piątek, 1 października 2010

Topless Ciało do Ciała

http://www.youtube.com/watch?v=5B7DLeLNbt4&p=EE4872B67E0DF8C9&playnext=1&index=4

Byliście ostatnio na weselu? Nie trzeba melanżu plebejskości z wiejskością o godzinie drugiej czterdzieści pięć nad ranem, by usłyszeć jeden z absolutnych przebojów tego typu imprez, które zapowiadają potem naprawdę interesującą noc poślubną - Ciało do ciała grupy Topless. Są, że tak napiszę, niezwykle inspirujące. 


Ciało do ciała. To, jak na gatunek disco polo, pełny patriachalnych i podobnie jak rap, antyfeministycznych tekstów, prawdziwy przełom, perełka, którą warto poddać dokładnej analizie. Czy autor tego tekstu zdaje sobie sprawę ze swojej niesamowitej empatii? Czy jest świadomy drzemiących w nim pokładów wrażliwości i znawstwa kobiecej natury? Czy wie, że popełnił coś, co w iście pozytywistyczny sposób krzewi pozytywne wartości - również w sypialni, kiedy rzeczywiście ciało do ciała i nie ma zmiłuj...

Zatem:



Miłości głos usłyszysz kiedyś nagle
Obejrzysz się i złapiesz miłość w żagle 


Narrator tej opowieści już na samym początku stawia na planie pierwszym KOBIETĘ. To ona jest statkiem na morzu domniemanej miłości. To ona łapie, a nie daje się złapać nowemu uczuciu. Więc: rządzi, jest świadoma swojej seksualności. Poza tym ma na pewno czyste uszy, bo błyskawicznie, gdy się pojawia, potrafi usłyszeć ów miłości głos. Nie ma też problemów z koncentracją i ruchem, jest wyczulona na bodźce, które dopływają zewsząd do jej erogennych stref. Redaktorki Glamoura mogłyby pozazdrościć bohaterce tej piosenki, oj mogłyby!


Popłyniesz tam gdzie jeszcze nikt nie zdołał być
W gwieździstą noc rozejrzysz się dookoła
Usłyszysz że ktoś właśnie ciebie woła 



I co się dzieje dalej? Nie, że nasza bohaterka zostaje zniewolona, ba, ona rządzi i to rządzi ewidentnie, przełamuje bariery, podąża tam, gdzie praktycznie nikogo jeszcze nie było - tak ma. Czy to aluzja do jakichś niezwykle zaawansowanych praktyk seksualnych? Czegoś, czego nie ogarnia Kamasutra czy taki markiz de Sade? Bo przecież tam, jak zapewnia narrator, nikt nie zdołał być. Co trzeba zrobić, by się to udało? Obejrzeć wszystkie filmy z Dolly Buster i jej młodszymi koleżankami, i zaryzykować? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że nasza piękność, oprócz konkretnych doznań, poddaje się poetyckiemu nastrojowi chwili, niebo jej sprzyja, sam Kant, który rzekłby w tym przypadku: niebo gwiaździste nade mną, a tyś - pode mną. O tak! Jednak piękność pozostaje czujna, jej receptory są ponadprzeciętne, w tym swoim zapamiętaniu (czyżby jednak chodziło o masturbację?) nagle słyszy kogoś, komu bardzo na niej zależy. Nie jej na nim, jemu na niej. Ponieważ, jak powiedziano, ona tu rządzi. I basta.

To będę ja odnajdziesz wreszcie szczęście swe
Więc uśmiechnij się i pocałuj mnie 



Niestety, to najbardziej mizoginiczny fragment w tej piosence. Prawdziwa natura disco polo wraca w tym momencie z zwielokrotnioną siłą, antykobieca, harda, hegemoniczna i odarta z pozorów równości. Wokalista-kochanek, tak na początku skory do płciowej koncyliacyjności, nie mówiąc już o hierarchii społecznej, pozwala sobie na anachroniczne przypomnienie, kto tu ostatecznie trzyma batutę. Oj nieładnie, panie polo. Sugerujesz obiektowi swojej miłości, że to ty i tylko ty jesteś prapoczątkiem jej zadowolenia. Co więcej, pozwalasz sobie bezczelnie na imperatywny ton, nadużywając ostentacyjnie wołacza anonsującego wymuszony uśmiech i mieszanie płynów w jamach ustnych. Jak to możliwe, że tak się zdemaskowałeś? Wpierw róże uległości pod stopy, a teraz brutalny dyktat preferowanych przez ciebie zachowań seksualnych? No tak, o jedno ci tak naprawę chodziło. Zresztą przyznajesz się do tego w refrenie:

Ref: x2
Ciało do ciała usta do ust
I nigdy więcej nie smuć się już
Uśmiech za uśmiech i widzisz że
Zawsze do ciała nie zmieniaj się 


To jakiś cud, normalnie, jakby nagle euro kosztowało 2,50 PLN - kiedy ona ci ulega, ty się reflektujesz i zapewniasz, że zależy ci na równości, nie ciele na ciele, ale "do", co więcej, twoja ekspiacja idzie dalej, prosisz swoją partnerkę (teraz już partnerkę, co?) o afirmację życia i na potwierdzenie swoich słów przywołujesz chrześcijańską maksymę, że kochaj bliźniego swego jak siebie samego ("uśmiech za uśmiech"), a potem już idziesz na całość, skalpujesz resztki patriachalnych pozostałości w swoim umyśle i prosisz ukochaną, by za nic na świecie nie ulegała presji otoczenia, pozostawała sobą. Co za wzruszająca deklaracja. Co za umiłowanie cudzej integralności. Nawet podczas discopolowego songu. W tej budzie. Przy tych burdelowych reflektorach...


To nie koniec twoich zapewnień. Zaczynasz przełamywać fale jak niejeden wybitny reżyser.

