.jpg)
środa, 26 maja 2010
Piątek, 2:45, pierwsza odsłona
.jpg)
piątek, 30 kwietnia 2010
Jodowanie

poniedziałek, 19 kwietnia 2010
Przemyski Przegląd Kulturalny

Pochodzący z Lubaczowa autor debiutował w 2003 roku wielowątkową powieścią Poszukiwacze powieści i już wtedy można było zauważyć talent lingwistyczny pisarza. Wulgaryzmom Kornagi nie brak fantazji, nie jest to czysta, zwykła „łacina” w wykonaniu osiedlowych kozaków. Można tu mówić o wulgarności literackiej, bardziej złożonej, a przede wszystkim w Gangrenie wręcz potrzebnej.
Język to narzędzie, przy pomocy którego myślimy, a więc jakim innym językiem może posługiwać się człowiek zdolny do tak brutalnych czynów? Język użyty przez autora to nie jego ,,widzimisię”, to konieczność narzucona przez socjologiczny autentyzm. Autor zerwał z zasadami pisania „dobrej powieści”, o ile coś takiego istnieje. Postąpił na pewno na przekór tym, którzy w literaturze szukają miłych i przyjemnych opowieści. Ktoś powie, że Kornaga epatuje brutalnością, w gruncie rzeczy epatuje tylko rzeczywistością. Może jednak to jest tak bardzo przerażające dla czytelnika, że świat opisany w powieści, to nasz świat. Bohater to nie diabeł wcielony, przypomina raczej naszego sąsiada, który mieszka z babcią i opiekuje się kotami. Jego życie ma jednak drugie dno, w którym jawi się niczym ,,Polish Psycho”. Autor sugestywnie wprowadził nas w strumień świadomości bohatera, a czytelnik podążając wraz z prądem myśli tej negatywnej postaci, może podjąć próbę znalezienia przyczyn narodzin potwora. (To trochę podobnie jak w powieściach Masłowskiej, chociaż obraz prymitywnego świata wyrażającego się prymitywnym językiem jest tu bardziej wyrazisty i przerażający.)
Fabuła utworu wydaje się tylko przykrywką dla ukazania całej tandety tego świata, jego zakłamania, totalnej degrengolady. Nawet ci, co powinni stać na straży zasad moralnych, są ich głównymi gwałcicielami. Rola gwałtu w książce Kornagi jest zresztą bardzo ważna: mamy tu gwałt dokonany przez autora na schemacie typowej powieści i gwałt dokonany przez bohatera. Można powiedzieć, że gwałt spełnia tu też funkcję symboliczną, bo gdy bohater gwałci Emilię, to bardziej niż żywą kobietę zdaje się gwałcić pewien system myślenia, sposób życia.
Najlepiej cały utwór podsumowuje motto do rozdziału trzeciego. Kornaga, sam znany jako autor tekstów hip-hopowych, sięgnął po fragment tekstu z piosenki Jestem Bogiem Paktofoniki: „Jestem Bogiem, uświadom to sobie”. To słowa wypowiedziane przez bohatera Gangreny. Adam jest trochę jak bohater Dostojewskiego, z tą różnicą, że Roskolnikow Kornagi wcale nie ma wyrzutów sumienia. Roskolnikow to tylko wybitna jednostka, która może sobie na wiele pozwolić, jednak wciąż jest człowiekiem. Adam stwierdza, że jest Bogiem, więc wyrzuty sumienia są w jego przypadku już nie na miejscu. Adam jest odczłowieczony, ale nie został zdegradowany do roli zwierzęcia, wręcz przeciwnie, on (jak jego biblijny pierwowzór) zjadł owoc z drzewa poznania dobra i zła. Skoro Adam „jest Bogiem”, to jaki jest więc sam Bóg? Z kart Gangreny wydziera się krzyk do Boga: widzisz i nie grzmisz, pozwalasz na to wszystko, jesteś dobry tylko wtedy gdy Ci się zechce. Jak mówi powieściowy Adam: „Człowiek ma tyle wad Boga”. Pozwala na rozprzestrzenianie się zła na świecie. Tylko czym jest zło, czy istnieje coś takiego jak zło i dobro? Granica się zatarła, pozwalamy sobie na coraz więcej, to my ustalamy co jest złe a co dobre.
„Jesteśmy bogami”, ale czy autor chce przez to powiedzieć: „róbcie co chcecie”, została wam dana władza na Ziemi? Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że to raczej ostrzeżenie: uważaj bo masz władzę, z która niekoniecznie będziesz sobie umiał poradzić. Książka Kornagi daje nam klucz do rozwiązania zagadki, co się stanie, gdy każdy sobie wyobrazi, że jest Bogiem. Świat, w którym będzie więcej takich ludzi jak Adam, to pandemonium. Kraj, w którym każdy sobie uświadomi, że jest Bogiem, stanie się w rzeczywistości ojczyzną szatana.
Gangrena to choroba, która atakuje głównie mężczyzn w wieku 20 do 40 lat. W takich okolicznościach wybór tej choroby na tytuł książki wydaje mi się całkowicie trafny. Chore jest społeczeństwo opisane przez autora, jaki inny tytuł można mu więc nadać? Zresztą Dżuma już była. Charakterystyczne dla gangreny owrzodzenia, mają swoje odbicie w ,,Adamach”, tak samo wzbudzają obrzydzenie i trudno się ich pozbyć.
Gangrena to dla mnie jedna z najciekawszych książek o Bogu i o człowieku, a może bogu i Człowieku. Zmusza do refleksji. Komu przeszkadzają brutalność i wulgaryzmy czytać nie musi, a szkoda – bo książka na uwagę zasługuje. Język użyty przez autora jest konieczny do oddania ducha całego utworu. Jak mówi Adam: „Słowniki wbrew pozorom są ubogie. Tworzą je śmiertelni nędzarze.”
Anna GIGOŃ, Przemyski Przegląd Kulturalny
sobota, 10 kwietnia 2010
czwartek, 1 kwietnia 2010
Wystawa: Szyma

I to usprawiedliwia jego poszukiwanie. Czy odnajduje - warto osądzić osobiście. Wystawa trwa do 23 kwietnia, galeria TEST, Warszawa, Marszałkowska 32/50.
wtorek, 23 marca 2010
DJ Dominion

