niedziela, 13 stycznia 2008

Taco

Ostatnio wyostrzył mi się smak. Kiedyś uciekałem na widok zielonych oliwek, palety papryk i innych pieprzności. Oprócz fizycznych, ale to już inna historia (Były też związki literackie, jak moje opowiadanie Pieprz i sól w tomie Pikanterie). Uciekałem, że mi nie smakują, chowałem się, że pogłębiają kurze łapki, asekurowałem, że wpływają negatywnie na samopoczucie. Aż tak od ostatniego lata, na wakacjach w Paryżu coś zaiskrzyło, strzeliło i ciach, zmierzyłem się z paroma ostrymi w tomie przedstawicielami świata kulinariów; z pysznym skutkiem. Poniekąd to konsekwencja tego, że np. wódki nie muszę niczym popijać, normalnie jakbym pił jakąś wodę. Nikt nie spodziewa się po takim prawie chuchrze jakichś radykalnych skłonności, a tu proszę, nie tacy wymiękli, a ja nic, zupełnie nic.

W ramach eksploracji nowych, ekstremistycznych smaków naszym ostatnim przebojem jest kuchnia meksykańska. Z całym swoim rozrywającym usta i przełyk majdanem. Ostro doprawione dziewictwo (były kiedyś niewinne pieszczoty z tortillą) straciłem w końcówce 2007 r. w restauracji Fiesta Mexicana. Moje pierwsze buritto zapamiętam na całe życie; rewelacja! Wczoraj wybraliśmy się na obiad do sławnej The Mexican, niestety, wszystkie stoliki zajęte, więc prawie po sąsiedzku wylądowaliśmy w La Fiesta Tortilla na Foksalu. Nie jest to jakieś nadzwyczajne miejsce, ale zimową porą po godzinie 16. głodny żołądek nie marudzi. Żona zamówiła quesadillę, ja – taco z kurczakiem.
- Kurwa amigo mać! – krzyknąłem po przełknięciu porcji pikantnego ryżu. Później było jeszcze gorzej. Jakby mi do gardła kaktusów nawpychali. I podgrzaną tequilą zalali.
Brawurowo brnąłem w bagnie podstępnego taco. Kubki smakowe dawno popękały, ślina się z nich porozlewała. A jeszcze przy sąsiednim stoliku jakiś skurwysyński nałogowiec odpalał jednego papierosa za drugim.
Zrobiło się naprawdę ostro. Niezły Meksyk. Mimo to nie odpuściłem. Zamówione piwo opróżniłem w błyskawicznym tempie, co zanotowano w lokalnej księdze rekordów picia Okocima. Podsumowując: kuchnia meksykańska jak najbardziej, jest barwna niczym obrazy Fridy, momentami po aztecku rozrywająca, chce się jednak do niej wracać, bo każde spotkanie to pełna niespodziewanych zwrotów akcji przygoda.

Po wyjściu musieliśmy odreagować. Ja szczególnie, by ulżyć spuchniętym od przypraw ustom. Więc sheesha w pobliskiej Kafefajka. Tu miłe zaskoczenie. Dawna kanciapa – w której ludzie ludziom w usta dmuchali, a cudze bździny nurkowały nam na bezczelnego do kieliszków z winem – po zaanektowaniu sąsiedniego sklepu (Wszystko dla puszystych) zamieniła się w miarę rozległy lokal. W nowej sali, która czynna jest zaledwie od dwóch dni, będzie spory barek; miejsca do palenia zostały wyposażone w specjalne stoliki na postawienie fajki. Zrobiło się mniej dziko, jednocześnie dzikość pozostała dzięki stonowanemu orientalnemu wystrojowi i wszędobylskim oparom z nargili.
Aleśmy się opalili.

3 komentarze:

Lu pisze...

Dobrze pamiętam, jak kiedyś wzbraniałeś się przed szczyptą pieprzu, nie mówiąc o chilli... Ot, zakazane ilości wódki i whisky tak sprofilowały twoje kubki smakowe (i wątrobę).
Ja jednak wolę dania delikatnie pikantne razem z winem zawierającym ostrzejsze przyprawy. W efekcie można przyjemnie kontrolować, jak pikantna jest całość.
Ale niewątpliwie, taka kulinarna rozpierducha też może mieć swój urok :)

Anonimowy pisze...

Polecam też, gdybyś miał okazję, boliwijskie humintas picantes, llauchas picantes, pique macho z lokoto.

Dawid Kornaga pisze...

Brzmi smacznie, szczególnie pique macho z lokoto!