Być może gdzieś na oceanie zdarzeń
Istnieje ląd nazwany wyspą marzeń
Pragnienie twe się spełni jak w cudownym śnie
Radości moc ogarnie twoje ciało
Poczujesz że miłości jest ci mało 


Popłynąłeś z tym oceanem! Dobrze, niech wie. Niech wiedzą inni. Wrogie dusze mogą stwierdzić, że reprezentujesz egzystencjalny eskapizm i etatową efemeryczność uczuć. Proszę, niech gadają. Ty wiesz swoje: gdzieś tam jest ostoja, gdzie w onirycznej alkowie dojdziecie do kresu przyjemności. Zakładasz przy tym słuszny kierunek w swoim pożądaniu, że to nie twoja, lecz twojej partnerki przyjemność się liczy. I zapewniasz wszem i wobec na YouTube, że tak jej zrobisz dobrze, że ogarnie to całe ciało, ba, wzbudzisz - choć to już nieco pyszne i próżne, OK, niech ci będzie - zaawansowane afektacje emocjonalne zwane z potoczna miłością. Co by nie mówić, to wyczyn wart starań. A ty dzielnie zapewniasz, żę owszem, dam radę, bo liczy się twoja partnerka, ona, jedyna, mimo że ocean innych możliwości dokoła. Szacunek.


Każdego dnia odkrywać będziesz ze mną świat
Więc uśmiechnij się i pocałuj mnie 



I tutaj ty, narrator tej discopolowej ballady z przytupem, dochodzisz do kresu obietnic: właściwie to, śpiewając "każdego dnia", prosisz swoją partnerkę o rękę. Albo co najmniej jakiś ustalony na piśmie konkubinat. Żadne tam kocie łapy czy psie. Deklarujesz stałość, wierność, przywiązanie i "bycie Kolumbami". Jednak zachowujesz w sobie nadal romantyzm i ochotę na to i owo, więc nie dość, że wymuszasz, tym razem delikatnie, uśmiech, to dodatkowo - małą oralną przyjemność.


No pięknie!

poniedziałek, 20 września 2010

E-splot o Piątku

Przegląd rodzajów polskiej bezsenności kończy się niespodziewanie… w Stambule. Deklarowany w całym zbiorze ponadnarodowy charakter nowoczesnego Polaka zostaje poważnie spostponowany w udanym opowiadaniu Dawida Kornagi. Tu „Stambuł” to powiew oswojonej egzotyki, zetlałej inności – bar z kebabami (przy czym Stambuł to też tytuł opowiadania). Autor wprawnie wykpiwa obecność Polaków w wielkim świecie – Tadka, który w Niemczech szukał lepszego życia, a znalazł tylko piękną Turczynkę za żonę; żołnierza, któremu zapadłe na stałe w pamięć sceny z Afganistanu pozwalają sformułować Odyseuszowy plan zabicia wszystkich gachów swojej Penelopy. Właścicielem baru jest uciekający przed wspomnieniami do Polski – czyli do kraju celowo nieneutralnego wobec uchodźców ze wschodu – Besir, Turek. Interes prowadzi wraz z córką, którą pewnego dnia wyda za porządnego Polaka, z porządnego, laickiego i tolerancyjnego domu, w którym teściowa nie będzie strzelała fochów, że panna młoda nie odmawia modlitwy do Trójcy Przenajświętszej. Czytaj więcej

piątek, 10 września 2010

Single+ fragment 2

(Kaja)

Dobrze, że nagrania się skończyły. Pięć odcinków w jednym podejściu. Słodkie, kurwa, dni. Czy kury domowe w seledynowych fartuchach z kwiatuszkami zdają sobie sprawę, jak bardzo się poświęcam. Dla nich, właśnie dla nich, żeby dziobki stuliły pociesznie, po czterdziestu minutach z reklamami, ciasto rozwałkowywały, gniotły, formowały, okrasę pichcąc w obwodzie, opary ziołowe, kuchenne zaklęcia, podrzucone w talerzu z posiłkiem dla ukochanych panów domu i panów ich dup.
Kości i kostek nie czuję. Mogłabym zagrać zdjętego z krzyża. Na pewno poradziłabym sobie i z tym wyzwaniem. Płeć. A cóż  to za wyzwanie dla medycyny? Ja gram całą sobą, wyrzucam flaki na zewnątrz, sumienie również, rezultat jest porażający. Moje biedne stópki. Ile można biegać z prawej strony na lewą, zbliżać się i oddalać, nagrywać po kilka dubli, mówić kochanie czterdziesty piąty raz w ciągu trzech godzin do filmowego męża? Grubasek Jacek W. od głównej roli pana męża puszył się dziś jak świeżo zaprzysiężony poseł; nic w tym nadzwyczajnego, dostaje najwyższą gażę, wydaje mu się, że aniołowie wyplatają mu z oklasków gawiedzi zasłużoną aureolę. Słodkie dni, Matko Boska, w planach sezon drugi, zaraz po wakacyjnej przerwie, potem pewnie trzeci, aż do czasu, gdy w rankingu oglądalności spadniemy o kilkanaście procent. Nie znajdę czasu na karmienie i wyprowadzanie Huna. Hun nastroszy się i wbije swoje wilczurze ząbki w nową sofę. I nie zagospodaruję sobie dwóch minut na karmienie. Kto napisał, że mam skakać w sześćdziesiątym ósmym odcinku? Jak jakaś sprężyna z wmontowanym ludzkim organem. Z sercem biednym. Sercem udręczonym. O choćby przez tego skurwysyna z serwisu internetowego o nazwie głupowatego psa; napisał ostatnio, picuś w okularkach pozujący na co najmniej doktora retoryki, nabazgrał, że po raz czwarty w tym roku zmieniłam narzeczonego. I ten straszny tytuł Rękawiczki Kai. Moja biedna mama, co ona sobie pomyślała, dobrze, że zmieniłam nazwisko, chyba by ją zjedli w naszym podradomskim miasteczku, pożarli między jedną plotą a drugą, zawał gwarantowany jak coroczna podwyżka prądu. Choć i tak wiedzą, że ja to ja, mama rozpowiada wszędzie, jaka ze mnie sława, jakby nie wiedzieli, nawet księdzu spowiednikowi, który, poruszony, przystaje na rozgrzeszenie bez jakiejkolwiek pokuty. Agentka poradziła mi nie wszczynać procesu o zniesławienie. Na pewno bym go wygrała, narzeczonych było o jednego mniej od liczby podanej przez hienę pismacką, szczura, krwiopijcę. Przekonała mnie, że zrobiłabym „netowej skandalgazecie”, jak powiedziała, wspaniałą, darmową reklamę i na pięćset procent pismak dostałby od szefa premię za „poruszający artykuł”.
Padalec z bokobrodami Mariusz P. Wysmażył scenariusz na swojej patelni rzemieślniczej. Jego przewidywalny przebieg dnia, urodzony pan urzędnik, który przez przypadek wylądował w przemyśle filmowym. Idzie do swojej ulubionej restauracji z tapasami. Albo do włoskiej na małą niewinną lasagne. Kiedy pisze, zawsze je. Czysta perwersja. Przemieszcza się podczas wymyślania kolejnych odcinków od jednej knajpy do drugiej. Spaślak na etacie. Wybiera wyłącznie takie, w których podają lunche po promocyjnej cenie. Skąpiradło. Nie płacą mu przecież średniej krajowej. Zgarnia kilkanaście średnich, udając przeciętniaka, żeby przypadkiem nie namierzył go mściwy agent urzędu skarbowego, czy co? Obrzydliwy knurek. Ma nos rozlazły jak rozdeptane pod prysznicem mydło. Oczy mongolskie patrzą ukradkiem na świat. Twierdzi, że jego przodkowie byli Gruzinami. Jasne. I te gęste włosy na karku. Aż mnie korci, gdy je widzę, żeby wyjąć z kosmetyczki pęsetę i wyrywać jeden włosek po drugim, przez trzy bite, katowane godziny. Wciąż gada o kuchni śródziemnomorskiej. Ona podobno pobudza jego wyobraźnię. Jego ponadprzeciętną wyobraźnię. Tak powiedział zdaje się w wywiadzie dla Wysokich Obcasów. Ciekawe, czy wyznał dziennikarce, kiedy zaczyna pisać. Puszczając tłuste bąki po pożartym pasticcio, daje się ponieść wenie. Schematycznej. Drewniane dialogi, którymi mówimy na planie, ważą więcej niż tona węgla. Czyli tonę i jeden kilogram. Konsekwencje łatwe do przewidzenia: co pan scenarzysta Mariusz P. wymyśli sobie między jednym daniem a drugim, układny, podatny na korzystne kontrakty reżyser Staszek J., popijając rum, o Boże, zrealizuje. Kręci, aż się kurzy na planie. Na zewnątrz może wybuchnąć bomba nuklearna wykradziona przez terrorystów islamskich, a Staszek J. i tak nie puści nas wolno, dopóki nie zapadnie ostatni klaps na planie trzysta dwudziestego czwartego odcinka Słodkich dni.