piątek, 19 marca 2010
Rzabowe recenzje

środa, 17 marca 2010
Augustyn Lewicy

Podsumowując: Andrzej Stasiuk w prosty sposób wyjaśnił pozytywnie wszystkożerną naturę Kapuścińskiego, tego chłopaka z małego miasteczka, który poszedł w świat i zrobił tam międzynarodową karierę, stając się drugim naszym papieżem - reportażu.
Ciekawą opinię wygłosił Roman Kurkiewicz, porównując żywot Kapuścińskiego do św. Augustyna, zaakcentował również jego umiejscowienie w przestrzeni politycznej - tej po lewej stronie. Moim skromnym zdaniem miejsce Kapuścińskiego nie jest - jak niektórzy, oburzeni książką, teraz chcą - na Skałce. Jego miejsce przede wszystkim jest na półce. Lub w pamięci e-readera.
Porównanie z Augustynem Aureliuszem jest rzeczywiście trafne. Kapuściński po latach "rozpusty" przeistoczył się w jednego z Ojców Lewicy. Można by rzecz, że wyleczył się z zainfekowanego bolszewizmem komunizmu orzeźwiającym lekiem nowoczesnej lewicy. "Wyborcza", jakby o tym zapominając, drukowała obszerne fragmenty jego Lapidarium, część 1, 2, a gdyby żył, to i pewnie 23... Czy myśleli, że mają do czynienia z katokonwertytą? Wątpię.
Ja sam początkowo nie interesowałem się książką Domosławskiego. Ot, facet wydał starannie napisaną biografię, pokazał co i jak. A tu nagle larum, zawodzenie, że nie wolno, że przekroczył granice, że żeruje, że zagryza, rozszarpuje i wysysa. Larwy obskurantyzmu wyszły na wierzch, więc właściwie nie ma co tu się patyczkować, tylko używać mocnych retorycznych środków owadobójczych; dziś chcą pożreć Domosławskiego, jutro każdego, kto uchyli kołdrę czy rozsunie firankę.
środa, 10 marca 2010
Buszujący w chmurach

Nie miejsce tu na analizy czym i dlaczego aż w takim stopniu powieść różni się od filmu. Film, zgrabnie skrojony nie tylko pod amerykańskiego odbiorcę, wyróżnia się ciekawie poprowadzoną fabułą. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że unika mielizn happy endu. Nie unika natomiast szablonów, które skądś już znamy. Mistrz-uczeń, jeden wypalony, drugi dopiero na rozbiegu. Dzięki inicjacyjnej wyprawie zmienia się jego postrzeganie na sprawy, które dotąd widział jednoznacznie. Itd. Zyskuje na tym także Mistrz, który odzyskuje siebie. Itd. W chmurach nie stawia jednak kropki na końcu zdania, lot zdaje się trwać dalej.
Książka, pisana ponad dziesięć lat temu, kiedy nikt nie śnił np. o Skype, od początku skupia się na psychice Ryana Binghama, doradcy do spraw zawodowych, a właściwie - zwalniającego tych, którzy korporacji już niepotrzebni. Praca Ryana implikuje jego postrzeganie nawet drobnostek: Alex (...) ma jeszcze zegarek. Znam tę firmę - zwolniłem jej czterech pracowników. Ryan usiłuje dokończyć i wydać powieść Garaż, coś na kształt fabularyzowanego poradnika dla menedżerów. Spotyka się z ekscentrykami biznesu, m.in. odwiedza posiadłość lubieżnego profesora Sandora Pintera, analityka trendów gospodarczych. Regularnie wdaje się w niezwykle kąśliwe rozmowy ze swoim wulgarnym przełożonym. Przy okazji "nadrabia" zaległości rodzinne, niejako reaktywując wedle swojej mizernej empatycznie miary więź z siostrą. Warto dodać, że polski tłumacz W chmurach, Bohdan Maliborski, wykonał kawał porządnej roboty; styl Kirna nie imponuje może fajerwerkami lingwistycznymi, za to iskrzy się od ironii i lekkości następujących po sobie zdań.
Nie fabuła jest w powieści Kirna pierwszoplanowa. Pisarz wziął na warsztat nieodwracalne szkody, które powoduje w psychice Ryana przebywanie w powietrzu. W czymś, co on sam, jako narrator, nazywa Powietrznym Światem. On by tam najchętniej zamieszkał na stałe i tylko od czasu do czasu schodził na ziemię, by aktywować kolejne mile czy napić się soku w lotniskowej strefie dla VIPów. W samolotach i na lotniskach czuję się jak w domu. Coś w tym jest; eskapizm powietrzny, nowa forma poszukiwania swojej tożsamości. Pokolenie buszujących w powietrzu. Egzystowanie w świecie urządzonym wedle tablic odlotów i przylotów. Samochody z wypożyczalni, żadnej troski o ich amortyzację. Pożywienie na koszt pracodawcy. Sieciowe hotele i rozmyślania, dlaczego niektóre z nich, wbrew zapewnieniom właścicieli, odbiegają od siebie standardem. I jeszcze kobiety zaludniające Powietrzny Świat. Bez złudzeń, że związek z Ryanem może potrwać dłużej niż przeciętny lot między Denver a Atlantą. Bez pretensji, bo one są takie same, tam wysoko nad ziemią nabywają swoistej lekkości egzystencjalnej, gdzie jedyne zobowiązanie dotyczy wylądowania w obranej destynacji. I kolejny lot. I kolejny. Z przesiadką w mieście o nazwie bez znaczenia, gdzie stoi sobie biurowiec, a w tym biurowcu siedzą przy biurkach human resources, na których spada jastrząb Ryan, wydziobuje ich z posad, metodycznie, bez emocji, za to z nawiązką nadziei bez pokrycia, że teraz będzie lepiej, że to kolejny etap życia zredukowanego. Film pokazuje te cięcia lepiej i zabawniej niż powieść. Książka za to pełniej eksploruje życiową redukcję Ryana.
Ryan traci powoli kontrolę nad swoimi powrotami na ziemię. Angażuje go już latanie dla latania; zwalnianie pracowników staje się nieistotne, rutyna będąca synonimem wylądowania i załatwienia służbowych obowiązków. Fascynujący jest ten proces oddalania się od ziemi. Czy to lot ku szaleństwu?
O Gangrenie na Uniwersytecie Gdańskim
piątek, 5 marca 2010
piątek, 19 lutego 2010
O wampirach polskich

