niedziela, 27 kwietnia 2008

Ucieczki

W sobotni wieczór, który tym razem miał być w spokojnym stylu (bo ile można, choć wiadomo, że można, ale tak przecież nie można!), postanowiliśmy się wybrać do …pobliskiego klubu. A tak, na Kabatach, przy skrzyżowaniu KEN z Wąwozową powstał DUO, na górze restauracja, na dole część klubowa.

Zmierzamy po schodach z zewnątrz do tej drugiej. Ochroniarze przy wejściu zapraszają nas z uśmiechami, wszelką podejrzliwość chowając głęboko pod powiekami, no szok, to możliwe tylko na Kabatach… W środku wszystko na wysoki połysk, stoliki, subtelne oświetlenie, uśmiechnięty team kelnerek i …parę osób przy stolikach. Więc zanosi się na: siadać, zamawiać, jeść i pić. Nie, nie tym razem. Sądziliśmy, że będzie można tu potańczyć, że będziemy pionierami Kabackiego Clubbingu, że później będą o tym pisać w biografiach, opiewać liryką i komentować na forach internetowych. Nic z tych rzeczy, niegrzeczne istotki. Żywiec za 9 zł, gotowi do zajęcia miejsca? E… Rozejrzymy się jeszcze. Przez restaurację wydostajemy się na zewnątrz, byle z dala od ochroniarzy, których tak zawiedliśmy – obdarzyli nas zaufaniem, my zaś, gnidy, chyłkiem umykamy.

Klub DUO zaczął dopiero swoją działalność, więc nie ma co żądać od niego jump stylu i spółki. Jeśli właściciele sformatują jego podziemną część na taniec, osiągnie sukces lajfstajlowy. Jeśli pozostaną przy modelu stoliki, jedzenie, picie, to będą tam zaglądać podstarzali trzydziestokilkulatkowie, urodzone miśki piwne, rozwodnicy i zawodowi nudziarze pokroju Johna, właściciela kota Garfielda. Zdecydowanie wolimy tę pierwszą opcję ewolucji, jednak jej perspektywy są nieszczególne, na Kabatach w większości mieszkają zamożne małżeństwa, z dzidziusiem i przystrzyżonym york terierem u boku, więc dla nich wyskoczenie do restauracji Basilia czy Dolce Far Niente to już wyczyn, klabing sezonu, impreza że hej! Ale na pewno znajdą się chętni, tacy jak my. Tylko że wczoraj takich jeszcze nie zobaczyliśmy.

Po ucieczce, pojechaliśmy metrem do stacji Politechnika, gdzie w pobliżu przy ul. Polnej znajduje się niedawno otwarty Marrakesh Club, orientalna restauracja i klub. Spodziewaliśmy się godnej konkurencji dla Sheesha Lounge, gdzie i dziko, i tanecznie, potu całe litry, procenty płyną potokami, i ciało do ciała, jak śpiewał jeden z klasyków disco polo. Miejsce, do którego trzeba wspinać się schodami na górę, nie zapowiada eskapizmu, jakiego spodziewamy się zazwyczaj po klubie, ukrytym, zakopanym, odosobnionym niczym wczesnochrześcijański pustelnik. I rzeczywiście, Marrakesh to bardziej porządna arabska jadłodajnia niż przestrzeń, gdzie miłośnicy skompilowanych rytmów i melodii z Bliskiego wschodu znajdą spełnienie. Ludzi przyszło tyle co płatków na połowie stokrotki, w tym większość stanowili goście jakiegoś solenizanta; klub nie jest „na szlaku”, więc nie wiadomo, czy długo pociągnie. Choć didżej solidnie się produkował, mało kto rwał się na parkiet, którego tu właściwie nie ma, ot, można podrygiwać w przejściu z pierwszej Sali do drugiej. Dopiero brawurowy taniec brzucha w wykonaniu Jasminy, młodej, ślicznej półturczynki, której gibkie ciało spodobałoby się i muzułmaninowi, i chrześcijaninowi, poruszył kilka osób, w tym i nas, więc chwilę podrygiwaliśmy, ze świadomością, że nic tu się więcej ciekawego nie wydarzy, że nuda, bracie, patrzysz w lewo, patrzysz w prawo, nuda. Przyciemniona sala, bez efektów wizualnych, bez stroboskopów czy innych bajerów, jakoś nie skłaniała do dalszej zabawy. A to dziwne, zważywszy, że klub jest odpicowany w każdym szczególe, czysty, działa tu błogosławiona klima, nawet sam Allah zachodzi czasem na chwilę relaksu od ciężkich obowiązków nad ponad miliardem swoich owieczek, po prostu jeść, pić i tańczyć do upadłego, a tu nic mobilizującego, nawet starania Jasminy w drugiej odsłonie. Zjedliśmy kebdah, pyszną przystawkę z duszonej wątróbki z kurczaka w ostrej oliwie, wymęczyliśmy trzy piwa – również za 9 zł – do tego docisnęliśmy się sheeshą (20 zł), dosyć mocną, ale aromatyczną, i go home, gdzie hedonistyczna interpretacja życia znalazła swoją sugestywną kontynuację do trzeciej nad ranem z minutami.

