
W sobotni wieczór, który tym razem miał być w spokojnym stylu (bo ile można, choć wiadomo, że można, ale tak przecież nie można!), postanowiliśmy się wybrać do …pobliskiego klubu. A tak, na Kabatach, przy skrzyżowaniu KEN z Wąwozową powstał DUO, na górze restauracja, na dole część klubowa.
Po ucieczce, pojechaliśmy metrem do stacji Politechnika, gdzie w pobliżu przy ul. Polnej znajduje się niedawno otwarty Marrakesh Club, orientalna restauracja i klub. Spodziewaliśmy się godnej konkurencji dla Sheesha Lounge, gdzie i dziko, i tanecznie, potu całe litry, procenty płyną potokami, i ciało do ciała, jak śpiewał jeden z klasyków disco polo. Miejsce, do którego trzeba wspinać się schodami na górę, nie zapowiada eskapizmu, jakiego spodziewamy się zazwyczaj po klubie, ukrytym, zakopanym, odosobnionym niczym wczesnochrześcijański pustelnik. I rzeczywiście, Marrakesh to bardziej porządna arabska jadłodajnia niż przestrzeń, gdzie miłośnicy skompilowanych rytmów i melodii z Bliskiego wschodu znajdą spełnienie. Ludzi przyszło tyle co płatków na połowie stokrotki, w tym większość stanowili goście jakiegoś solenizanta; klub nie jest „na szlaku”, więc nie wiadomo, czy długo pociągnie. Choć didżej solidnie się produkował, mało kto rwał się na parkiet, którego tu właściwie nie ma, ot, można podrygiwać w przejściu z pierwszej Sali do drugiej. Dopiero brawurowy taniec brzucha w wykonaniu Jasminy, młodej, ślicznej półturczynki, której gibkie ciało spodobałoby się i muzułmaninowi, i chrześcijaninowi, poruszył kilka osób, w tym i nas, więc chwilę podrygiwaliśmy, ze świadomością, że nic tu się więcej ciekawego nie wydarzy, że nuda, bracie, patrzysz w lewo, patrzysz w prawo, nuda. Przyciemniona sala, bez efektów wizualnych, bez stroboskopów czy innych bajerów, jakoś nie skłaniała do dalszej zabawy. A to dziwne, zważywszy, że klub jest odpicowany w każdym szczególe, czysty, działa tu błogosławiona klima, nawet sam Allah zachodzi czasem na chwilę relaksu od ciężkich obowiązków nad ponad miliardem swoich owieczek, po prostu jeść, pić i tańczyć do upadłego, a tu nic mobilizującego, nawet starania Jasminy w drugiej odsłonie. Zjedliśmy kebdah, pyszną przystawkę z duszonej wątróbki z kurczaka w ostrej oliwie, wymęczyliśmy trzy piwa – również za 9 zł – do tego docisnęliśmy się sheeshą (20 zł), dosyć mocną, ale aromatyczną, i go home, gdzie hedonistyczna interpretacja życia znalazła swoją sugestywną kontynuację do trzeciej nad ranem z minutami.
3 komentarze:
No, Kabaty jednak długo jeszcze nie zostaną imprezową mekką. Gdyby tak się stało, czytalibyśmy co tydzień w Stołecznej o podchmielonych klubowiczach pogryzionych przez rozszalałe Yorki i tchórzofretki. Na wieczorne spacery z babe, zapobiegliwi rodzice braliby w butelkach nie mleko, a kwas na rozbrykanych imprezowiczów.
Przesłuchałem album Tarkan, o którym pisałeś. Niezły, rzeczywiście. Dla równowagi polecam nowe subtelne i wymagające dźwięki Portishead.
Fakt jest faktem, z yorkami nie ma żartów. Bywają niezwykle waleczne, jak ułani z szablami na czołgi...
piątek 27 maja pokazał, że Duo może być dotknięte przez tanecznego ducha nie tylko przez dance studio
pozdrawiam
też trzydziestoparostatek tylko 2 lata młodszy ;)
Prześlij komentarz