niedziela, 14 lutego 2010
Lukrecja Borgia

środa, 10 lutego 2010
Fragment nowego opowiadania

- Na cienkim cieście, poprosił mężczyzna.
Było weekendowo, gorąca czerwcowa noc, z tych, co to zniechęcają do powrotu do domu, kiedy miasto się bawi, jest sobą na całego i takie inne, przewidywalne sytuacje, jak to ludzie dobrej lub złej woli muszą odreagować na przykład po ciężkiej zimie, kilkudziesięciu bezdomnych zabrał ze sobą mróz do domu Pana, wreszcie pozbyli się problemów kwaterunkowych, szczęściarze, ale przecież to trauma, padli odrętwiali, homo sople, trzeba zapomnieć, zapić, brrr, nie ma co, kto żyje, temu lepiej, gdy pomyśli, że innym wcale nie. Ludzie uwikłani w atrakcje miasta, jedni do dna, drudzy sięgają bruku, wracając niespiesznie do domów, o, przyda się tłuszczyk buforujący wódeczkę, żeby kacem nie uraczyła na drugi dzień, o, kawał mięcha, smakowity kawał mięcha, mlaskanie, oblizywanie, pożeranie, kawał mięcha rządzi i proszę, Stambuł na skrzyżowaniu strategicznych komunikacyjnie alei zarzuca sieć na ławicę ogłupiałych przez ssanie żołądków głodomorów. Czterdziestometrowy, kiszkowaty lokal wypchany klientami jak masą silikonową biust pornoaktorki; tu wolno palić, więc się pali, tu wolno bekać, więc się beka, gwar posypany mocnym zapachem wschodnich przypraw, szuflada kasy fiskalnej, równie żarłoczna jak klienci, otwiera się co chwilę, pochłaniając zapłatę za falafele, pity, baklawy i uśmiech Turka.
Właśnie ten Turek, Besir docisnął nóż w padlinę nabitą piętrowo na rożnie Aleksandra, jakby to ona, ta barania zbitka, była winna kuli, wcale nie zbłąkanej, bo celowej, wyplutej przez jeden z wielu karabinów maszynowych. Karabinów należących do terrorystów, „tych kozojebców kurdyjskich”, powtarza Besir językiem wyostrzonym przez nacjonalistyczną propagandę swojego opuszczonego przed trzema latami kraju.
- Ostry czy łagodny? Besir wskazał dzbanki z sosami. Pierwszy w kolorze posiekanych papryczek chilli zapowiadał rozległe ognisko w przełyku, drugi, bliższy bitej śmietanie, delikatny masaż trzewi.
- Bez sosu, odpowiedział mężczyzna.
W tym momencie sprzedawcy kebabów dziwią się, jak to, bez sosu, przecież będzie smaczniej, może jednak, to gratis, panie, bez tego mięso smakuje jak mięso, a to za mało. Pracownicy Stambułu często robią błyskawiczne zakłady, jaki sos wybierze klient, spojrzenie na głodną facjatę i wynik testu rozwiązany, ludzie są tacy nieskomplikowani, albo ostrzy, albo łagodni, wychodzi im za każdym razem. Rzadko się mylą, ponieważ rzadko ktoś rezygnuje z polewki, skoro bez tego mięso smakuje jak mięso, a to za mało.
Ale w tym momencie Besir wcale się nie dziwi, nie nalega, nie pyta, zajęty swoimi sprawami mimo sprawnie przyrządzanego posiłku. Jego prawa ręka odkłada nóż, sięga po pitę, łopatką rozprowadza po niej farsz. Kule uderzyły rozproszoną falangą w nieświadomych zagrożenia gości, tańcujących w sali weselnej nieopodal miasta Mardin, niedaleko granicy z Syrią. A to była taka przednia zabawa, Allah pobłogosławił młodej parze, zeszło się ponad dwieście osób, z czego potem ubito jedną czwartą. Rzadka okoliczność, umierali w odświętnych ubraniach, gotowi bez galanteryjnych ceregieli do owinięcia w całuny i pogrzebania jak stali.
- Proszę, gotowy, mówi Besir, podając swoje dzieło mężczyźnie. Elif, pełna podziwu dla sprawności ojca, przyjmuje pieniądze od klienta, kołysząc się za ladą w rytm piosenki Tarkana Dilli Duduk.
Wtedy też śpiewał Tarkan, megahit Simarik. Kruszył serca, kruszył kości.
Seni gidi findikkiran
Yilani deliginden cikaran
Kaderim puskullu belam
Yakalarsam
Do mocnych, syntetycznych bębnów dołączyła na żywo perkusja kałasznikowów. W heavymetalowym tempie. Besirowi, pięćdziesiąt pięć lat, strzał przeciął łokieć lewej ręki, powodując jej trwały bezwład, mógł więc pożegnać się na zawsze z dochodową pracą kierowcy dolmusza. Sewim, czterdzieści jeden lat, w rytmie muzyki podskoczyła spontanicznie do góry, pragnąc, by przy opadnięciu na ziemię mąż chwycił ją za biodra i porwał w jeszcze szybsze pląsy. I rzeczywiście, objął ją, bezwładną, niemającą siły nawet na zdziwienie, że już nie żyje. Kula, dokładnie cztery wtargnęły od zaplecza do jej głowy, zamieszały w środku, dwie utkwiły blisko przysadki, wystając częściowo z czoła niczym małe rożki, dwie wyleciały oczodołami, „ona ma wystrzałowe spojrzenie”, powiedziałby cynik i miałby rację, oślizgłe resztki gałek pacnęły spoconą skroń Besira, który strącił je odruchowo jak namolne owady, dopiero kilka sekund później spostrzegając, że nie z insektami ma do czynienia. Ból w ręce zdawał się nie istnieć po starciu z bólem, który wyemitowało martwe, krwawiące ciało Sewim prosto w męża, odebrało mu oddech na dobrą minutę i gdyby Elif nie zaczęła go reanimować, Besir nie skrajałby teraz przypieczonej baraniny, znajdując w przyrządzaniu kebaba zadziwiający spokój ducha, praktycznie nie do zburzenia przez podchmielonych klientów. Praktycznie.
wtorek, 2 lutego 2010
Cudowne dziecko