sobota, 26 kwietnia 2008

Pedałowanie

Wczoraj rozpoczęliśmy - wreszcie! - sezon rowerowy. Szczęśliwie, mieszkamy w okolicy, gdzie ścieżek dostatek, w pobliżu las i jeszcze Powsin, więc nie ma zębatki, nie ma koła ni pedała, który by się nie rwał do przejażdżki.

To jednak odpowiedzialne zajęcie, pełne wrażeń i emocji. Po ścieżkach rowerowych jak przejedzone krowy paradują przechodnie, nie bokiem nawet, tylko środkiem. Pędzą też skupione na sobie szajbusy, ze słuchawkami i nosem jak bufor, jeden błąd, masakra.

W lesie, idealnym do eksploracji, nierozsądni właściciele psów często puszczają je bez smyczy, wczoraj mało brakowało, pod rower żony wpadłby malutki, słodziutki westie. Ja niechcący przejechałem kiedyś zaskrońca.

Jak widać, każda rowerowa wyprawa to mierzenie się ze światem, po którym zostają niezapomniane obrazy i wnioski. To pokonywanie swoich słabości i nieustająca nauka tolerancji do tych przeklętych spacerowiczów na ścieżkach rowerowych!

środa, 23 kwietnia 2008

Paluszka?

Wczorajsze spotkanie w Punkcie, którego bohaterem miał być Shuty z okazji wydania Ruchów zamieniło się w spotkanie, którego bezsprzecznym bohaterem został prowadzący - Cezary Polak. Najnormalniej w świecie po prostu przejechał się po Shutym niczym słynny niemiecki czołg Panzerkampfwagen VI Tiger. Bez cienia podlizywania się stwierdzam, że Polak ma nieprzeciętny talent do zadawania trudnych pytań i widzę go kiedyś jako prowadzącego jakiś kulturalny talk show. Cięty język, poczucie humoru, błyskawiczne riposty, ciosy precyzyjne, obezwładniające, choćby to (gdy zaproszony autor tracił powoli panowanie): - Paluszka?

Tylko żebym sam od niego kiedyś nie oberwał. A jeśli, cóż, przynajmniej powiem, że walczyłem z prawdziwym fighterem.

wtorek, 22 kwietnia 2008

Afterparty

Gala największego polskiego konkursu reklamowego - Klubu Twórców Reklamy - odbyła się w teatrze muzycznym Roma, w przerwie między dokazywaniem granego tam od marca Upiora w operze. Oprócz sieczki reklamowej, raz zabawnej, raz żenującej uwagę publiczności zwróciła animacja w reżyserii Tomasza Bagińskiego Made in China dla organizacji Reporterzy bez Granic.
Chiny, na stadionie masowe egzekucje jak w Katyniu, oficerowie strzelają więźniom w głowy, trupy padają na murawę, następnie przechodzą przez zmyślny system segregowania, jednemu z zamordowanych wyrywają złoty ząb, który wrzucają do pojemnika. Tych zębów jest znacznie więcej; sumienni azjatyccy wyrobnicy przetapiają je i przetwarzają w... blaszki. A te blaszki okazują się medalami, niesionymi później w stronę sportowców na podium - pysznych olimpijskich winnerów. Chiński dygnitarz zakłada jednemu z nich medal na szyję, a my wiemy, że jego część stanowi przetopiony złoty ząb więźnia z pierwszej sceny filmu. Tak właśnie Reporterzy bez Granic protestują przeciwko olimpiadzie w Pekinie.