czwartek, 2 września 2010

O Piątku w Bluszczu


Damian Gajda (nr 24/wrzesień 2010) pisze o antologii Piątek, 2:45 m.in:

(...) Znajdziemy to prozę gęstą, mocną i bezkompromisową, odwołującą się w wielu przypadkach do niezwykle ciekawych pomysłów.

piątek, 27 sierpnia 2010

Już w drugiej połowie października: Single+

fragment 1 (Kaczor):


Z Nike to jest tak. Dziani Murzyni, którzy dorobili się na rapie lub na działalności w branży nieruchomości, czyli towarów z ręki do ręki, hera, brown i coś koło tego, tacy Murzyni mają w czarny chuj sałaty i inwestują ją na przykład w piłki do kosza i zajebiste ubrania Nike, na przykład spodenki czy buty. Takie wyjebane co najmniej w kosmos, jeśli nie w cały wszechświat. Air buty, ze specjalną podeszwą, co Murzyna wypycha do przodu. Jak geparda na polowaniu. Murzyn staje się dziki i groźny, biali mogą mu naskoczyć, Murzyna chroni na dodatek Obama i całe emplua, plui i podobnie. Murzyni, także ci mniej ustawieni, ale świadomi swego afroamerykańskiego pochodzenia i celów życiowych, po godzinach pracy zbierają się na pogawędkę pod koszami, omawiają najnowsze kawałki raperów, przeważnie chwalą swoich zdolnych czarnuchów, jak mówią między sobą, nazwij go direct czarnuchem, to w odpowiedzi odpadnie ci połowa szczęki. I kiedy sobie pogadają porządnie, mówiąc w co drugim zdaniu yo, yo, to potem spędzają aktywnie czas. A nie jak te nasze fleje, co myślą, że jak powiedzą yo, yo, to zamienią się w Czarnych i kutasy im się wydłużą o parę centymetrów. By tylko popalić, ujarać się na total i odlecieć, taki ich cel życiowy. Nie, Murzyni, to znaczy Czarni, biorą piłkę i zaczynają mecz. Ostry mecz. Bezkompromisowy. Czarne głowy uderzają w siebie raz po razie. Czarny pot kapie im spod pach. Hardkorowa bieganina. Przyniesiony sprzęt serwuje rytm, dum drum bum ba bam, a Czarni napierdalają do kosza. Mało który nie trafia za pierwszym rzutem. Każdy z nich ma coś z rapera, tacy dumni, wyszczekani.


fragment 2 (Justyna):

Spotykam się dziś moją koleżanką/przyjaciółką. Powitalne całusy, niewidzialne całusy i wszystko dobrze, tylko te na wpół transparentne klapki na oczach, tak trudno się dojrzeć, by poczuć. Się wreszcie poczuć, moja droga. Czego ja chcę, ostatnia idealistka na planecie Ziemia. Profesjonalna sierota. Mój tata zostawił mnie trzeciego września roku osiemdziesiątego pierwszego. Pędził na motorze do mojej mamy, która przebywała u rodziców, pokłócili się wcześniej, że on za dużo pije, ona focha mu armatniego strzeliła, o zatęsknisz luby, i zatęsknił luby, jechał przepraszać, kajać się, błagać o wybaczenie i pocieszenie, choć nietrzeźwy, jak należało, to w gorącym pędzie wueski kąpany. Zakręt wypiął się na niego złośliwie. Za szybko jechał. Młodzi nie przejmują się skalą liczników. Miał dwadzieścia osiem lat. Poślizg. Katapulta w stronę, nomen omen, drzewa. Czy to brzoza? Oldskulowy kask chroni boki, skronie, uszy, bokobrody, nie chroni twarzy, plastykowa, żółtawa szybka pęka jak błona dziewicza. Drzewo, jakie drzewo jest tego sprawcą? Nie chcę wiedzieć; jeszcze zostanę samozwańczym drwalem. Drwalką, niech będzie w femijęzyku. Kask wyślizgnął się z głowy jak świąteczny karp z dłoni sklepowego oprawcy. Tata przejechał twarzą po korze. Peeling doskonały. W trumnie musieli przykryć ją całunem; przypominał Freddy Kruegera z Koszmaru z ulicy Wiązów. Pięć obrazów o tym powstało. Mojego autorstwa. Wszystkie sprzedane. Klienci z Azji lubią drastyczne sceny. A poza tym wolę abstrakcję. Kiedy maluję, jestem na haju. Jak teraz. Tylko że z powodu wina.


