niedziela, 20 kwietnia 2008

1920s

Sobotnia impreza u naszej znajomej, w stylu lat dwudziestych. Na początku, gdy odkręcone zostają pierwsze butelki, lecą charlestony, lecą kawałki z musicalu Chicago, niektóre kobiety, łącznie z moją żoną, świetnie przebrane (co wcale nie jest proste ze względu na ograniczony dostęp do ówczesnej garderoby, łatwiej przebrać się za dzieci kwiaty, za dresiarzy, za rave'owców czy freaków seksualnych), jednak po jakimś czasie, gdy odkręcone wcześniej butelki pokazują puste dno, a dłonie sięgają po kolejne, współczesność wygrywa, bierze ostry zakręt na beat. Przynieśliśmy dwa sety z przebojami, w tym z moim ulubionym jump style'm, puszczamy, podłoga dostaje ostre klapsy od kilkudziesięciu obcasów, zostawiamy na niej dwa litry potu, jesteśmy tak wytańczeni, tak przeabsolwentowani, że w drodze do domu, na stacji metra Służew, pogrążeni w rozmowie na ławce, przegapiamy jadący za naszymi plecami pociąg w stronę Kabat, sądząc, że jedzie on w odwrotnym kierunku. Na kolejny, już po trzeciej nad ranem, czekamy przez pół godziny.

1 komentarz:

robert pisze...

bo przede wszystkim trzeba się dobrze bawić.