Warto popierać prawo Tybetu do autonomii, ale sabotowanie olimpiady na kilka miesięcy przed jej rozpoczęciem to pójście na łatwiznę, to polityczne i ekonomiczne naiwniactwo oraz porażająca wręcz nieodpowiedzialność prowadząca do wzmożenia się chińskiego nacjonalizmu. Interes zbijają na tym różni kreatywni, tworząc obrazy sprzeciwu, a równocześnie mając po prostu w dupie sportowców, którzy przygotowywali się do olimpiady przez lata, a teraz mają za karę oblać się rumieńcem wstydu, że jeśli tam pojadą, to będą walczyć o medale z ludzkich zębów - co naturalnie jest efekciarską metaforą twórców powyższej animacji. Bo gdzie byli owi sprawiedliwi, gdy rozważano przyznanie Chinom organizację olimpiady? Wiadomo przecież, że to jaskinia lwa, że tu się masowo rozrywa, sieka, pożera jak w azjatyckich budach z sajgonkami. Trzeba było nie zachęcać do wejścia do niej. Że niby lew się poprawi, ząbki i pazury przypiłuje? Lew zmieni się tylko wtedy, gdy zamieni się w inne, łagodne zwierzę. A teraz - "ojejku!" Klasyczny przykład ręki w nocniku.

Dlatego po gali dobrze było odreagować na afterparty w pobliskim klubie Ground Zero...

niedziela, 20 kwietnia 2008

1920s

Sobotnia impreza u naszej znajomej, w stylu lat dwudziestych. Na początku, gdy odkręcone zostają pierwsze butelki, lecą charlestony, lecą kawałki z musicalu Chicago, niektóre kobiety, łącznie z moją żoną, świetnie przebrane (co wcale nie jest proste ze względu na ograniczony dostęp do ówczesnej garderoby, łatwiej przebrać się za dzieci kwiaty, za dresiarzy, za rave'owców czy freaków seksualnych), jednak po jakimś czasie, gdy odkręcone wcześniej butelki pokazują puste dno, a dłonie sięgają po kolejne, współczesność wygrywa, bierze ostry zakręt na beat. Przynieśliśmy dwa sety z przebojami, w tym z moim ulubionym jump style'm, puszczamy, podłoga dostaje ostre klapsy od kilkudziesięciu obcasów, zostawiamy na niej dwa litry potu, jesteśmy tak wytańczeni, tak przeabsolwentowani, że w drodze do domu, na stacji metra Służew, pogrążeni w rozmowie na ławce, przegapiamy jadący za naszymi plecami pociąg w stronę Kabat, sądząc, że jedzie on w odwrotnym kierunku. Na kolejny, już po trzeciej nad ranem, czekamy przez pół godziny.

sobota, 19 kwietnia 2008

Storytelling

Przyznaję się, z ciekawości wybrałem się na szkolenie z storytelling and writing story, prowadzone przez dwójkę sympatycznych Anglików. Zawsze o tego typu wykładach słyszałem, ale nigdy nie brałem w ich udziału, uznając za typowo anglosaski produkt. Bo w sumie ani Jezusa, ani takiego Maupassanta czy Haszka nikt nie uczył opowiadania, a proszę, jakie ciekawe historie z morałem nam przekazali. I to bez wsparcia anglosaskich specjalistów od pisania książek, scenariuszy i tekstów reklamowych.

Kilkugodzinne szkolenie wykazało niezbicie, że każda historia ma swój... początek, środek i zakończenie. Opowieść musi zawierać content, bohater zaś character i winien odbyć the jurney, która może być literal lub emotional. I by the end of the story, the hero will have achieved his goal; his world will have changed irrevocably. Odurzony tą przytłaczającą wiedzą, wróciłem w pośpiechu do domu i z tym większą gorliwością zacząłem myśleć o tworzonej przeze mnie prozie, pomny poruszających do głębi anglosaskich konstatacji.

środa, 16 kwietnia 2008

Metamorfoz

Tak jak mam słabość do współczesnego popu arabskiego, szczególnie do produkcji z Libanu, tak podoba mi się też pop turecki. Słynny Tarkan (nie zna go chyba ten, kto przespał swoje dojrzewanie, nie był na żadnej dyskotece i w ogóle jest beznadziejnym wymoczkiem) wydał niedawno nową płytę - Metamorfoz.

Odnotowuję to z tym większą radością, że uważam ją za udaną produkcję, na pewno w stosunku do poprzedniej, angielskojęzycznej, którą Tarkan chciał widocznie znów podbić listy przebojów od Istambułu po Nowy Jork, a w efekcie wyszła mu na niezła wioska... turecka. Również sukcesu płyty, na której znalazł się jego światowy megahit
Simarik (Kiss, kiss) nie powtórzy, ale słucha się tego przyjemnie; mocne beaty, otomańskie melodyjne ozdobniki, niepowtarzalny głos wokalisty. Instynktownie rozglądam się za sziszą...