fragment 3 (Krystian):

Dziś wychodzę na wielką bibę. Zasłużony wypełniacz wieczoru, który zapowiadał się nudny do cna, kiedy nie masz nikogo na utrzymaniu poza swoim małym. Żona gdzieś w planach, jakaś  dobra, czuła żona. Nie kura domowa, ja nie z tych picusiów, co  dybią  na prokreacyjnogenne samiczki, by je usidlić i jechać przez resztę życia na cudzym poświęceniu. Ja jestem feminista rasowy, jak żona, to równocześnie kochanka, zadra mentalna, mobilizująca do wysiłku, do zarabiania kasy, przy takiej aż się chce, a jak się nie chce, ona robi tak, że wstydzisz się, kutas ci się kurczy, jądra pękają. Dzieci również lekko co nakreślone. Chłopak i dziewczynka. On ciemny szatyn, ona blondynka, milusia i słodziutka, skarb taty. Pakiet idealny. No ale na razie nic z tego. Jakoś Bóg Na Tej Szerokości Geograficznej uparł się, żeby nic mi nie wychodziło, oprócz narąbania się. Powinienem postarać się o jakieś konkretne dojście do niego, by przeprowadzić wywiad w mojej sprawie. Niech spodziewa się podchwytliwych pytań. Dopijałem rozgrzewniaka przed wyjściem z mieszkania, gdy przyszedł esemes od zapomnianej kobiety, jednej takiej z tych uroczych, którym wystarczy do szczęścia nieskomplikowany scenariusz (cytuję):

„Ugotuję ci obiadek, później seksik, później wyskoczymy do kina lub teatru, ty wybierzesz z repertuaru, kochanie. Po powrocie do domu znów seksik, później coś przekąsimy, a później jeśli staniesz na wysokości zadania, bo ja bardzo chętnie, kochanie, to znów seksik”.

Szkoda, że filmy oparte na takim scenariuszu wcale, a wcale mi się  nie podobają. Zapomniana kobieta ma na imię Janka i pisze tak: „Jak tam, Krystian, twoje sprawy? Ja znów zakochana. Pewnie nie potrwa to długo, facet nudzi mnie. W przeciwieństwie do Ciebie”.

Ta wielkooka szatynka nie mogła się nudzić w moim towarzystwie, narzekać, że dłubanie w nosie jest o wiele bardziej wciągające niż moja obecność. Choćby się uparła, wyprostowała mój kręgosłup moralny wedle odpowiedniej skali, nic by nie wskórała. Nasz roczny związek miłosny miał rozpaść się  na drobne nieprzyjemności.

A to szatan opilstwa namówił mnie do eksperymentów z mieszaniem rumu z whisky, brandy, jakąś najpodlejszą wódką  i paroma innymi płynami o zajadłym charakterze. Po takiej miksturze nawet osiedlowy menel zgubiłby swoje portki razem z duszą gdzieś  na mieście. Zzieleniałem w ciągu kwadransa, rękami młynki kręciłem, jakby ktoś nade mną sznurkami pociągał, trzeba było wzywać karetkę. Janka, choć niziutka z niej kobietka, okazała się wielka – dzielna, wytrzymała, opanowana. Zmusiła mnie do włożenia sobie palców do gardła. Trochę  zeszło ze mnie tej trucizny. Podłączyli mnie do kroplówki. Czuwała nade mną, płacząc i czytając mi kojące moralnie bajki Andersena.

A to znów zamarzył mi się odjazd zupełny, jak to malowniczo przedstawiłem jednemu z moich licznych kolegów o imieniu trudnym do zidentyfikowania, w wysokoprężnym pojeździe zmontowanym w fabryce kokainy. No i pojechałem hen daleko, mały paskudny egoista. Znów interwencja Janki. Karetka, kroplówka, płacze, wyzwiska, bajki Andersena. Słowika Dziewczynkę z zapałkami znałem na pamięć. Nie ogrzała mnie, marniałem jak ona.

W końcu, całkiem rozsądnie i na czas, Janka oświadczyła:
– Mam dosyć tych baśni, które mi wymyślasz. Są niestrawne, bez przesłania.