czwartek, 21 stycznia 2010
Przekąski vs. Meta

Pierwszy, z luzacką niefrasobliwością wymierzony rozświetloną i rozpijaczoną witryną w stronę Pałacu Prezydenckiego (zamieszkiwanym jak na razie przez przedziwne stworzenia, których nie ogarnie nawet wyjątkowo chłonna, a tym samym tolerancyjna dla dziwów tego świata erudycja speców z National Geographic), obecnie zagrożony absurdalną, czyt. urzędniczą groźbą odebrania koncesji, czyli de facto likwidacją; uwielbiany i kochany, którego nazwa dla wielu wieczorno-nocnych Marków, uwikłanych w jego gastronomiczne i towarzyskie atrakcje, brzmi niczym amen w pacierzu lub Ojcze nasz, który pijesz i zakąsasz, a więc: Przekąski Zakąski.
Drugi, nowicjusz w biznesie, nieco skromniejszy w metrach kwadratowych, położony brawurowo na wściekle konkurencyjnej ulicy Foksal, o inspirującej zarówno wyobraźnię, jak i wątrobę nazwie Meta, skrojony, a właściwie to odtworzony wiernie wedle późno gomułkowskiego dizajnu, czyt. wystroju odnośnie detali i detalików, że wchodząc nucisz:
Za towarzysza Gierka
To się jadło,
To się piło,
Rosły długi,
Że aż miło.
I do dziś – poniewierka!
Krótka a la social media sonda wykazała, że ci, którzy krytykują na wstępie Metę – najzwyczajniej w niej nie byli. Dotąd i potąd. Za to na pewno wszyscy bawili w Przekąskach, doświadczając honoru polania pięćdziesiątki przez pana Romana.
Nie ulega wątpliwości, że Przekąski i Meta stanęły do boju o portfele i lajtową lojalność natural born przekąskowiczów. Znając markę tych pierwszych, udaliśmy się komisją chętną do zakąszania do Mety, by wyrobić sobie opinię porównawczą i wnioski prawie że ostateczne wysunąć, co by tą wiedzą podzielić się z poszukiwaczami małych i dużych inspiracji.
Sprawa przedstawia się dziecinnie prosto, chociaż raczej dzieciaki nie bywają w tych miejscach. Nie chodzi bynajmniej o stronnicze podsumowania, niech bezinteresowne obserwacje mówią same za siebie.
Przekąski to miejsce artystowskie. Literaci, malarze, graficiarze, śpiewacy i filozofujący żacy. Pod to rodowodowe towarzystwo wślizgują się smakosze jałowej retoryki czy niedoszli artyści, czyt. rtyści z agend reklamowych; bywając tu, w tłoku, dymie i amoku, próbują świadomie lub nie podpiąć się pod tych, co mają coś do powiedzenia, a nie tylko sprzedania. Zdarzają się jednak rtyści wartościowi, muszą tylko pomóc sobie w znalezieniu "co chciałbym mieć na myśli", Przekąski to dobry sposób na pierwsze poszukiwania po ósmej pięćdziesiątce. W ostatecznym rachunku dzięki pomieszaniu i zbełtaniu powstaje sporo pozytywnej energii, gwar, tłok, zaduch, hipnoza tłumu, sprzeczności, dialektyki stosowane i niestosowane, humory, kaprysy, smaki, absmaki, konotacje, obnażanie, no i wysokie rachunki, bo jak zaczniesz płacić za polewanie sobie Gorzkiej Żołądkowej, kamracie, to ona będzie się lała i lała nieokiełznanie, żądając na podkład nowych przekąsek i zakąsek, wciąż na nowo, no co, dawaj, misiu, nie wymiękaj, raz się żyje, Boga nie ma, jest izba wytrzeźwień, do pierwszego, mimowolnego pawia na/za kołnierz sąsiada.
Meta to miejsce plebejskie. Kameralne. Przyciszone pomimo lecących na okrągło hitów z czasów, kiedy Czterdziestolatek kupił swojego pierwszego malucha. Tu się bardziej je i pije, niż gada i gada. Meta wygrywa piwem butelkowym Warszawiak z browaru w Konstancinie. Wygrywa piwem beczkowym Dawne. Wygrywa genialnym tatarem, zasługującym na mokry pocałunek samego Macieja Nowaka; to dzieło same w sobie, dopracowane w każdym detalu, posiekana cebulka, posiekane pieczarki, posiekany ogórek, żółtko z dupki jakiejś kurki liliputki, pulpa mięsna akuratna, wybełtaj, zaczniesz wpieprzać, że uszy ci odpadną.
Jednakże Meta w ostatecznym rozrachunku – przegrywa; nie tyle metrażem, Meta przegrywa brakiem niewymuszonego dialogu, zapatrzenia nie na zmyślne gadżety z epoki Milicji Obywatelskiej, te wszystkie wody brzozowe, proszki IXI, żyrandole opasłe, w których można by upchać wszystkich internowanych działaczy zdelegalizowanej Solidarności. Pełno tu miejsc siedzących, a skoro siedzących, to alienujących. Przychodzisz, zamawiasz, konsumujesz, szczęście, gdy masz towarzystwo, inaczej kicha, schiza nad meduzą i lornetą, gra peerel w głośnikach, w uszach cisza, smuta, co ja tu, kurwa socjalistyczna, robię? Przekąski zmuszają do stania. Męczysz się, lecz stoisz. Integrując się, gdy taki flow, poznając, zaznaczając, ekspresja, obsesja, cha, cha i hi, hi z każdej strony, medina a la Facebook, stoisz, więc jesteś, cholernie jesteś. Jak w pewnym popularnym, czynnym do wschodu słońca barze przy hotelu Martinez w Cannes. Ludzie stoją po pięć godzin. I gadają, gadają, gadają, masakrując sobie struny głosowe.
Meta rozpija. Hojnie, lecz rozpija (w obydwu lokalach króluje Gorzka). Siedzisz i spożywasz doła. W Przekąskach dwoisz się i troisz. By paść potem na czworaka. Z zadowoleniem.
poniedziałek, 18 stycznia 2010
Zakopane 0.5
piątek, 8 stycznia 2010
Trinixy.ru

Rosyjska Trinixy, pośród rozległego archipelagu śmietnisk gromadzących dziwy tego świata, wyróżnia się zdecydowanie na korzyść. Dla wielu kontrowersyjną, być może niestrawną, mimo to wciągającą. Owszem, skrupulatnie oddaje pazernemu Bogu ciekawości, co jego: zdjęcia roznegliżowanych freaków w centrach handlowych, szaroburych kotów na wystawie sex-shopu pośród manekinów w lateksowych ubraniach, pływających w morzu muzułmanek w burkach, samochodów w kształcie świni w kolorze metalicznego różu, zdjęcia dosłownie wszystkiego, co odstaje od normy, co przeinacza oczywiste dotąd zestawienia, co się wyróżnia, szokuje, śmieszy lub zmusza do krzyku: „No co za idiota na tej fotce!” Na swoją obronę Trinixy może powiedzieć, owszem, rejestrujemy cały ten chłam, ale proszę, takie właśnie jest świat, nikogo nie oszukujemy, jedni komentują, my zaś pokazujemy.
Szczęśliwie, Trinixy oddaje też cesarzowi poszukiwania nieco głębszego sensu, co jego. Niesamowite są kompilacje, które znajdziemy tylko na Trinixy. Może to być kilkadziesiąt fotografii ilustrujących przyjaźń psa z kotem lub kota z myszami. Może to być zestawienie najbardziej bujnych biustów zwyczajnych dziewczyn, które przez nikogo niezmuszane same pokazały się w sieci na przeróżnych Fotkach. Wreszcie, może to być kombinacja ludzi po imprezowych przejściach. Cokolwiek wymyśli jeszcze Trinixy, będzie miało to siłę rażenia, gwarantuję.
Ten specyficzny aspekt działania Trinixy to przy okazji świetne pole do szukania inspiracji, rozległy market szczegółów i paradoksów, jakże przydatny w pracy pisarskiej. Czujesz pustkę czy chwilowe wypalenie, proszę, wyluzuj się na Trinixy. Może właśnie tam, między zdjęciem wygolonego pudla z zafarbowanym na pomarańczowo ogonem a pakietem wykrzywionych z bólu fakirów, którym w końcu nie wyszedł ich popisowy numer znajdziesz swoje natchnienie.
I drobna uwaga. Kto nigdy nie miał do czynienia z Trinixy, powinien wiedzieć, że jeśli chce rozwinąć ciąg dalszy zdjęć, musi kliknąć w Комментарии.
czwartek, 7 stycznia 2010
Blog roku?