Album
Metamorfoz ma tę jeszcze zaletę, że wywołuje wspomnienia z naszych wakacji w tureckiej Alanii w 2002 r., gdzie w hotelu jeden z animatorów, samozwańczy didżej puszczał na okrągło Tarkana i Eminema, Eminema i Tarkana. Było dziko, choć nie tak dziko jak w Egipcie, było mnóstwa wina, choć nie tak dobre jak w Egipcie, było gorąco, zupełnie jak w Egipcie. Wszędzie Niemcy, Rosjanie, Marsjanie i paru Polaków. Hotel był z tych z wyższej półki, więc chcąc nie chcąc skazani byliśmy na dzieńdobrydzieńdobry z dwiema parami, które ostentacyjnie nie kryły ilości zielonej gotówki w portfelu. Nazwaliśmy ich dolarowcami i trochę nam ulżyło. Faceci chodzili ubrani od stóp do głowy w Nike, kobiety świeciły, błyszczały, okulary Diora, wszystko ultramarkowe. Ale kiedy wybadaliśmy, u kogo można kupić nieco tańszą wycieczkę do Kapadocji, zlecieli się natychmiast, wyjazdy wykupili pakietami, byle upichcić parę dolców na skarpetki Nike. A Tarkan śpiewał non stop Simarik, a wino tureckie lało się, lało.

wtorek, 15 kwietnia 2008

Orbitowanie

Po wczorajszym pokazie głupawych, silących się na spektakularność i oryginalność reklam w Multikinie (Złote Tarasy) czym prędzej, nim dobiegły końca, wylądowaliśmy na futurystycznych fotelach w tamtejszym Klubie 35 mm. Idealne miejsce w kontekście kina, widok z ostatniego piętra na rozświetlone miasto, do tego darmowe piwo i wymyślne kanapki od sponsorów tej reklamowej żenady. Piwo schodzi, gwiazdy mrugają, po estakadach zapieprzają samochody, my też schodzimy; po prostu orbitowanie. Ile trzeba woli, by w końcu wstać i blisko północy wrócić do domu...

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Z kabatki do wukadki

Na zdjęciu obok, ściągniętym ze strony WKD (Warszawskiej Koleji Dojazdowej, popularnie zwanej wukadką), do podróży zaprasza nowoczesny pociąg, w którym zapewne działa Wi-Fi, pachnie jaśminem, a na zawieszonych plazmówkach leci TVN24.

Jakie było nasze zdziwienie, gdy w niedzielne popołudnie wsiedliśmy do wyjątkowo wysłużonego rzęcha, chyba jeszcze z czasów p.n.G. (przed naszym Gierkiem); szok tym większy, kiedy przed chwilą jechało się metrem, które w tym przypadku pozwolę sobie nazwać
kabatką.

13.20, odjazd. Wiele hałasu o wszystko, cud, że to jedzie, miast stać przykładnie w muzeum kolejnictwa. Dłonie zaczęły się nam natychmiast kleić, stukotanie i kołatanie uniemożliwiło lekturę gazet i książek, za to mogliśmy przez pół godziny, w drodze do Nowej Wsi (stacja za Komorowem) podziwiać lepsze i gorsze podwórka i budy, sąsiadujące z trakcją, zachwycać się stadami kóz i kur, które szczególnie mnie fascynują ze względu na śmieszny sposób grzebania pazurami w ziemi.

Z kilometra na kilometr robiło się coraz bardziej swojsko, leśno, relaksacyjno. Efekt odmienności, jakiej nie doświadczysz w kabatce, wzmocniło siedzące naprzeciwko nas lokalne małżeństwo z synkiem. Ona miała dłonie, co niejeden worek kartofli już obrały, przez rajstopy przebijały niewydepilowane łydki. On, o paluchach jak bagietki, uderzyłby, to by zabił; dary natury pod paznokciami nie zachęcały mnie do wzmożonej analizy. Najbardziej żal było dzieciaka, siedział, nic nie mówił, rodzice o nic go nie wypytywali, potem się dziwić, że wyrośnie z niego mruk z problemami adaptacyjnymi. Wysiedli gdzieś w połowie drogi. Koniec atrakcji. Co robić, urocza znajoma żony zaprosiła nas na, uwaga, pierwszego w tym roku grilla, choć słońce na niebie w deficycie nie zapowiadało udanego pobytu.