Miała rację. Znalazła sobie całkiem normalnego absolwenta prestiżowej szkoły ekonomicznej, który rozkręcał biznes z produkcją  krówek. W porywie uzasadnionej awersji do mnie liczyła na słodkie lata w jego towarzystwie. Skończyło się na obitym policzku; młody biznesmen miał zdrowo narąbane pod sufitem i był  zazdrosny nawet o reklamy, które oglądała Janka – jakiś  facet w spocie dezodorantu, kierowca, piekarz, kucharz. Wydzierał  się, że „pożera ich wzrokiem i gdyby pokazali jej swoje instrumenty, używałaby jak ostatnia”. Miała patrzeć wyłącznie na niego i jego biznesplany. Zamierzał dorobić się willi za miastem i trójki dzieci. Co najmniej trójki! To było o wiele za wiele dla nowoczesnej, niezależnej miednicy Janki, która wystraszona taką nielukrowaną wizją przyszłości zmusiła swoją właścicielkę do rozstania z agresorem. Zresztą bardziej sińce niż groźby nieumiarkowania w dziecioróbstwie przesądziły o decyzji mojej biednej Janki. Potem koleją rzeczy zaczęła skakać z kwiatka na kwiatek; bez opcji zapylenia. I niekiedy z czystego sentymentu słała mi komórkowe pytania i życzenia. Odpisałem, by utwierdzić ją w słusznej decyzji, że warto było mnie porzucić: „Odbezpieczyłem magazynek czterdziestoprocentowej nadziei. Niebawem wybieram się na poważne party... Pa, sarenko”. Niech cieszy się, że mnie porzuciła. Niekoniecznie ucieszyłbym się jej powrotem. Janka to matka-na-rozstajach. Sama nie wie, czego chce, a ja wiem: powinna jak najszybciej znaleźć sobie jakiegoś faceta z korporacji, najlepiej z branży detergentów, i oczyścić nim wszelkie swoje wahania, rozterki, dzieciaki spłodzić ekspresowo, zaoszczędzić na rachunkach za komórkę, kończąc z esemesami do mnie. Nie będzie miała też czasu na maile, wiadomości via Facebook, myśli tęskne w piątek o drugiej czterdzieści pięć na ranem. Mały oddech, sekunda, dwie sekundy, może nawet trzy, by sięgnąć odważnie po kolejną porcję rozgrzewniaka; pora odreagować wściekłą zajadłość stylistyki, rozrywającej przymiotnikowe płaty z poniżanego przeze mnie ciała polszczyzny, a tym samym poniżanego mnie samego, bo język jest mną, a ja jego szczekaczką, on jest moim kagańcem, obrożą i smyczą, a ja jego pieskiem wytresowanym w deklinacjach, koniugacjach i odmianach przez przypadki, zwinnym zwierzątkiem, które wgryza się w siebie, wyrywa sobie sierść, trzewia i cieplutkie żyłki, i mokrym pyskiem szczerzy głupie miny do wszystkich obserwatorów mojej profesjonalnej żenady, którzy złożyli swój cenny czas w ofierze dla moich pogłębiających się odchyleń, wyznań, spowiedzi, bełkotów, miłosnej przysięgi wreszcie, miłosnego wiarołomstwa na pewno. I tak dalej, im więcej łyków, tym więcej zapętleń, w sumie czemu nie, skoro tak. Opijam słowa, popijam słowa, topię słowa. Jestem zerem. Dzień za dniem, godzina za godziną, niestety, potrzebuję czwórki po mej lewicy. Razem tworzymy czterdzieści. Procent.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Krzyżowy



Krzyż. Liż krzyż. Boś katomysz. Więc liż ten krzyż. A będziesz wzwyż. Krzyż, a kysz, a kysz! Drewno gniewno. Przekąski, zakąski, staruchy, kostuchy, modlitwy, gorzka żołądkowa, obrońcy, katochuje, katopizdy, katobile. Boże, coś Polskę-w-dupę. Boże, coś w Polskę-w-cipę. Polodeizm. Poganie, mamrotanie. Ślęczenie. Dręczenie. Pachy w pocie, katokocie. Modlitewki katodziewki. Pogaduchy katostaruchy. I rzyg w mig.

piątek, 20 sierpnia 2010

Jarosław Wach o Gangrenie w Akcencie


Akcent 2 (120) 2010, Jarosław Wach: Anatomia nienawiści. Psychopatologia i destrukcja w "Gangrenie" Dawida Kornagi oraz "American Psycho" Breta Eastona Ellisa.

"Jednak pod względem zajadłości ataku, wulgaryzacji języka i wynaturzenia sposobu postrzegania rzeczywistości utwór Kornagi zdecydowanie dystansuje nawet najbardziej agresywne wypowiedzi pisarzy najmłodszej generacji. Destrukcyjne uczucia Adama mają charakter totalny, rozlewają się na wszystkie aspekty świata, godzą we wszystkich jego mieszkańców".

piątek, 6 sierpnia 2010

legolegere o Piątku

(...) Kończące zbiór doskonałe opowiadanie „Stambuł” oddaje te relacje pomiędzy polskością a polakami, relacje coraz mocniej skomplikowane najlepiej. Bar z kebabami to metafora naszej pozornej otwartości, wprzęgnięcia się w wyznawany powszechnie kosmopolityzm, kolorową multikulturowość. Tymczasem nie jest tak dobrze. Czytaj więcej

