawet kalendarzyk zwany watykańską ruletką jest pewniejszy. Po wyjściu na zewnątrz, gdy żona chciała jeszcze chwytać noc tańcem i uśmiechem, ja czułem się wyjątkowo niedobrze, nie z przepicia, lecz z tego, co się tam we mnie gotowało, kisiło. Powoli kapitulowałem, fałszywy Żywiec zawojował mną, nic mi się nie chciało, najchętniej bym go zwymiotował. Jak słabowity dziadzio wymusiłem powrót do domu i usnąłem z szybkością najedzonej dzidzi, oderwanej co dopiero od sutka.
Kto chce się przekonać, jak w miarę znany pub dziadzieje, wykoślawia się, wręcz odpycha i schodzi na… wściekłe gęsi, niech wybierze się do Zielonej Gęsi. Oto przykład, jak określone towarzystwo potrafi przerobić swoją obecnością dane miejsce. Wyssać z niego przyzwoitość, jaką dotychczas się cieszyło, umiar i stonowanie, w zamian proponując swoje plebejskie, wątpliwe rozrywki. Łyse pały, dziwkopodobne kobiety, byczki, hiphopolowcy, niebieskie ptaki, czarne wrony, kruki, jastrzębie. Do tego karaoke pod dyktando zakochanych w kiczu rozrywkowiczów. A potem umpa-umpa w najlichszej postaci, postrzegane jako muzyka ich życia. Jasne, mają pełne do niej prawo, do swoich małych radości. Ale kto z planety a la Jadłodajnia Filozoficzna czy Diuna, niech się strzeże Gęsi, jeszcze go dziobnie.
Podsumowując, przez niecałe dwa dni byłem bandytą. Ciekawe uczucie. Dokoła całkiem sporo pokrewnych dusz. Jednego bandziora, podobnie ostrzyżonego jak ja, zauważyłem przez szybę KFC, siedział z kolegą zbójem i wpieprzali udka w panierce. Biedne kurczaki, taki was los, nie dość, że żyłyście ledwie chwilę, pewnie na oczy nie widząc zielonej soczystej trawki, z której wydziobywałybyście różne żyjątka, teraz kończycie w paszczy osobnika z kępą włosów na ogolonej dokoła głowie.
Dziś rano nie wytrzymałem presji, nastąpiła więc druga część postrzyżyn. Tym razem akcja szybka maszynka w salonie na Kabatach (nie chciałem obciążać Alberta taką drobnostką), fryzjerka zrobiła to raz, dwa, trzy i aż głupio było jej brać pieniądze, ale – jak głosił PiS i pokrewne im mentalnie imbecylki – teraz wszyscy biorą, więc w końcu wzięła.
Przyznaję bez bicia i golenia, wczorajszy dzień był koszmarny. Chórek znajomych zawodził nad mym nieszczęsnym losem:
- O skinheadzie!
- O dresie!
- O wzgórku łonowy!
To był przesądzający argument, dla mnie, zwolennika zarówno damskiej, jak i męskiej depilacji.
Ci Szwedzi to mają dobrze. Z okazji ich przyjazdu dusza hojna zorganizowała w siedzibie fundacji na Mokotowie imprezę towarzyszącą, z towarzystwem prawie absolutnie literacko-translatorskim. Myśmy też tam byli, jedli, pili i palili.
W przeciwieństwie do pary genetycznie oziębłych szwedzkich poetów, słowiańskie przedstawicielstwo ludzi pióra i nauk pokrewnych bawiło się znakomicie. My nie toczymy dyskusji – jak oni – czy używać metafor, czy nie, my wychodzimy z założenia, że to twój zafajdany interes, twórco, a nie instytucjonalnie zatwierdzony trend. Zresztą o ile Skandynawowie przodują w prawach człowieka, świadczeniach socjalnych i ilości sklepów IKEA, tyle w literaturze są prawie za przysłowiowymi Murzynami. Próbują ocucić stare literackie zombies, które nie tylko zabito już kilkadziesiąt lat temu ze dwa, trzy razy, lecz jeszcze skromnie udają, że oni tak, no wiecie, wcale nie z braku laku, tylko misji szczytnej. O biedni poddani króla Gustawa i jego dworu, lepiej bądźcie sobą, pisząc kryminały i książki dla dzieci. Jesteście w tym nie do przebicia – prawie jak opony nowej wersji Volvo.