A taki był, na szczęście. Ciekawi ludzie, mnóstwo śmiechu, do tego ciężkostrawna karkówka (grillowa klasyka w końcu), kiełbasa, przepyszna kaszanka, kiszone ogórki. Ja zawsze po takiej dawce mam złe sny. Także tym razem. To nie wina gospodyni, to moja przypadłość.

niedziela, 13 kwietnia 2008

Pippi pisze

Litterär gestaltning jest dwuletnim kursem kreatywnego pisania przy uniwersytecie w Göteborgu. Ze względu na wieloletnią tradycję, wysoką rangę nauczycieli oraz sławę i uznanie swych absolwentów jest najbardziej prestiżowym z licznych kursów tego typu, jakie istnieją w Szwecji. Kurs skierowany jest do prozaików i poetów, po debiucie lub tuż przed debiutem, piszących po szwedzku, norwesku lub duńsku. Spotkania grupy, mające charakter warsztatowy, polegają na dyskusjach nad tekstami kursantów i seminariach prowadzonych przez literatów z wieloletnim doświadczeniem i znacznym dorobkiem. Podczas drugiego roku nauki uczestnicy zapoznają się z kulturą i literaturą wybranego kraju lub obszaru językowego. W tym roku tematem przewodnim jest Polska i polska literatura. Przez tydzień kurs będzie się odbywać w Warszawie. Zaplanowane jest spotkanie z młodymi polskimi pisarzami oraz z tłumaczami literatur skandynawskich, którzy podjęli się przekładu tekstów wyprodukowanych podczas kursu. W czwartek 17 kwietnia w klubokawiarni Chłodna 25 pisarze-uczniowie, pisarze-nauczyciele i tłumacze spotkają się z publicznością, by opowiedzieć o nauce kreatywnego pisania oraz zaprezentować powstałe w ten sposób teksty i ich przekłady.

To tyle, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne. Nim skandynawscy adepci pisania o trudach życia w rajach na ziemi (czyt. Szwecji, Norwegii, Finlandii i Danii) będą głowić się, jak tu przybliżyć czytelnikom niuanse rzeczywistości w nowej, inspirującej, porywającej formie języka i co tam jeszcze na kursie litterär gestaltning ich wyuczą, wczoraj, jak podsumowała to Justyna (urodzony kaowiec), współorganizatorka całego przedsięwzięcia, musieli balować w Obiekcie Znalezionym. I myśmy tam byli, po dwa piwa na koszt Królestwa Szwecji wypili (później już dzielnie z własnej kieszeni), po pierożku i sałatce przemielili.

Miło było widzieć konwersujące towarzystwo, niestety, krzesła i stoły, które przyciągają ludzkie tyłki jak upadłe gruszki roje pszczół i os, spowodowały nieoczekiwane trudności z integracją. Kiedy impreza jest stojąca – co już wielokrotnie wypróbowaliśmy – możliwość przemieszczania się sprzyja zapoznawaniu współbiesiadników. Natomiast obecność stołów tworzy niechybnie kliki krzesłowe, do których nie sposób się dosiąść. Także skandynawskie, zimne charaktery nie były szczególnie zainteresowane słowiańskimi przybyszami; jeśli już, to tymi, których wcześniej poznali. W efekcie, chcąc nie chcąc, rozmawialiśmy jedynie z tymi, co powstali. Może kiedyś będzie jeszcze szansa poznania skandynawskich miłośników literatury. My nauczymy ich gorąca, oni nas – prowadzenia Volvo:)

piątek, 11 kwietnia 2008

Szyma

Wernisaż Grzegorza Szymy w klubogalerii Piksel (szczegóły i linki do prac artysty na piksel.art.pl). Kolorowo, intrygująco, pikantnie. I co najważniejsze – bezpretensjonalnie. Niesztampowe plakaty-portrety patrzą gromadnie na gości. Na zdominowanej przez zieleń grafice maźnięty wściekle tłustą kreską królik (może zając) ucieka z naszej galaktyki. Na wielu pracach sporo czerwieni, podkręcanej dodatkowo przez wernisażowe wino; taki konglomerat zdecydowanie pobudza zmysły. Piękne artefakty Szymy dopełnione pięknymi kobietami, które przyszły do klubogalerii Piksel.

