niedziela, 27 kwietnia 2008

Ucieczki

W sobotni wieczór, który tym razem miał być w spokojnym stylu (bo ile można, choć wiadomo, że można, ale tak przecież nie można!), postanowiliśmy się wybrać do …pobliskiego klubu. A tak, na Kabatach, przy skrzyżowaniu KEN z Wąwozową powstał DUO, na górze restauracja, na dole część klubowa.

Zmierzamy po schodach z zewnątrz do tej drugiej. Ochroniarze przy wejściu zapraszają nas z uśmiechami, wszelką podejrzliwość chowając głęboko pod powiekami, no szok, to możliwe tylko na Kabatach… W środku wszystko na wysoki połysk, stoliki, subtelne oświetlenie, uśmiechnięty team kelnerek i …parę osób przy stolikach. Więc zanosi się na: siadać, zamawiać, jeść i pić. Nie, nie tym razem. Sądziliśmy, że będzie można tu potańczyć, że będziemy pionierami Kabackiego Clubbingu, że później będą o tym pisać w biografiach, opiewać liryką i komentować na forach internetowych. Nic z tych rzeczy, niegrzeczne istotki. Żywiec za 9 zł, gotowi do zajęcia miejsca? E… Rozejrzymy się jeszcze. Przez restaurację wydostajemy się na zewnątrz, byle z dala od ochroniarzy, których tak zawiedliśmy – obdarzyli nas zaufaniem, my zaś, gnidy, chyłkiem umykamy.

Klub DUO zaczął dopiero swoją działalność, więc nie ma co żądać od niego jump stylu i spółki. Jeśli właściciele sformatują jego podziemną część na taniec, osiągnie sukces lajfstajlowy. Jeśli pozostaną przy modelu stoliki, jedzenie, picie, to będą tam zaglądać podstarzali trzydziestokilkulatkowie, urodzone miśki piwne, rozwodnicy i zawodowi nudziarze pokroju Johna, właściciela kota Garfielda. Zdecydowanie wolimy tę pierwszą opcję ewolucji, jednak jej perspektywy są nieszczególne, na Kabatach w większości mieszkają zamożne małżeństwa, z dzidziusiem i przystrzyżonym york terierem u boku, więc dla nich wyskoczenie do restauracji Basilia czy Dolce Far Niente to już wyczyn, klabing sezonu, impreza że hej! Ale na pewno znajdą się chętni, tacy jak my. Tylko że wczoraj takich jeszcze nie zobaczyliśmy.

Po ucieczce, pojechaliśmy metrem do stacji Politechnika, gdzie w pobliżu przy ul. Polnej znajduje się niedawno otwarty Marrakesh Club, orientalna restauracja i klub. Spodziewaliśmy się godnej konkurencji dla Sheesha Lounge, gdzie i dziko, i tanecznie, potu całe litry, procenty płyną potokami, i ciało do ciała, jak śpiewał jeden z klasyków disco polo. Miejsce, do którego trzeba wspinać się schodami na górę, nie zapowiada eskapizmu, jakiego spodziewamy się zazwyczaj po klubie, ukrytym, zakopanym, odosobnionym niczym wczesnochrześcijański pustelnik. I rzeczywiście, Marrakesh to bardziej porządna arabska jadłodajnia niż przestrzeń, gdzie miłośnicy skompilowanych rytmów i melodii z Bliskiego wschodu znajdą spełnienie. Ludzi przyszło tyle co płatków na połowie stokrotki, w tym większość stanowili goście jakiegoś solenizanta; klub nie jest „na szlaku”, więc nie wiadomo, czy długo pociągnie. Choć didżej solidnie się produkował, mało kto rwał się na parkiet, którego tu właściwie nie ma, ot, można podrygiwać w przejściu z pierwszej Sali do drugiej. Dopiero brawurowy taniec brzucha w wykonaniu Jasminy, młodej, ślicznej półturczynki, której gibkie ciało spodobałoby się i muzułmaninowi, i chrześcijaninowi, poruszył kilka osób, w tym i nas, więc chwilę podrygiwaliśmy, ze świadomością, że nic tu się więcej ciekawego nie wydarzy, że nuda, bracie, patrzysz w lewo, patrzysz w prawo, nuda. Przyciemniona sala, bez efektów wizualnych, bez stroboskopów czy innych bajerów, jakoś nie skłaniała do dalszej zabawy. A to dziwne, zważywszy, że klub jest odpicowany w każdym szczególe, czysty, działa tu błogosławiona klima, nawet sam Allah zachodzi czasem na chwilę relaksu od ciężkich obowiązków nad ponad miliardem swoich owieczek, po prostu jeść, pić i tańczyć do upadłego, a tu nic mobilizującego, nawet starania Jasminy w drugiej odsłonie. Zjedliśmy kebdah, pyszną przystawkę z duszonej wątróbki z kurczaka w ostrej oliwie, wymęczyliśmy trzy piwa – również za 9 zł – do tego docisnęliśmy się sheeshą (20 zł), dosyć mocną, ale aromatyczną, i go home, gdzie hedonistyczna interpretacja życia znalazła swoją sugestywną kontynuację do trzeciej nad ranem z minutami.

3 komentarze:

Lu pisze...

No, Kabaty jednak długo jeszcze nie zostaną imprezową mekką. Gdyby tak się stało, czytalibyśmy co tydzień w Stołecznej o podchmielonych klubowiczach pogryzionych przez rozszalałe Yorki i tchórzofretki. Na wieczorne spacery z babe, zapobiegliwi rodzice braliby w butelkach nie mleko, a kwas na rozbrykanych imprezowiczów.
Przesłuchałem album Tarkan, o którym pisałeś. Niezły, rzeczywiście. Dla równowagi polecam nowe subtelne i wymagające dźwięki Portishead.

Dawid Kornaga pisze...

Fakt jest faktem, z yorkami nie ma żartów. Bywają niezwykle waleczne, jak ułani z szablami na czołgi...

Anonimowy pisze...

piątek 27 maja pokazał, że Duo może być dotknięte przez tanecznego ducha nie tylko przez dance studio

pozdrawiam
też trzydziestoparostatek tylko 2 lata młodszy ;)