Lecz życie toczy się dalej, gra muzyka, jedni zbici w kuchni, gdzie napitków i potraw absolutny dostatek, drudzy rozproszeni w salonie, drugim salonie, na balkonie rozprawiają, przypalają, rozwodzą się o istocie i nieistocie. Jesteśmy niepalący, lecz grzeszni, więc sięgnęliśmy po mentolowe Vogue. Na początku, po piątkowym niewyspaniu, byłem nieco niemrawy. Szybko zwyciężyła wrodzona witalność, dolce vita i ciekawość ludzi. Zmieniłem się w rozmowną maszynę i krążyłem od jednego autora do drugiego, z tym, tamtym i z sobą samym przed lustrem w łazience. Tymczasem kulturalna impreza nabrała rumieńców, gdy odpalono wieżę, a na ulicę Asfaltową wjechał tir z świeżą dostawą głośnych beatów.
Spójrzcie na B. i Ju., jak zapatrzeni w siebie – naprawdę aż chwyciło mnie to za serce, żem wzruszony ich porywem k’ sobie – tańczą, B. obraca Ju. w lewo, w prawo, Ju. prze do przodu, prze w B., i wyglądają wspaniale, można rzecz, kiedy widzisz ich pierwszy raz: Sobie przeznaczeni. Nieważne, co wiąże ich z dotychczasowym żywotem, ważne, co w przyszłości może związać ich ze sobą. Na dodatek, by mogło spełnić się moje założenie poeta:tłumaczka, akurat B. i Ju. wypełniają je modelowo. Dlatego dzieje się lepiej niż w niejednym Harlequinie. Źrenice im wręcz pęcznieją z zachwytu i pożądania, gdy parzą na siebie. Ich ciała w tańcu przylegają do siebie, lekko zawstydzone zakazaną śmiałością. Aż chciałoby się być świadkiem na ich ślubie, ech!
- Za dużo gadacie, za mało robicie – poradziłbym im po ojcowsku, fundując pokój w hotelu z porządnym – po ciężkiej nocnej pracy – śniadaniem.
W porządku, rozmarzyłem się może za szeroko, ale co tam. Idźmy dalej. Oto K., w pomarańczowym swetrze, z fajką. Nawet dwiema. Nie boi się winnych procentów, jest śmiały aż do granic bezczelności, ale to dobrze, to go stanowi, inaczej nie napisałby żadnego słowa, ni sylaby. Mandarynkowy chłopak też daje się ponieść muzyce. Bo ile można gadać? Można, Szwedzi tego przykładem… Mimo naszej życzliwości, są zaszokowani wylewnością, kurczą się, wycofują, keine Kontaktfähigkeit. Tego nie oddadzą żadne metafory. Pasują im instynktownie jedynie rozmówcy peryferyjni, tacy, co nie drążą, nie indagują zbytnio. Z niepokojem myślę o treści ich tomików i książek. Nie wierzę, żeby były porywające. Balzak, Baudelaire, Maupassant, Wilde, Proust, Hemingway, Miller i naście innych lokomotyw literatury – każda z nich pędziła wściekle przed siebie, nie bojąc się, co niosą tory – ani wykolejenia, ani czołowego zderzenia. Oto moi mistrzowie, i będę ich wiernym kontynuatorem. Nie, nie będę. Już jestem.
P. i B., nasze ulubione laski, svanska girls, wtajemniczone po latach studiów w szwedzki słownik i fonetykę. Zachwycająco dziś wyglądają. Nie, one by nie mogły mieszkać na stałe w Skandynawii. Stopniałyby tam doszczętnie. Pewnego dnia poślubiłyby podstarzałych, dobrze sytuowanych Skandynawów, którzy narobili im gromadkę protestanckich dzieci z Bullerbyn, zapewniając w zamian domek pod Sztokholmem i przystrzyżoną trawkę. Czasem lepiej poczekać, a znajdzie się fajny Słowianin. Cierpliwości, moje kochane.
P. i B. również tworzą elitę tańca. Bez tego całe to spotkanie, choć szczytne w założeniu, skończyłoby się nudnawo w wykończeniu. A tak, rzeźbione naszymi temperamentami, szczególnie mojej ultraatrakcyjnej żony (trochę pychy nie zaszkodzi, tylko niewolnicy kulą się w każdym akapicie) może być zaliczone do jednych z najbardziej udanych. W tym powoli mijającym roku. Powoli jak pijany ślimak. Bardzo pijany. I to nie jest porywająca metafora… Na szczęście nie jestem poetą, więc mam to gdzieś.