Wernisaż naprawdę można uznać za udany. Oprócz pastiszowych wycieczek w oniryczne światy, oprócz ironicznego spojrzenia na język reklam najciekawszy pozostaje w pamięci cykl grafik News, można rzecz – ryty dziecięcą ręką niewinności dialog z Okrucieństwami wojny Goi. Oryginalna jest też niezwykła Moja kolekcja płyt CD. Chyba każdy z nas ma w domu parę, jeśli nie setki pirackich nagrań, zgranych na płytach. Zwykle opisujemy je z logiką księgowego, podając nazwę wykonawcy i tytuł albumu czy kompilacji. Szyma przedstawia zabawne, graficzne komentarze do treści kolejnych płyt.

Jako twórca klęskę ponosi – moim zdaniem – tylko przy krótkim filmie obrazującym z weryzmem jego masturbację; towarzyszy temu komentarz, że ów akt fizyczny w sferze fantazji dotyczy wszystkich kobiet, których Szyma łaknął zarówno jako młodzieniec, jak i dorosły mężczyzna, choćby taką Polę Raksę. Wytrysk na dłoń nie doprowadza do wytrysku sensownej odpowiedzi na podstawowe pytanie, jakie zadaje sobie odbiorca: - I co z tego wynika? Że podniecają nas kobiety? Że aby odreagować, musimy się spuścić? Że sferę mentalną uzupełnia sfera fizyczna, w tym przypadku w postaci tarmoszonego zawzięcie penisa?
Albo czegoś tu nie pojmuję, albo za dużo podobnych, obrazoburczych instalacji już widziałem, albo ewidentnie brak mi poczucia humoru. Bardzo sobie cenię projekty podważające naszą gnuśność moralną. Jednak powyższy wpasowuje się w daleką przeszłość, gdzie tego typu akcje uprawiali m.in. austriaccy artyści, atakujący prowokacyjnie porządek postwojennej Austrii, czy choćby środowisko Warhola. Dzisiaj trzeba nieco bardziej się wysilić, inaczej grozi jazda na rympał, pustka i... zmarnowana sperma.

Tak czy owak wystawa Szymy jest warta polecenia, kto żyw, marsz do klubogalerii Piksel. Szyma dzięki swojemu autentycznemu wyczuciu rytmu i barw, bez pretensjonalnego patosu intryguje, zaczepia, zwraca uwagę na niuanse, jak i drugie dno, dekonstruuje nasze plastyczne przyzwyczajenia, a także - co chyba najważniejsze - pozwala się uśmiechnąć. Jego prace, w przeciwieństwie do wielu innych współczesnych artystów, mają jedną podstawową zaletę, którą można ubrać wręcz w hasło reklamowe Szymy: "Nie przynudzam". I za to szacunek.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

Uciekam w przeszłość. Daleką.

Jako że zostały mi około ponad dwa miesiące na autorskie zredagowanie nowej książki, na jakiś czas, może właśnie taki, może krótszy, nie wiem, nie chcę wiedzieć, tak czy owak - na ten czas rezygnuję z fabuł na rzecz mojego konika, niespiesznego, kontemplacyjnego czytania historii starożytnej.

Robię tak przeważnie wtedy, gdy chcę, żeby nic nie próbowało zaanektować mojej wyobraźni; z jednej strony dobrze, że mój umysł jest wręcz przesadnie eklektyczny, z drugiej stanowi to straszne zagrożenie (wierzcie), które potrafi mimowolnym cytowaniem rozwalić książkę, nad którą się pracuje, definitywnie ją pogrążyć w bagnie odniesień, zniszczyć chcianym i niechcianym pastiszem, w efekcie - ostatecznie pogrążyć. Encyklopedycznym przykładem tego typu zasysania cudzych stylistyk są moim zdaniem Ruchy, najnowsza powieść Sławomira Shuty,ego, rzecz
praktycznie nie do strawienia, chyba że zawodowo parasz się krytyką literacką i czytasz, bo chcesz & musisz, musisz & chcesz.

Tym razem na moją lekturę składa się ekstremalnie drobiazgowa analiza rządów Augusta Oktawiana, Tyberiusza, Kaliguli (zdjęcie obok z legendarnego już filmu z roku 1979 pod tym samym tytułem, niesamowity obraz, kto może, niech obejrzy, w końcu nie zablokowano torrentów, obłęd, nie film, rozedrgany, rozchełstany, roz...), Klaudiusza, Nerona, Wespazjana.

Witajcie, augurowie.
Witajcie, niewolnicy.
I ponownie ty, Marku Aureliuszu.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Pierwszy w tym roku

tulipan, kupiony tradycyjnie przy wyjściu z metra Kabaty. 1,50 zł za sztukę. Specjalny wazonik mieści tylko jedną łodygę, więc nie ze skąpstwa, lecz estetycznej konieczności oszczędzam...