piątek, 18 grudnia 2009
Miasto fabuły

Są miasta, które zdają się być studnią, niewyobrażalnie pojemną i dudniącą, wrzucasz doń wiaderko i zawsze napełni się orzeźwiającą twórczo wodą – takim właśnie jest Paryż. Miasto, którego przedstawiać właściwie nie wypada, by nie być posądzonym o bezczelne ściąganie z internetu czy postrzeganie czytelników jako skończonych idiotów.
Gdyby zabawić się w jakieś geolokalizacyjno-artystyczne statystyki, wyszłoby, że pierwsze miejsce, w którym na hektar dzielnicy przypada najwięcej literackich geniuszów należy bezkonkurencyjnie do stolicy Francji.
Nie trzeba biblioteki pełnej erudycyjnej treści lektur, by znaleźć przyczynę tego stanu, wystarczy krótki przegląd historii. Zaczęło się od najbardziej twórczej akcji, która pozwoliła odciąć się Francuzom od średniowiecznej piramidy lenników – mianowicie ścięcia Ludwika XVI. To był nie tylko zwyczajny mord w imię ideałów zagrożonej rewolucji, to było zerwanie z wiarą, że prawa boże stanowią o porządku społecznym. Pozbywając się opoki władzy, pogrożono pięścią niebu; literatura kocha takie emocje i towarzyszącą im „akcję”. Potem było już lepiej, jeszcze krwawiej. Gilotyna śmigała, a gęsie pióra starały się ją prześcignąć, tnąc libertyńskimi powieściami coraz śmielej po karku nieodpowiadającej artystom rzeczywistości.
Tam, gdzie zaszedł, a właściwie zapisał się markiz de Sade, rozpościera się horyzont literackiej dewastacji. O ile markiz mordował w imaginacji, Napoleon, który zresztą nakazał jego uwięzienie w zakładzie dla psychicznie chorych, okazał się skrupulatnym praktykiem i utopił Europę w Sekwanie krwi – a z tego aktu dziejowego samosądu, używając języka nawiedzonych darwinowsko poetów (są tacy?), wyewoluowała nowa, fascynująca i inspirująca Francja. Konglomerat Kartezjańskiego zmysłu mechanicznej analizy, Wolterowskiej deokrytyki, wyrachowanej empatii Rousseau dla homo sapiens i bezwzględnej, zatem ślepej sprawiedliwości Robespierre’a i Saint-Justa, popartej pracowicie kilkunastoma tysiącami egzekucji. Dodajmy do tej luźnej wyliczanki encyklopedyczny zapał Diderota i kilka innych, zadziwiających swoją wnikliwością cech, jak zjadliwość, bezkompromisowy realizm i wielowarstwowa ironia, które zrodzili i rozwinęli ówcześni utalentowani synowie tylko pozornie wiernej córy Kościoła, a wyjdzie wybuchowy ładunek. Pełny historycznych potwierdzeń.
Oczywiście, powiedzą znawcy historii literatury, a gdzie Molier? A Rabelais? Czapki z głów i voila! Przysłowiowy wulkan literacki z pełną mocą wybuchł jednak dopiero pod koniec osiemnastego stulecia. Wybitni mężowie, antenaci oświeceniowych tytanów, niewątpliwie stworzyli odpowiedni grunt. Warto jednak pamiętać, że nawet najlepsza ziemia nie zrodzi plonów, gdy nie będzie właściwego klimatu. A ten stworzył jak żadne inne miasto właśnie Paryż.
Nie może więc dziwić, że tylko tutaj mógł żyć Balzac, Hugo, Zola i wielu dorównujących im talentem. Narodzić się we Francji to jedno, żyć w Paryżu to drugie; nadmiar francuskości, hojnej dla każdego, kto czołobitnie uzna jej wyższość.
Paryż, miasto samowystarczalne, żywiące się zachwytem nad swoimi kanałami, ulicami, bulwarami i parkami, do dziś emanuje tym, co najcenniejsze, bo francuskie, bo europejskie, bo jeszcze raz francuskie. Często o tym zapominamy, usiłując dostrzec w wieży Eiffla jakiś zakamuflowany znak przybliżający nas do odnalezienia sensu życia. Wystarczy kilkudniowa podróż do Paryża, a właściwa hierarchia zostanie przywrócona. W tym miejscu wypada powiedzieć:
- Jeśli czujesz niedosyt po lekturze przewodnika Pascala czy National Geographic, sięgnij po alternatywny, lecz jak najbardziej mainstreamowy, stworzony dla miłośników prozy Paryż. Śladami pisarzy autorstwa Jean-Paul Caracalli.
Książeczka ta to skuteczna odtrutka na biegających po Paryżu turystów z książką Brown’a Kod da Vinci. Bynajmniej nie stanowią oni zagrożenia, bardziej razi ich sformatowanie, że tędy i tylko tędy, bo tak w fabularnym piśmie stoi, a skoro w piśmie stoi, to tylko tak, nie inaczej.
Skondensowana, niekatująca objętością książka Caracalli to wciągająca kompilacja minibiografii pisarzy, a zarazem zmyślnie sherlockholmesowski bedeker, gdzie bywali, kochali, biesiadowali, tworzyli i umierali tacy twórcy tacy jak:
Chateaubriand, co mógłby równie dobrze zamieszkiwać chmury, pod warunkiem, że usługiwaliby mu paryscy kucharze i lokaje,
Stendhal, co dosłownie żywot skończył na paryskim bruku na Rue des Capucines, rażony apopleksją bardziej czarną niż czerwoną,
Balzac, co Paryż traktował jako wielką skrytkę przed wierzycielami, bo choć wielki był literacko, biznesy prowadził tragicznie,
Hugo, co zmieniał domy jak metresy, a pod koniec życia mieszkał przy ulicy swojego imienia, tak że bliscy mu adresowali listy:
Szanowny Pan Wiktor Hugo
Przy ulicy jego imienia, w Paryżu,
Flaubert, półparyżanin, półnormandczyk, bardziej to drugie, w końcu Pani Bovary, choć ciągnie ją do stolicy, umiera gdzieś po drodze swojego niespełnienia, co wielki pisarz oddał tak znakomicie,
Proust, wiecznie chorowity, lecz zawsze pełen pokrętnych chuci, zaprzysiężonych poszukiwaniu przychylności u zakwitających kelnerów w hotelu Ritz,
Cendrars, hardy od młodu, jednoręki podróżnik, francuski Jack London, Joseph Conrad i Verne’sowski Fileas Fogg w jednym, zdawałoby się, nieobecny w Paryżu, bo aktualnie na drugiej półkuli, a zawsze gdzieś na popularnym bulwarze widoczny.
Do rozpiski dochodzą amerykańscy pisarze, Fitzgerald, Miller, Hemingway. I pewnie pęczki tych, o których Caracalla niestety nie wymienił. Verlaine, Rimbaud, Baudellaire. Niezwykle barwni poeci, nie pisarze, lecz ich dzieła inspirowały bardziej literaturę niż wiele „zwykłych” książek. Ta armia nieodnotowanych przyjechała szukać w Paryżu inspiracji, miłości, a przede wszystkim sukcesu. Ci, którym się udało, zasłużyli na swoją „rue”, tym, którzy rozbili się o paryski bruk, niewdzięczne, rozkapryszone przez nadmiar geniuszu miasto nie poświęciło ani skrawka skweru.
Paryż kocha zwycięzców, sterowników, tytanów. Takich na swoją miarę. Z łatwością gniecie jak puszki po piwie ambitnych typków, którzy pomimo wielkich chęci, utopionych w jałowych kreacjach i zbędnym poświęceniu, nie wykorzystali swojej szansy.
Czy kiedyś powstanie coś podobnego, o tytule Warszawa. Śladami pisarzy? Na pewno nadałoby to trochę mitologicznego tchnienia temu wypełnionemu strzeżonymi osiedlami miastu. Rasowi psiarze nie lubią bowiem ograniczeń, ciszy nocnej i wymuszonej abstynencji – w czymkolwiek. Paryż, przynajmniej kiedyś, hojnie im to oferował. Dlatego tak go kochali. I, zainspirowani, godnie spłacali w wielkich powieściach ten miły czytelnikom dług. Niestety, dziś nie ma już tamtego Paryża. Czas na nowe kumulacje pisarskiej energii i wizjonerstwa, Berlin, Barcelonę, Pragę czy właśnie Warszawę?
środa, 16 grudnia 2009
Fabryka