Promocja najnowszego numeru dwumiesięcznika Studium, tym razem poświęconego młodej poezji szwedzkiej.
- Proszę państwa, oto bohaterowie prosto z kraju Volvo, Mara LEE oraz Martin HÖGSTRÖM. Opowiedzą nam o składaniu mebli, ups, przepraszam, wierszy. Z metaforami lub bez! – zaanonsowałbym spotkanie, gdybym był prowadzącym. Na szczęście z tej roli wywiązała się inna poetka, więc obyło się bez skandalu.
Wiersze – żadne odkrycie, wręcz nużące w większej dawce. Ale na pewno nie bez polotu. Szczególnie że poeci czytali je po szwedzku, co samo w sobie jest atrakcją. Nasza szwedzko-polska znajoma Justyna, która je przetłumaczyła, nieźle sobie poradziła. Gratulacje. Kiedy przetłumaczysz na svanska Gangrenę i Rzęsy na opak, co? To są powieści z potencjałem rozgrzania Skandynawii, wierz mi.
Dla mnie literatura szwedzka jest pół martwa, w poezji Szwedzi też już niczego ciekawego dziś nie powiedzą. Ostatnio tylko wielki Bergaman coś jeszcze zamącił, ale to był duchem taki Szekspir… Nie chcę jednak uogólniać, kto wie, może Mara, może Martin w końcu kopną w tyłek skandynawskiego ducha i wzburzą jego krew. Szkoda tylko, że są parą.
Artyści nie powinni tworzyć dłuższych związków, szczególnie z tej samej branży. To znaczy, nic nie muszą, lecz doświadczenie życiowe i liczne przykłady z historii mówią same za siebie.
Moim skromnym zdaniem najlepsze, inspirujące się związki dla ludzi pióra to konfiguracja pisarz/malarka lub pisarz/tłumaczka (dowolność płci dowolna, on:on, ona:ona, on:ona, ono:ono, a jakże!). Stadło typu poeta i poetka, malarz i malarka nie wróży ostatecznie nic dobrego. Nie mówiąc o takich ekstremach jak prozaik i stworzonko od nauczania matematyki czy brand manager tamponów OB.
Autor bowiem musi być egotyczny, zakochany w sobie (naturalnie w granicach rozsądku, bo przecież chodzi o autentyczne przywiązanie do swoich wizji i przesłań, a nie o żałosną emfazę, samozachwyt i nieodporność na krytykę, co kończy się pretensjonalnymi książkami). A tym samym – w jakimś permanentnym konflikcie z innym autorem. Dzięki temu nowe jakości pobudzają się wzajemnie poprzez przeciwstawienie, nie stroniąc od zaawansowanych konfliktów. I to jest dobre – czysta dialektyka, która owocuje tworzeniem czegoś wartościowego. Kiedy w domu przebywa drugi autor, którego się na dodatek pokrywa lub jest się przez niego pokrywanym, nie wróży to literaturze - last, but not least - niczego dobrego.
Jasne, taki Joyce związał się praktycznie z kucharką. Ale to był Irlandczyk… Potrzebował pomocy domowej. A że partnerka nie dorównywała mu nawet do kolan, implikowało to nieprawdopodobnie zaawansowaną chorobą alkoholową, łącznie ze zrujnowanym wzrokiem. O innych smutach nie wspomnę, bo żal mi Jamesa...
Bo dla pisarza brak uznania, a tak naprawdę po prostu zrozumienia treści w oczach jego parterki/a to najgorszy rodzaj krytyki, to nie krytyka, to Szczuka (czyli Ziobro polskiej i nie tylko polskiej krytyki literackiej).
Dodam, że po Tarabuku nasza ekipia ruszyła po 23. na ul. Dobrą, do klubu Diuna. Lecący tam house strasznie mnie wkurwiał, bo wolę znacznie szybsze rytmy, ale szczęśliwie wino ukoiło nerwy. Tymczasem żona party-cypowała gdzie indziej. Dopiero o 4 nad ranem powitaliśmy Morfeusza.
Z przyjacielską wizytą w Antykwariacie. To chyba – oprócz paru ciotkowatych kawiarni, które jeszcze ujdą – jedyne miejsce w W-wie, łączące w sobie urok kazimierzowskiej knajpy z paryskim, a dokładnie Montmartre’owskim klimatem.