W sumie nie lubię ciętych kwiatów, przypominają motyle, żyją tak krótko. Kwiaty w doniczkach są konkretne, żywotne, całe mieszkanie jest nimi zastawione. Mimo to kwiat na stole wnosi spokój, nawet kiedy zaczyna podupadać na swojej
kwiatowatości, płatki się marszczą, schną, opadają. Wtedy z bezwzględną obojętnością, nabytą dzięki setkom poprzednio wyrzuconym zeschniętym kwiatom, wyjmuje się delikwenta z przemiłego wazonika i grzebie w koszu na śmieci.

Umarł kwiat, niech żyje kwiat. One to rozumieją, nie buntują się, cieszą podlewaniem, chuchaniem, dmuchaniem i podziwianiem ich wdzięków. Starzejąc się, ustępują miejsca świeżym, kwietnym
laskom.

sobota, 5 kwietnia 2008

Ręce nie mają uszu

Podobno 2KC zmniejsza skutki nadużycia alkoholu, pomaga uniknąć złego samopoczucia po nadmiernym spożyciu… Czasem się o tym przekonujemy, a czasem nie – gdy okazuje się, że to nadużycie przekroczyło normy zakładane przez producenta 2KC.

Piątkowa impreza w do takich właśnie się zalicza. Nie pomogą żadne cudowne medykamenty (muszla klozetowa świadkiem), nie pomogą gusła, czarne msze. Ekspiacja nieuchronna. Zwłaszcza, gdy wcześniej brało się udział w rozmowie typu:

- Myślisz, że wystarczy?
- Zupełnie.
- Co zupełnie?
- Zupełnie nie wystarczy.
- Ale już nie mogę pić.
- Ja też. Pij.
- Sam pij.
- Przecież piję.
- Małymi łykami.
- Chytra metoda.

Bynajmniej wcale nie chodzi o trywialną najebkę. Kiedy jednak zdarza się okazja, że ręka może sięgać po drinki bez finansowych konsekwencji dla portfela, to ta ręka sięga coraz częściej, coraz bardziej chwiejna, jednak sięga i nic sobie nie robi z podszeptów zdrowego rozsądku. Ten każe schować się jej w kieszeni, pod pachą, w dekolcie. Ona desperacko robi swoje, udając, że nie słyszy. Chyba rzeczywiście nie słyszy, w końcu ręce nie mają uszu.

W tej całej historii poszkodowaną jest kobieta, biedactwo. To nie znaczy, że mężczyzna wyszedł z boju z trzeźwym spojrzeniem. Ma on tylko większą możliwość absorpcji. Taksówkarz, który o czwartej nad ranem przywiózł nas na Kabaty, wiedząc, co się święci, gdy ktoś zamawia taksówkę pod klub o tej porze, zrobił mały lufcik od strony pasażerów, czyli nas. W ten sposób uniknął przesiąknięcia oparami alkoholu, które się z nas mimowolnie wydostawały, i wydostawały, i wydostawały. A poza tym było wspaniale, bo zarówno Ula i Kuba, Klaudia i Jacek bawili się z nami doskonale, i nawzajem.

piątek, 4 kwietnia 2008

Juno

Praktycznie wszyscy recenzenci chwalą ten film. Wiedzieliśmy go i mogę z ręką na sercu potwierdzić zachwyty nad scenariuszem Diablo Cody. Poczucie niedosytu pozostawia zakończenie, nawet drażni swoją słodyczą, ale gdzieś tam dobrze wiemy, że szesnastoletnia Juno nie raz, nie dwa będzie musiała konfrontować swoje oczekiwania z dyktatem świata. Na pewno pomoże jej w tym nieprzeciętne poczucie humoru, które warto sobie zaadoptować...

Najbardziej boli świadomość, że przynajmniej w Stanach nastolatka nie jest skazana na porodówkę, ma jakiś wybór, którego nie mają polskie kobiety. Władza polityczna Kościoła jaka jest, każdy widzi. Szkoda, że pozwalamy jej wchodzić do naszych łóżek; dusza jej nie wystarczy, gorliwie zagląda nam do majtek, jąder i macic. Wierzę, że kiedyś osłabnie, a złe prawo, które "poczęła", zostanie zmienione.

