Kiedy nie czytamy, to chodzimy. Do wielu, wielu różnych miejsc, miejsc różnych. Nieliczne są warte opisania – w końcu nie jesteśmy recenzentami typu Maciej Nowak, który – by wyrobić wierszówkę – musi, nieszczęsny, nie tylko iść, ale też spożywać, czego skutki są, jakie są i wciąż przybywają.
I tak wczoraj mimochodem, trochę też prochodem wpadliśmy do Oparów Absurdu na Ząbkowskiej. Sporo się już rozpisywano o tym miejscu na Pradze, warto potwierdzić, że rzeczywiście Opary wydają się żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. I to jest plus podwójny.
Reszta to już minusy, konsekwentnie podwójne. Pragę zamieszkuje specyficzny target producentów alkoholi. Target stawiający na ilość, nigdy na jakość. Chyba że kość niezgody. Przestaliśmy się więc dziwić i kręcić po wielkopańsku głowami, gdy obok nas usiadł czterdziestokilkuletni tubylec. Napruty na zaś, pasujący do artystycznych Oparów jak zużyty listek papieru toaletowego do orderów na reprezentacyjnym mundurze staropolskiego wielmoży. Taki typ podstarzałego dresiarza praskiego. I owszem, rozciągnięty dres z materiału, kurtka-bandytka prosto ze Złego Tyrmanda. W ręce siatka, w siatce piwo, co rządzi na Pradze, czyli Królewskie. W Krakowie taką personę wykopaliby po przekroczeniu progu, tutaj pozostawał niezauważony. Palił szlug za szlugiem, okiem łypiąc to na nas, to na stolik z trzema dziewczynami. Spijał z nich nosy, oczy, usta i biusty; zgwałciłby je wszystkie po kolei. Starały się traktować go jak powietrze, to jedyny sposób na uniknięcie konfrontacji. Coś mamrotał do siebie, coś knuł. Obawiałem się, że jeśli zwrócę mu uwagę, rąbnie mnie popielniczką w skroń, to się nie tylko nie pozbieram, to mnie nie pozbierają. Wreszcie odpuścił i wyszedł w poszukiwaniu zakątka, gdzie kobiety bardziej chętne i wódce bez ograniczeń, i takim jak on, ziomkom, chłopom, co się zowie.
Szokiem jest wyjście na Ząbkowską. To jak kop z Kazimierza. Pusto, groźnie, przygnębiająco. Żeby jednak Opary nie cieszyły się pięcioma gwiazdkami, żeby stojąca tam na kontuarze figurka Matki Boskiej nie czuła się git, trzeba wyznać, że przesiąkliśmy tam niewyobrażalnie odpychającym zapachem. Ciężko go podsumować, ująć w jakieś ramy ułatwiające identyfikację – to bełt dymu nikotynowego i smażeniny, kurzu, klejącej się podłogi, dwutlenku węgla i nie wiem jeszcze czego. Człowiek nie śmierdzi, człowiek wali. Ubranie do wyprania, skóra do wymiany. I to są te opary absurdu, że właścicielka skąpi na klimatyzację czy wyciągniki.