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o liceum wojskowym, a nie było dotąd okazji… Teraz możecie nadrobić tę zaległość dzięki wspomnieniowej powieści Krzysztofa Beśki. Nie jest to powtórka z Miasta i psów Llosy; Beśka operuje inną temperaturą narracji i klimatem fabuły, by wiernie, bez udziwnień przybliżyć czytelnikom cztery lata w miejscu, w którym uczyli się i swawoli juniorzy polskiego oręża. Wielu z nich później faktycznie zostało wojskowymi, sam autor „nie podołał”, ale za to napisał tematyczną książkę, prosto z frontu.
Jeśli wszystkie epizody, zawarte w Fabryce, są prawdziwe (a pewnie są) to naprawdę na podziw zasługuje precyzyjna pamięć autora. Tym trudniejsze obrał sobie zadanie, że zamiast skupić się na swojej osobie, „byłem, zrobiłem”, pod lupę wybrał kolektywnego bohatera – swoich szkolnych kolegów. Ujawnia się tylko czasem i te wyznania zdają się być bardzo szczere: relacje z kobietami czy powody, dla których nie zdecydował się na karierę oficera. O ile w swoich dotychczasowych książkach Beśka punktował ciemne strony nastawionej na konsumpcjonizm rzeczywistości, w Fabryce rozliczył się z samym sobą, tym kilkunastoletnim chłopakiem, który sam jeszcze nie wiedział, czego chce. Fabryka wydaje się pewną formą terapii, wyrzucenia „historii autora”, a przy okazji puszczenia oka do wszystkich, którzy mieli w niej swój udział.
Wbrew tytułowi absolwenci Fabryki nie wyszli na frajerów; może niektórzy byli nimi, idąc tam. Trudno jednak oczekiwać od piętnastoletniego chłopaka, na dodatek w czasach, gdy Polska nazywała się jeszcze ludowa, podejmowania świadomych, w pełni dojrzałych decyzji. Beśka z humorem opisuje te małe i duże rozczarowania licealną codziennością, biorąc na celownik również nauczycieli. Szczęśliwie, nie na zasadzie zemsty po latach, bardziej dopełnienia całości obrazu. A nie było lekko. Państwo socjalistyczne obiecywało wychowankom złote, żołnierskie góry. Jak to zatroszczy się o nich, ubierze, nakarmi, glorię i chwałę zapewni. Już na samym początku niektórzy chłopcy dostali mundury nie na swoją miarę, szkolna stołówka karmiła skąpo, kucharki kradły mięso... Fabryka obfituje w mnóstwo takich anegdot. Pomimo wielu braków i niedoborów, chłopcy wynieśli z liceum jedną korzyść: przyjaźń, która, jeśli wierzyć autorowi, łączy ich do dzisiaj bardziej niż wszystkie nasze-klasy i Facebooki razem wzięte.
poniedziałek, 7 grudnia 2009
Sąd Ostateczny

Sąd drugi. Zarzuca się Koziarskiemu, że okraszając swoją literaturę doraźną publicystyką – neokonserwatywną, choć to znaczne uproszczenie, ponieważ autor charakteryzuje się finezyjną naturą, pełną sprzeczności i błyskotliwej, autoironicznej inteligencji – działa na niekorzyść tej pierwszej. Jako osoba o poglądach z przeciwnego bieguna, podczas lektury Sądu ze zdumieniem odkryłem, że właśnie ta uczciwie umotywowana niezgoda na ułudę politycznej poprawności, ta przekora i odwaga w wyrażaniu swojego zdania, powodują, że po prostu chłonę powieść Koziarskiego i pragnę jeszcze więcej. Ponieważ wiem, że to sam autor mówi do mnie. Mogę się z nim nie zgadzać w wielu kwestiach, mogę z nim polemizować, mogę drwić z przywiązania do zbankrutowanego, postkatolickiego pryzmatu poddawania wszystkiego ocenie – ale jestem autorowi wdzięczny za danie mi mocnego asumptu do tych rozważań. Po prostu kupując Koziarskiego kupuje się go w pakiecie: fabuła plus poglądy autora, z którymi ten ani myśli się ukrywać. Taki jest jego styl, patent na literacką osobowość; i oby nie zbaczał z tej drogi. Można rzecz, że Rafał Ziemkiewicz zyskał swojego godnego kontynuatora – nie naśladowcę, ale właśnie autonomicznego kontynuatora, o zdecydowanie znakomitszym poczuciu humoru i imponującym drygu do wartko prowadzonych dialogów. Poza tym Koziarski po prostu ciekawie pisze. To znaczy, Sąd Ostateczny, historia trzech osób, które dochodzą do sytuacji krańcowych, jest przykładem wyśmienitego remasteringu wątków, które skądś już znamy. Nieuleczalny rak i związane z tym dobre uczynki. Pogodzenie się ze swoją tożsamością seksualną i towarzyszące temu zerwanie z ułudą. Zemsta na tych, którzy skrzywdzili naszych najbliższych. Koziarski niczym Robert Altman w Na skróty, umiejętnie łączy wszystkie epizody w ostatnim, poruszającym rozdziale; całość zdaje się wręcz eksplodować z nadmiaru emocji. Bohaterowie Sądu są z natury gangreniczni, a tym samym do bólu autentyczni; nie ma człowieka bez winy, nie ma winy bez przyczyny...
Sąd trzeci. Wyroki. W Sądzie Koziarski konsekwentnie, z determinacją Adamka, uderza nie tylko w swoich „ulubionych” bohaterów – małostkowych celebrytów. Rozprawia się, i słusznie, z banalizmem „odkryć egzystencjalnych” Coehlo. Przezabawnie tworzy korelacje tytułów filmowych z aktualną akcją. Smaga Boga i jego kapłanów, a zarazem broni go – właściwie to nie Boga, lecz wiary w niego. Jest okrutny zarówno dla agnostyków, jak i próżnych wierzących. Nie rozumiem tylko ataku na środowisko Krytyki Politycznej i Sierakowskiego. Rzekoma obłuda tej grupy brzmi nieprzekonywająco, na zasadzie zestawienia, że pełno w niej dwulicowych zapaleńców, którzy doskonale się czują w kapitalistycznej rzeczywistości; kontestując ją tylko na tym zyskują. To zbyt pochopne oskarżenie. Z drugiej strony, taki właśnie jest Koziarski A.D. 2009, niezależny, znakomity erystycznie, o gorączkowej wyobraźni, polemiczny, zadziorny, słowem, pierwsza liga autorów z prawej strony mocy. Byle takich więcej, dzięki temu nasza, lewa, przynajmniej się zmobilizuje.
poniedziałek, 16 listopada 2009
Wampiry - następne pokolenia