środa, 2 kwietnia 2008

Fiński

W ramach walki z naleciałościami, jeśli można tak określić delikatnie zimowy bonus sadełka, chodzimy regularnie na pobliski basen Acqua Relaks. W sumie mamy do niego zaledwie dwie minuty na piechotę. Niestety, od jesieni kompleks był zamknięty z powodu remontu, który przeciągał się w nieskończoność jak wszystkie inne stołeczne inwestycje, problemy z ekipami budowlanymi, opieszałość, inne kuciu-sruciu. Otwarcie przekładano kilka razy, więc kiedy dwa tygodnie temu wreszcie stał się cud, lud zleciał się jakby udzielali tam wiecznych grzechów odkupienie.

Okazało się, że remont wcale się nie skończył. Zamknięte były sauny. Wreszcie wczoraj otwarto pierwszą - fińską. Osobiście preferuję rzymską, ale nie marudziłem. Po dłuższej sesji w suchej czuję się oddalony od siebie, pobity przez jakichś niewidzialnych dresów, wzrok błędnego rycerza, brak ochoty na cokolwiek poza zwaleniem się na łóżko. Nie pomaga ani zimny prysznic, ani tym bardziej schłodzone wino; efekt jeszcze gorszy, człowiek zasypia pijąc...


Nie marudziłem, więc gdy żona zaliczała jeden z ambitnie założonych dwudziestu dwóch odcinków długości pływalni, ja usiadłem na ławce i poddałem się szatanom i ich duchocie. Przez większość czasu towarzyszył mi siedzący naprzeciwko grubas z gęstą, siwą fryzurą. Był tu już, gdy wszedłem do środka. Po kilku minutach zaczął dyszeć, tak co jakiś czas; serce z trudem pompowało krew w tak zwalistym cielsku. Trzymał się dzielnie, zapewne traktując swoje poświęcenie jako element walki z supernadwagą. Nie zamierzałem wymięknąć i wyjść przed nim, choć po długiej przerwie w sauningu nie imponowałem sobie wytrzymałością.

A gruby dyszał coraz głośnej. Wszedł jakiś facet. Wtedy nasz wyrazisty bohater w końcu się poddał, wytoczył jak na haju z sauny, aż mu ręcznik się zsunął na zad, odwrócił się, zakładając klapki, i wtedy ujrzałem jego biednego peniska, przytłoczonego ogromem dachu brzucha, zasłonięty, skulony i pogrążony w myślach, kiedy to jego właściciel był młodym chłopcem bez grama tłuszczu i nie dawał mu spocząć pod otuliną kalorii. Wyglądał tak, jakby malał proporcjonalnie do przyrostu wagi mężczyzny. Nieaktywny, a jeśli aktywny, to tak sobie, bateria na wyczerpaniu. Brrr!

Do rzymskiej chodzą chętniej kobiety.

wtorek, 1 kwietnia 2008

Kiszony

Kiedyś, gdy byłem znacznie młodszy i z optymizmem patrzyłem w przyszłość ("Tak, dziadku Kornaga, gadaj sobie, byle nie za szybko, bo ci sztuczka szczęka wypadanie".), czyli w czasach studenckich, na drugim roku, poznałem koleżankę mojej koleżanki, która, jak okazało się na pierwszym spotkaniu, uwielbiała kiszone ogórki.
Brzmi to dwuznacznie, ale wierzcie lub nie, idziemy sobie ulicą Świętokrzyską, w miejscu, gdzie dziś znajduje się wejście do stacji metra, a ona wstępuje do pierwszej budy, która nazywa się dumnie sklepem (wtedy stało tam miasteczko bud-sklepików, dosłownie wszystko na sprzedaż, ubrania wojskowe, wibratory, torby, podejrzewam, że i broń palna) i prosi o cztery kiszone ogórki.
- Poczęstujesz się? - pyta.
- E... Nie mam ochoty - odpowiadam mechanicznie.
Zosia jak gdyby nigdy nic zanurza rękę w foliowym woreczku i wyjmuje ociekającego posoką ogórka. Przegryza połowę, cmoka, ależ jej smakuje.
Pięknie. Co za zapał. Co za odwaga. Powstałe niejasne erotyczne marzenia wchodzą w konflikt z wizją Zosi, która rozprawia się z drugim ogórkiem, po chwili z trzecim. Pachnie kiszonką. Jej usta, jej oddech.
- Głodna byłam - wyjaśnia.
- A czy koniecznie musisz jeść kiszone ogórki - chcę zapytać, ale z grzeczności (w końcu znamy się niecałe kilka godzin) wybieram milczenie.
I co z tego wynikło? Prima aprilis! Nie było żadnej Zosi.
Były ogórki...