wtorek, 27 lipca 2010

Aneks do Piątku, 2:45


Białołęka


Nic nie zapowiadało, że rutynowe, przypadające na piątek kwartalne zebranie mieszkańców wspólnoty mieszkaniowej Osiedla Płaczących Wierzb zamieni się w karczemną awanturę prawie że z elementami mordobicia i zapowiedzią krwawej rozprawy.
W końcu do omówienia były naprawdę istotne sprawy.
Cztery pięciokondygnacyjne, piaskowe bloki tworzyły kwadrat, pośrodku którego powstało patio z laskiem płaczących wierzb. Sprowadziło się tu kilkaset osób różnych zawodów i dochodów. Jednak na spotkanie wspólnoty przychodziło ich o wiele mniej.
Przyczyną nie był wieszczony przez wielu uczonych w piśmie zanik więzi społecznych czy poczucia odpowiedzialności, tylko powody natury logistycznej: mieszkańcy nie mogli dotrzeć na czas.
A kiedy przybywali na miejsce, nawet ktoś z ilorazem inteligencji przetartym przez codzienne odsłony nowych aplikacji na Facebooku w mig doszedłby do wniosku, że nie wypada wchodzić w połowie zebrania. Przez co, proszę się nie dziwić, odpuszczali sobie, wybierając wygodną sofę miast krzesła w wynajętej sali gimnastycznej pobliskiej szkoły podstawowej.
Spóźniali się, ponieważ stali w korku.
Osiedle Płaczących Wierzb zostało wybudowane, jak napisano w reklamującym je folderze, „w otulinie lasu“, z dala od śródmiejskiego zgiełku i zanieczyszczonego powietrza. Było „proekologiczną alternatywą w prężnie się rozwijającej, stołecznej dzielnicy Białołęka“. Lecz tam gdzie otulina, pohukiwanie sów i lisek chodzący koło drogi, tam również konieczność porannego wstawania i dojeżdżania do pracy. I wracania z pracy. Tam i z powrotem, tam i z powrotem ulicą Modlińską, z której, po półtoragodzinnej mordędze w niemożebnie długim i leniwym korku, można w końcu odbić w boczną uliczkę i dotrzeć do swoich płaczących wierzb, sów i tęskniącej drugiej połówki, pomijając już liska.
W efekcie na statutowych posiedzeniach wspólnoty nie mogła zapaść żadna wiążąca decyzja, ponieważ obowiązywała zasada: głosowanie jest ważne przy frekwencji powyżej pięćdziesięciu procent nie osób obecnych, lecz zarejestrowanych na liście właścicieli mieszkań.
Potem przez dwa tygodnie gospodarz osiedla i jego żona chodzili od lokalu do lokalu z listą, żebrząc o oddanie głosu, czy:
(pierwszy punkt obrad) zlikwidować piaskownicę na miniplacu zabaw dla dzieci, ponieważ właściciele psów nie przestrzegają zakazu wyprowadzania nań swoich pupili, które załatwiają tam swoje potrzeby;
(drugi punkt obrad) kierować natychmiast w imieniu wspólnoty wnioski do sądu grodzkiego wobec osób dopuszczających się złamania reguł współżycia społecznego, a więc w tym wypadku nieprzestrzegających ciszy nocnej po dwudziestej drugiej;
(trzeci punkt obrad) zmniejszyć opłatę miesięczną dla lokatorów z parteru za użytkowanie windy, którzy – jak twierdzą – w ogóle z niej nie korzystają.
Brak kworum nie wykluczał bynajmniej innych, pożytecznych inicjatyw. Ci, którym dobro Osiedla Płaczących Wierzb naprawdę szumiało w głowie, potrafili skrzyknąć się po zakończeniu mitingu wspólnoty w pobliskim pubie. Lokalnym.
Tam, w lokalnym pubie, przy opróżnianych pospiesznie kuflach piwa o złotówkę tańszych niż w obrzydliwym, zażulonym centrum, ustalali szczegóły realizacji pomysłów wzmacniających feng shui bloków takich jak: zakup na koszt własny kaktusów, które ustawiali na parapetach klatek schodowych czy wydrukowanie serduszek z napisem I love juJ, sąsiedzie, które nakleili czternastego lutego na szybach samochodów w podziemnym, osiedlowym parkingu. Szkoda, że nie ośmielili się dotąd na odstrzał defekujących do piaskownicy psów i kotów.
Oto oni, ludzie o duszach społeczników, poznajmy ich nieco bliżej.
Bogdan i Karolina Abramowscy spod siódemki, trzy pokoje, blok A. CV w skrócie: czterdziestokilkuletni właściciele sklepów z używaną odzieżą. Dzieci odchowane, poszły niedawno w świat na uniwersytety angielskie. W wolnych chwilach, a tych mają bardzo mało, Bogdan i Karolina zwykli wyjeżdżać na weekend do Berlina, do klubu dla kosmopolitycznych swingersów w dzielnicy Friedrichschain, gdzie upojeni alkoholem i fajką wodną odreagowują zgodnie trudy biznesu, wymieniając się sobą z parami Murzynów, Chińczyków i Turków. Stronią od Cyganów (bo zaniedbują paznokcie), Włochów (bo gadają i gadając, zamiast brać się do roboty) i Polaków (bo swoi i wstyd).
Marcin Preis spod jedenastki, kawalerka, blok B. CV w skrócie: wolny strzelec dziennikarki, do niedawna pisywał w piśmie z horoskopami, obecnie związał się z plotkarskim serwisem internetowym, więc jest dobrze poinformowany, wie, jaki rozmiar stringów nosi Doda, w jakim kolorze i jakiej marki, wie, czy prezenter telewizyjny Durczok przeklina tylko w telewizji, czy także w domu, wie wreszcie, co dzieje się na Białołęce.
Agata Szymańska spod czternastki, dwa pokoje, blok D. CV w skrócie: rozwódka, żyje ze spadku po matce, która zgromadziła niewiarygodną fortunę, handlując przez dziesięciolecia pieczywem w niepozornej budce na skrzyżowaniu alej Jana Pawła II i Solidarności. Umarła w pozorowanej biedzie, zasuszona jak tarta bułka. Notariusz, który czytał testament, w pewnej chwili, gdy doszedł do akapitu o pozostawionej sumie, zaczął szybko oddychać, kasłać, charczeć. Agata zemdlała. Po odzyskaniu przytomności pogratulowała sobie błyskawicznego rozwodu z tyranem, nauczycielem fizyki, który bił ją choćby dlatego, że nie potrafiła zrozumieć istoty wektorów –  i przystąpiła do życia z procentów na koncie. Czytała, oglądała telewizję, spacerowała, podróżowała.
Bez względu na swoje wady czy zalety, Abramowscy, Preis i Szymańska potrafili zawsze znaleźć choć godzinę na omówienie spraw dotyczących Osiedla.
Przewodniczący ogłosił, że spotkanie dobiegło do końca; jak zwykle nie udało się przegłosować palących zagadnień, a szkoda:
- Bo lokator spod piątki, niestety, nieobecny w gronie biorących udział w spotkaniu, pozwala sobie coraz bardziej. Co sobotę organizuje huczną imprezę, jego goście wychodzą na balkon, palą papierosy, piją alkohol, rzucają butelkami z drugiego piętra na płaczące wierzby, muzykę niesie chyba na całą Białołękę. Jak pan spod piątki chce się bawić, to niech za przeproszeniem, spada do śródmieścia na Sienkiewicza, gdzie klubów nie brakuje i tam się spełnia, lecz nie tutaj, zagłuszając pohukiwanie sów i spokojne sny mieszkańców. My wiemy, że to nie takie proste, że trzeba opłacić taksówkę, gdyż to w końcu daleko, nawet bardzo, ale kto panu spod piątki kazał kupować mieszkanie w otulinie lasu?
Preis podniósł rękę. Nie zamierzał odpowiadać na pytanie. W zanadrzu trzymał niusa, z którym zamierzał się teraz podzielić.
- Proszę tylko o lakoniczność, jesteśmy na finiszu – oświadczył przewodniczący. Po czym, zapominając o zaleceniu, dodał: – Jak pan widzi, panie Preis, czwarte spotkanie z rzędu, a zaledwie trzydzieści sześć osób na sali. Ja nie rozumiem ludzi, no nie rozumiem. Nie mogą wziąć wolnego? Chodzi przecież o sprawy ich miejsca zamieszkania. Powiedzą: E, panie, pan to w swojej kancelarii kończy o czwartej i szu do domciu, my zaś tyramy do osiemnastej, dziewiętnastej i dwudziestej w biurowcach na Służewcu przemysłowym, więc kiedy wsiadamy do aut, to jedziemy i dwie godziny. A teraz zima, śnieg spadł, wolniej się jedzie, korki tworzą się tam, gdzie zazwyczaj się nie tworzą.
Preis, zaskoczony wywodem, odchrząknął i wszedł gadule w zdanie:
- Otóż pewnie państwo słyszeli o dzikach. Że sporo ich na Białołęce. Że prawie trzysta, a kto wie, może i pięćset sztuk, płodne są jak wszyscy diabli. Przeciętna locha potrafi oprosić się w jednym miocie nawet siedmioma warchlakami. Podają, że jest około dwieście loch. To znaczy, że niezadługo liczba dzików w naszej okolicy może przekroczyć, proszę mi uwierzyć, półtora tysiąca! Zrobi się autentycznie dziko.
Większość słuchaczy zaśmiała się zgodnie przytakując głowami, co zmobilizowało dziennikarza do dłuższego wywodu.
– Nie odczuwają lęku przed ludźmi, traktując nasze śmietniki jako bazę żerową. Poniekąd są zmuszone, bo chłodno i głodno. Kilka tygodni temu ktoś protestował, że dziki chodzą już gdzie popadnie, stadami w liczbie dziesięć, piętnaście sztuk paradują po ugorach, ale i przechodzą przez ulice, paraliżując ruch. Regularnie podchodzą pod osiedla, również nasze. Niektórzy mieszkańcy niepotrzebnie je karmią, co je rozzuchwala w poszukiwaniu pożywienia. Ostatnio, tolerowane przez nas wszystkich, dokarmiane i wręcz rozpieszczane, ewidentnie się rozbestwiły. Ponieważ to w końcu dziki. Ekolodzy protestują przeciwko tym, którzy zalecają kontrolowany odstrzał. Co powiedzą na to: jutro pojawi się w mediach wiadomość, o której dowiedziałem się zaledwie godzinę temu od mojego kolegi z telewizji. W okolicach Ząbek, a więc ze dwa rzuty beretem od nas, dzik zaatakował na ulicy, w dzień niańkę pchającą wózek. Kobieta broniła się przed zwierzęciem, by ochronić dziecko. Dzik poranił ją fajkami…
Preis powiódł wzrokiem po zahipnotyzowanych z przejęcia i ciekawości słuchaczach.
- Tak, fajkami, czyli kłami, poranił jej nogi, przebił tętnicę. Dziecko wypadło z wózka, potłukło się, kobietę czeka skomplikowana operacja. Dzikowi uszło płazem, uciekł. Później okazało się, że tego samego dnia zaatakował jeszcze kilka osób. Ot tak, po prostu, traktując nasze ulice jak leśne dukty, na których napatoczył mu się przeciwnik.
- To straszne – odpowiedział chór przerażonych kobiet.
- Zabić dzika! – dopowiedział chór pomstujących mężczyzn.
- W obliczu zaistniałych okoliczności uważam, że my, mieszkańcy Osiedla Płaczących Wierzb powinniśmy wykazać się społecznikowskim zacięciem, konsekwencją i odpowiedzialnością – Preis uderzył w ton retorycznej podniosłości.
Jego wyobraźnia pracowała nad głowami słuchaczy: ujrzał na stronach największego dziennika czterokolumnowy reportaż o grupie białołęckich rangersów, którzy ratują lokalną społeczność przed dzikim żywiołem. Taki materiał, naturalnie jego autorstwa, nie nadając się absolutnie do serwisów plotkarskich nadaje się za to absolutnie do serwisów informacyjnych z wyższej półki. Idealny do zgłoszenia na konkursy reporterskie, Jagielski i Kapuściński w wersji lokalnej. Preis zdawał sobie sprawę, że rzucił potężną przynętę, zwłaszcza że odzew był natychmiastowy:
- Dokładnie tak! – zawtórowały głosy z sali.
- Zabić dziki!
- Zabić! Pewnie zaraz odezwą się ekologowie, co?!
- Ekolodzy.
- A właśnie że ekologowie.
- Zabić dziki! Powystrzelać ustrojstwo.
- Czyli pana!
W ostatnim rzędzie krzeseł doszło do zamieszania, dwóch mężczyzn ubliżało sobie, jeden głosił pacyfizm, drugi żądał rozprawy z dzikim elementem. Kto pierwszy popchał drugiego, nie wiadomo. Odpowiedzią było spoliczkowanie adwersarza i pogróżki spotkania się na sali sądowej. Kilka kobiet krzyknęło histerycznie, by się uspokoili. Pacyfista splunął pod buty przeciwnika i wyszedł pierwszy z sali.
Preis próbował skierować przemówienie na tor nieco łagodniejszy, akcentując groteskowość tej sytuacji. Za późno. Fakt, że dzik pokiereszował nogi kobiety, podziałał.
Łysy mężczyzna z torbą przez ramię wstał i zwrócił się w stronę Preisa, który znajdował się w pierwszym rzędzie:
- Panie, co pan chce, na dziki polować?
- Prędzej wychodzić z nianiami na spacery – zaśmiały się głosy z sali. – Się odwdzięczą…
Preis usiadł z powrotem na krześle.
- Ja dla bezpieczeństwa… Ostrzegałem. Niekoniecznie zaraz wyprawa mścicieli. Nie zapominajmy jednak, że ludzkie życie jest cenniejsze od dziczego.
- Czyli że tak czy owak mamy urządzić dzikom krwawą kąpiel?
