środa, 7 maja 2008

Uwaga, uwaga



Warszawa jest przerażona. Warszawa wzywa pomocy.
Warszawa ma słuszne ku temu powody; nie dziwcie się, że taka trwożliwa, taka zestresowana jak dziewica przed pierwszym razem (ale też prawiczek zbiegły spod maminej kurateli, wspomagający się piwem, jednym, drugim, piątym), bo biedna Warszawa dzień w dzień jest rozjeżdżana przeze mnie, dziarskiego rowerzystę, co pędzi przed siebie w okularach lanserskich, wiatrochronnych, ze słuchawkami w uszach, które zioną jump style'm i black metalem, i całą resztą, która nie odpowiada podtatusiałym okołotrzydziestolatkom.

Ale i na mnie, chojraka z pedałami spoufalonego, czekają przeszkody, i to gdzie - na ścieżkach rowerowych! Polska to bowiem kraj, w którym ścieżki rowerowe są alternatywnym rozszerzeniem lub przedłużeniem chodnika. Człapią nim sobie istoty zadumane nad swoim losem i rosnącymi cenami artykułów spożywczych, nie przejmując się idiotycznymi osobnikami, którzy mijają ich na jakimś przedziwnym artefakcie złożonym z zespolonych rur i połączonych łańcuchem.

Dzięki przechodniom-lekkoduchom każda przejażdżka rowerem to ekscytujące doznanie, które na długo pozostaje w pamięci. Że grzeczny ze mnie osobnik, przynajmniej przez pierwsze pół minuty, czuję zażenowanie, gdy mam sięgnąć po ostrzeżenie pod postacią dzwonka. Wysyłam więc podniesionym głosem komunikat:

- Uwaga, uwaga (jedzie Kornaga)!

Zdziwieni przechodnie słuchają się, aczkolwiek niechętnie, jakoś tak ślamazarnie usuwają się z drogi, niejako łaskę nam, rowerzystom czynią, jakby kalorii im brakowało na zdecydowany ruch; szybciej podziałałaby na nich ostra dawka dzwonienia albo bezkompromisowych bluzgów. My, Polacy, kochamy przekleństwa, cenimy ich ciężar gatunkowy, są one naszą codzienną modlitwą do bożków nieznoszących sprzeciwu. Dlatego jeśli chcesz coś zdziałać na polskiej ziemi, wyjść na swoje, zostać sybarytą lub co najmniej oligarchą, nie wahaj się, klnij zawodowo, na prawo, lewo i po środku. Zobaczysz, natychmiast zacznie sprzyjać ci szczęście, a święci z polskiej ziemi będą modlić się za ciebie. Polacy mają szacunek do swoich prześladowców. Bynajmniej nie z sadomasochistycznej predylekcji, a szacunku dla tych, którzy potrafią nas wyprzedzić o dwie długości, pierdząc w usta.





4 komentarze:

Anonimowy pisze...

a juz myslalem ze to ja jestem inny, wkurw mnie siega gdy przechodzien sciezke dosiega ;)

Dawid Kornaga pisze...

To poważny problem społeczny. Aż wierzyć się nie chce. I jeszcze patrzą z pretensjami, że jedziesz "ich" ścieżko-chodnikiem.

Lu pisze...

W Anglii musiałbyś nauczyć się wymawiać "uwagi" przynajmniej z kilkoma akcentami i w różnych intonacjach, żeby cię zrozumieli. Dzwonek jednak bardziej skuteczny.

bohdan sławiński pisze...

WOW, "tylko ubierz się w obcisłe bo warto mieć styl":)