poniedziałek, 9 listopada 2009
Targowy

Kraków, siódmego listopada, godzina, hmn, jakoś od jedenastej rano, włączywszy w to pobudkę o szóstej czterdzieści pięć i Intercity o ósmej. Tym razem ani na stoisku wydawnictwa (które, te od Znieczulenia, nawet się na Targach nie pojawiło, o wstydzie i prestiżu), ani w kulturogennym klubie, by gadać o prozie w poetyckim uniesieniu, może za rok będzie inaczej, życie pokaże, to znaczy, napisze. Za to, w ramach sprzeciwu i chęci poczucia spełnionego obowiązku na zasadzie autolansu, to tu, to tam, dwa intensywne dni, a każda godzina, to ważne, miała średnio pięćdziesiąt pięć minut. Przyjazd, pobliski hotel na św. Tomasza, z widokiem na Planty z szóstego piętra, lecz nie ma lekko, czas płynie, pamiętamy, godziny są tu zdecydowanie krótsze, nie ma opcji, by cieszyć się hotelowym łożem czy filmami na Canal+, pierwszy spacer i prawie że natychmiastowa pierwsza konfrontacja z piwem w andergrandyzującym lokaliku Młodanowapolska tuż przy Małym Rynku, mentolowe Vogue razy dwa, tramwajem nr 1 w stronę Centralnej, do hali, gdzie książek jak siana w stodole, gdy do wykarmienia sześć krów i dwa konie, nie mówiąc o szczurach, choć one wolą mięso, powitania ze znajomymi pisarzami, tłum lepszych ludzi, czyli czytelników, co cieszy, że tylu zapaleńców nic sobie nie robi z najnowszych promocji telewizji kablowych i sieci kin, u mnie, wyczulonego na zmiany temperatury kaskady potu pod pachami, spokojnie, bez wstrząsu na pobocznych, wydepilowane, oddech, dwa oddechy, powrót, prysznic, pikantna strawa w meksykańskim stylu, wino i mentolowe Vogue razy dwa, wychodzimy, odświeżenie nieinwazyjnym chłodem, ta noc nie będzie arktyczna, co potwierdza gang naszych znajomych, chętnych eksplorowania nocy, który zebrał się przy pomniku wieszcza, ten obwieszcza, idźcie na wernisaż poświęcony wydaniu książki o obrazach Wróblewskiego, tam autor erudyta Rejsową frazą monotonnej, aczkolwiek wciągającej egzegezy eksplikuje porozwieszane artefakty, jego zmechacony, ciemny sweterek jest równie przyciągający wizualnie, co znakomite obrazy, oddech, trzy oddechy, Łódź Kaliska na Floriańskiej, oszołomienie ilością luster, jest krakowsko, mówimy, bardzo krakowsko, odbywa się slam poetycki, bitwa na słowa, śmierć grafomanom, życie talenciakom! występują mistrze i miszcze, wśród tych pierwszych geniusz scenicznej nawijki, Maciej Kaczka, jego żeńsko zorientowany głos(ik) jakoś nie koresponduje z męską, fascynująco zaczepną gestykulacją, co wywołuje niesamowity efekt, a piwo się leje, jak zwykle mentolowe Vogue razy dwa, kabiny WC obleczone weneckimi lustrami wywołują piski niepotrzebnie (jeszcze) trzeźwych dziewcząt, a piwo się leje, slam kończy, noc zaś – wręcz przeciwnie, więc nasza przecudowna podwawelska przewodniczka o smakowitych oczach proponuje rozpoczęcie szlaku upadłego Dratewki, pełna zgoda, ona tu naszym Magellanem i Kolumbem, ciągniemy gromadą tam, gdzie modnie, a jednocześnie alternatywnie, zahaczamy o Pięknego Psa, pełnego podupadających sukinsynów niepisanej poezji i niedokończonych powieści, stoliki zajęte, podłoga zajęta, oddech, cztery oddechy, kierunek na wschód, Dym, Rym, wreszcie Pauza, gdzie w wyniku psychicznego nacisku na ociągających się z powstaniem i wyjściem, udaje się w końcu wywalczyć rewelacyjną miejscówkę przy kominku, zdjęcia bywalców na ścianach patrzą na nas bez komentarza, piwo, piwo, do obrzydzenia piwo, mentolowe Vogue razy dwa, razy dwa, razy dwa, słabi z ekipy miękną, hardzi kontynuują, ponieważ Kraków to nie miasto na nowelkę, lecz długaśną powieść, na dodatek nasza etatowo spontaniczna przyjaciółka z branży drukuję-książki-warte-wydrukowania toczy miejski rower, na którym parę godzin wcześniej terroryzowała beztrosko rozbestwione, krakowskie gołębie, krakowskie psy i krakowskich przechodniów w okolicach Wisły, później na Grodzkiej i gdzie tam jeszcze dojechała, szalona, zakręcona, idziemy i ciągniemy rower, czytajcie, ja się nim z troską zajmuję, testuję opony, okupuję siodełko, poddaję się sesji zdjęciowej, całkiem mi z nim do twarzy, mijani najebani Anglosasi zachęcają do jazdy bez trzymanki, go boy, go boy, nie ulegam, ich dziadkowie też nas zachęcali do aktywacji, zmasowanego oporu w trzydziestym dziewiątym, w ramach solidarności bombardując nazistów… ulotkami, więc nie ma mowy, no fucking way, chujwdupęoportunistom, brniemy przeprocentowani, przeuśmiechnięci, przeprze, usta nie nadążają za głoskami, głoski przeskakują sylaby, sylaby leżą i kwiczą, właściwie to marzą o walnięciu się pod kołdrą, jeb w sen i do rana, e tam, proszę, spierdalaj, pokuso, spierdalaj, słabości, nic to, kiedy grzeczni chrapią, niegrzeczni trąbią, posuwamy się dalej, przed siebie, choć coraz bardziej w sobie, bo każdy pozostaje ze swoimi myślami rozhuśtanymi przez drinki dozwolone dobrotliwie przez ministerstwo spraw wewnętrznych, po drodze fikuśnej, na Floriańskiej, wzmocnienie paskudnymi zapiekankami za sześć złotych sztuka, dziewczę nam je pichci ochotnie, jej cera zapryszczona, za to w ramach rekompensaty pyszny biust podskakuje konsekwentnie, pobudzając mój apetyt, tak pobudzając, że gdy podaje mi zapiekankę, wżeram się w nią łapczywie i… mam nauczkę, bo automatycznie parzy mi podniebienie, trudno, brniemy dalej, call of wyczerpanie, dopiero druga nad ranem, jednoślad wygląda na sennego, odprowadzamy go i jego chwilową właścicielkę do hotelu na Szpitalnej, zostaję spontanicznie mianowany operatorem półżywego roweru, wprowadzam go ku zdziwieniu recepcjonistki do holu, odstawiam pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro, na pożegnanie macha mi pedałami, to nie koniec, witaj mgło, co zakradłaś się wokół rynku, szybka lustracja Pod Jaszczurami, przy wejściu młode kandydatki na etatowe dziwki synchronicznie wymiotują, kuląc się na murku, to śmiejąc, to łkając, w środku łupanka w stylu jebudu-nie-ma-snu, pipy i przydupasi, dziękujemy, zawracamy, jakiś Imbir po drodze, piwo, Jezu, znów piwo, ile można! brzuch to dziwne monstrum, potrafi tyle zmieścić, obserwacje i konotacje około trzeciej nad ranem, oddech, pięć oddechów, włosy nam ciążą, obolałe od kilogramów osiadłej nikotyny i dwutlenku węgla. Kraków, ósmego listopada. Niedzielny posmak Kazimierza, piwo, nie, proszę, ile można! a jednak można, bo tak taniej i dłużej, prawda? Gastronomiczne spełnienie w niezwykle pikantnym sosie i kurczaczkach o zwęglonej skórce, rekompensatą szlachetne wino, z którego miłym szumem prosto do pociągu w ciągu przerelaksowania i przemęczenia; pozytywnego.
sobota, 31 października 2009
Audioksiążki