Towarzystwo kulturalne, bez lanserskiego drygu. Grzeczne studentki czy copywriterki piją przykładnie herbatkę. I piwo. Bo piwo w Antykwariacie jest przednie – zawsze lokalne. Wczoraj spróbowaliśmy niepasteryzowane Grodziskie.
Właściciel Antykwariatu dla wielu to kontrowersyjny gość. Więcej nawet, wkurwiający przednio. Przykładowa akcja. Wchodzi nieświadomy lokalnej specyfiki klient. I na progu popełnia niewybaczalną dla właściciela zbrodnię, zamawiając bez patrzenia do karty jedno z korporacyjnych piw. Siwa broda właściciela bieleje z wściekłości. Tutaj popełnia – przy całej mojej sympatii dla jego postawy – wielki błąd. Bo co mu zależy udać głupa i nawet zażartować:
- Antykwariat to taka mała Belgia, u nas pija się lokalne browary.
Nie, zakapior przejmuje kontrolę nad starszym panem; wszczyna on pyskówkę, a klient, przyzwyczajony przez kapitalizm, że to on ma zawsze rację, a jak nie ma, to i tak ma, zaczyna się buntować. Jest zzz – zszokowany, zdegustowany, zdezorientowany. Po traumie, wróciwszy do domu, siada przed komputerem i na stronie poświęconej miejskim lokalom etc., na forum z recenzjami obsmarowuje swego niedawnego dręczyciela.
Właściciel kocha te konfrontacje. Lecz jeśli nie postawi na ironię, w końcu te wszystkie sytuacje go wykończą. Serce pęknie, zakopią wrażliwca w nieczułej na uroki lokalnych piw ziemi, Antykwariat zaś dostanie się w łapy miśków z miasta, którzy nie będą się patyczkować z jakimiś lokalnymi, zamówią stały transport Carslberga i tyle. Na dodatek zmienią nazwę na Trend Moon Space, wywalą bibeloty, stare krzesła i stoły; gdzie my się wtedy podziejemy?
Zwłaszcza że w Antykwariacie na ścianach wiszą gołe baby. W toalecie, skandalicznie zaniedbanej, gołe baby. Przy półkach z książkami też czatują gołe baby. Jedne playboyowskie, drugie, jakże zastanawiające, w stylu retro, gdy depilacja była niepojęta jak tajemnica Św. Trójcy.
Antykwariat da się lubić, o ile Antykwariat polubi ciebie.
Sobotni poranek. Na Kabatach (w tym przypadku okolice Wąwozowej i Ekologicznej, gdzie mieszkamy), spokojnych jak letnią porą fale Morza Czerwonego, pojawia się samochód transmisyjny TVN 24. Odruchowo biegnę do drugich okien, by zauważyć to coś. Coś, bo coś widocznie musi się dziać, skoro przybyli reporterzy. I to w jakże lansersko-kosmicznym pojeździe!
Przechodzący ludzie to samo:
- O rany, zaraz coś się wydarzy. Na pewno, skoro telewizja przyjechała.
My, ludzie epoki McLuhana wiemy, że telewizja często uprzedza fakty. Pogodzeni z tą prawdą możemy być jedynie biernymi obserwatorami.
Niektórzy przechodnie zatrzymują się odruchowo i czekają na zdarzenie. Wyprowadzane psy, przeważnie yorki i labradory, kręcą się niespokojnie. Nic z tego, nie będzie darmowego programu live. Jeśli macie kanał w swojej kablówce, za którą płacicie, to sobie to coś potem zobaczycie.
Po jakimś czasie wyszedłem na pobliski bazarek, zniecierpliwiony, że nadal nic się nie wydarzyło. Wróciłem po kilkunastu minutach. I nadal nic. Samochód w tym samym miejscu, reporterka gaworząca z operatorem kamery.
- Za co im płacą?! Nie potrafią nawet wywołać żadnego dramatu.
Prawdopodobnie zwyciężyła proza życia. Kilkanaście metrów dalej znajduje się oddział banku BPH, który częściowo został wchłonięty przez Pekao SA. Wczoraj, po 18., został podłączony do sieci swojego adaptatora. Dziennikarze kluczyli wokół banku, w nadziei na przepytanie paru potencjalnych klientów, jak się czują dzień po fuzji banków. Kamerę ustawili na pobliskim skwerku, wycelowaną w wejście śp. BPH. Jeśli jednak nie to było celem, to tak czy owak musiał wyjść nudny materiał, bo tu naprawdę nie wydarzyło się nic innego, a przynajmniej ekscytującego…