Szczególną grupę korzystającą ze środków komunikacji miejskiej stanowią czytacze. Więcej niż parę lat temu potwornie im zazdrościłem tej eskapistycznej możliwości poddawania się ponętności fabuły [w ścisku, nadmiarze dwutlenku węgla, kaskadach smarków, wątpliwej muzycznie orkiestrze charków, wrednie puszczanych na wypas mięsistych bąków, monotonnej dyskotece pokasływania, chrząkania i smarkania, w temperaturowym ukropie, pocie własnym i cudzym, znienacka poświęcającym kartki naszej książki, w przeciągach, zawiejach i zamieciach na skutek otwarcia drzwi na kolejnym i kolejnym przystanku, w zimowym błotku na podłodze] – sam męcząc się żałośnie za kierownicą sunącego w korku samochodu, skazany na radio lub płyty, stęskniony za inspirującym kolektywem, kilogramami ludzkiej masy, paletą jej zróżnicowanych woni, ubrań, koloru oczu, długości rzęs i włosów, kształtów nosów. Niektórzy wręcz marzą o tej drugiej opcji, przyjmując korzystanie z pojazdu jako wyróżnienie od bogów, nagrodę za golgotę wieloletniego tkwienia w popiskujących autobusowych rzęchach [które na przykład w Warszawie uwielbiają się palić], wreszcie wolni od dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej szansy nałykania się cudzych zarazków i smrodków, ja zaś, to nie kokieteria, wręcz przeciwnie. Ktoś powie, nie marudź, nie marudź, mogłeś korzystać z audiobooków, skoro takiś nienasycony tego swojego pochłaniania tomów. Otóż nie mogłem, ponieważ ich natenczas zwyczajnie nie było. Pamiętam, że kiedy wyszła płyta z fragmentami mojej debiutanckiej książki Poszukiwacze opowieści, to była sensacja. Minęły jakieś trzy lata i fala ruszyła. Dziś nagrania książek są częste jak odsłony Pudelka. A jednak nawet teraz nie potrafiłbym prowadzić samochodu i słuchać równocześnie lektora. Albo jestem oldskul, albo nieuleczalny wrażliwiec, albo nie mam aż tak podzielnej uwagi, jak mi się wydaje; nie wiem. Czytać mogę praktycznie wszędzie, nie tylko w nabitym tramwaju czy metrze, nie przeszkadza mi praktycznie żadna drażniąca odsłona hałasu, wiercenie, borowanie, pobrzękiwanie, muzyka techno, podejrzewam, że dałbym radę czytać nawet przy najnowszym singlu „umadonnowionej” Chylińskiej, spokojnie – byle powieść miała to coś, co wcina ze smakiem moją uwagę. W aucie to, jak rymowali w swoim przeboju Sokół i Pono, mogę jedynie brać… Może zostanę uznany za policyjnego donosiciela, kiedy napiszę, co napisać sobie postanowiłem. Mianowicie: audiobooki powinny być zakazane podczas jazdy tak samo jak zakazane jest rozmawianie przez komórkę. Przecież to cholernie absorbujące. Pewna forma niezwykle zaawansowanej rozmowy z autorem, który swoim lub aktora głosem przenosi nas do wyimaginowanego w końcu świata, z całym jego fikcyjnym balastem, rozterkami, problemami i dzianiem się. Nie, nie monolog, jak najbardziej, przy udziale naszego umysłu, właśnie dialog chcąc nie chcąc uprawiamy z autorem książki. Gęsty lingwistycznie, retorycznie wymagający, słowem, mimowolnie wciągający. Mózg automatycznie zaczyna nadążać za angażującymi wyobraźnię opisami scen. Konwersacje bohaterów książki odciągają zarówno nasze uszy, jak i oczy od świateł na zebrach i klaksonów innych, nieczytających partycypantów drogi. Sytuacje beletrystycznie atrakcyjne wzbudzają ogrom mimowolnych emocji, a te w jednej chwili mogą wyrwać kierownicę z pulpitu, razem z korzeniami tych wszystkich drucików, w których tak dobrze orientują się złodzieje samochodów. No chyba że czytana książka jest bardzo, bardzo nudna i tym samym bardzo, bardzo bełkotliwa, wtedy proszę bardzo, umieszczamy zapobiegliwie nalepkę na audiobooku: NADAJE SIĘ DO CZYTANIA PODCZAS PROWADZENIA POJAZDÓW MECHANICZNYCH. To wiadomy znak dla czytelnika, coś w rodzaju lakonicznej, a tym samym błyskotliwej recenzji, z jaką to powieścią ma tak naprawdę do czynienia/czytania. Zapuszcza ją bez poczucia winy, jedzie, słucha i nic, nic się nie dzieje, nic [on] nie czuje, jedzie, jakby zjadł i się nie najadł. Opisy jakieś takie oddalone, konwersacje protagonistów niezobowiązujące jak sztućce w fast-foodzie, beletrystyka przewidywalna niczym kolejny spadek kursu złotówki. Zadanie dla każdego szanującego się prozaika: nie pisz książek do samochodu.
środa, 21 października 2009
O Rzęsach na balun.blog

sobota, 17 października 2009
Psy Hellady

czwartek, 8 października 2009
Alfabet na cztery ręce

niedziela, 20 września 2009
Proces książkowy
środa, 16 września 2009
Mordercy

Pozwalam sobie na zwrócenie uwagi na powieść, której jeszcze nie czytałem, a o której Jarosław Czechowicz pisze:
(...) Okrucieństwo mordu i cynizm mordercy każe w Emilu dostrzegać innego podobnego bohatera literackiego, Adama z głośnej „Gangreny” Dawida Kornagi. Czytaj więcej
Subskrybuj:
Posty (Atom)