Preis milczał. Bardziej chodziło mu o zaaranżowanie wyprawy, nie o rzeź. Jeszcze raz powtórzył z naciskiem:
- Dla mnie życie ludzkie jest cenniejsze od dziczego.
Wtem powstała Agata Szymańska:
- Niekoniecznie, Mar… panie Preis. Nie zawsze. Proszę pamiętać, że dziki były tu przed nami. To my się wprowadziliśmy na Białołękę, rugując je z siedlisk. Musiały się wycofać do i tak już przerzedzonego lasu.
- Ojej, biedactwa – zachichotał ktoś za jej plecami.
Odezwało się kilka głosów, a więc to tak, znalazła się amatorka dzików, obrończyni przyrody. Niech w takim razie sama nadstawi się dzikowi, z pięknych nóżek zostaną strzępy, to inaczej zaśpiewa.
Szymańska wzruszyła pogardliwie ramionami. Cóż ci kredyciarze hipoteczni mogli o niej wiedzieć? Każdego dnia modliła się za duszę swojej pracowitej matki i jej zapobiegliwość. Co miesiąc posyłała swojemu adwokatowi kosz z winem i kwiatami, dziękując za sprawne i korzystne dla niej przeprowadzenie rozwodu. Zachowała przepisane na nią mieszkanie, do większego nie zamierzała się na razie przeprowadzać. Wychowana w hałasie, teraz rozkoszowała się białołęcką głuszą.
- Ludzie, przecież sami przenieśliście się tutaj, żeby być blisko przyrody. Ba, żeby być w przyrodzie. Teraz, kiedy jakieś nieszczęsne zwierzę, zdezorientowane otaczającym ją obcym środowiskiem, w większości zabudowanym blokami w pobliżu dróg i na skraju drzewostanu, wpada w nieświadomy przecież szał, burzycie się, jakby obecność tutaj tego zwierzęcia była jakimś przestępstwem. Taka jest Białołęka. Inne dzielnice, uwierzcie mi, zazdroszczą nam naszych dzików.
- O droga pani – poderwała się młoda kobieta z czerwonymi włosami do ramion – tylko proszę tu niczego nam nie sugerować. Ja akurat przeniosłam się na Białołękę, bo nigdzie nie było tak niskich cen za metr kwadratowy. I wie pani co, mam gdzieś przyrodę, szczególnie taką, która robi się dla nas niebezpieczna.
- Właśnie! Chcemy bliskości przyrody, lecz w granicach rozsądku – wsparł ją przewodniczący.
Podnosiły się kolejne osoby i zabierały głos. Większość proponowała społeczną akcję, aby zebrać się kupą i ruszyć na dziki. Wytrzebić nieco cholerstwo, wystraszyć, przegonić.
Preis ponownie płonął z zadowolenia; jego inicjatywa zaczęła żyć własnym życiem, a w głowie pisał mu się jego ambitny artykuł. Teza: Dotąd dziki postrzegane były za coś słodkiego, ot, baraszkujące to tu, to tam stadka przeuroczych warchlaczków, pokazywane przedszkolakom przez panie wychowawczynie, element białołęckiego krajobrazu, coś, czego zazdroszczą „ci z centrum”, bliski kontakt z przyrodą, „patrzcie, mieszkamy w mieście, a jest u nas wiejsko, dziki sobie chodzą, pełna harmonia, atrakcja turystyczna”. Co sprawiło, że nagle dziki stały się agresywne?
To interesowało Preisa nie tylko ze względu na swój niezaprzeczalny potencjał reporterski. Kryło w sobie klimat z książek Stephena Kinga, w których pozorowana sielankowość przemienia się w koszmar, ulubione psy atakują swoich panów, kotki zagryzają dzieci, lalki wysysają krew z dziewczynek.
Dotychczas artykuły przedstawiały dziki jako nieszkodliwe zwierzątka. W gazetach i forach internetowych propozycje kontrolowanego odstrzału przyjęto zdecydowaną krytyką. Jak to, chcecie pozbawić Białołękę jej unikalności? Nie po to stoimy w korkach po kilkadziesiąt minut, wydając na benzynę i amortyzację pojazdów dużo więcej niż ci z Mokotowa czy Żoliborza, żeby nie rozkoszować oczu widokiem gromadki dzików ciągnących gęsiego wokół ogrodzenia strzeżonego osiedla.
Na sali tworzyła się białołęcka milicja obywatelska do podjęcia interwencji przeciwko  dziczym bandom. Agata Szymańska protestowała daremno. Jedynie kilka osób popierało jej wniosek, by jeśli już interweniować, to zdać się na służbach porządkowych.
- Porządkowych? Zwariowała pani? U nas jak sobie człowiek sam porządku z przestrzeni publicznej nie wykroi, to nikt tego za niego nie zrobi! Służby nadają się co najwyżej na drużbę!
Szymańska odpuściła. Nad dzikami zbierały się czarne chmury. Paru proekologicznych lokatorów, na znak protestu przed ekstremistami, opuściło spotkanie.
Preis spróbował nieco uspokoić nastroje; przebywanie z jedynie agresywnie nastawionymi personami nieco go mroziło. Szkoda, że Szymańska nie stoi po jego stronie. Fajna z niej, no właśnie, fajna z niej zwierzyna.
- Nie twierdzę, że powinniśmy polować. Warto przyjrzeć się dzikom z bliska, może ktoś je płoszy, podjudza? – Preis ponownie wstał. – Podtrzymuję, że przed rozprawieniem się z nimi powinniśmy ustalić pewne dane, a nie polegać na spekulacjach dziennikarzy, którzy siedzą przy biureczkach i tłuką w klawiatury te swoje artykuły, że dziki to, dziki tamto, a za obserwacje dziczych zwyczajów służą im jedynie zeznania świadków. To za mało. Wyobraźmy sobie, niejako narażamy się naszą obecnością na atak. Wtedy wiemy, że dziki są realnym zagrożeniem. Robimy zdjęcia i filmy cyfrówkami. Interweniujemy. Nasze dzieci, nasze narzeczone, nasze żony będą mogły poczuć się znów bezpieczne.
- Ale za jaką cenę?! – Szymańska nie wytrzymała. – Za cenę dziczej krwi!
Preis ripostował, że jak na razie przelano ludzką krew. Z nogi nieszczęsnej opiekunki dzieci.
Agata Szymańska, która do momentu rozpoczęcia dyskusji o dzikach, patrzyła na niego zauroczona, teraz z trudem hamowała swój żal, wzbierający łzami jej w oczach.
Preis zwrócił jej uwagę już na pierwszym spotkaniu wspólnoty; wówczas nie miał szans, nawet jeśli jej się podobał. Była taka nieprzystępna, zrażona do mężczyzn; mąż, który tłukł ją za byle co, na długo wybił jej z głowy innych facetów.
Preis zagadywał ją, sypał miłymi aluzjami i żarcikami. Pamiętała, jak nie tak dawno spotkali się ona, dziennikarz i właściciele sieci sklepów z odzieżą z drugiej, a nawet trzeciej ręki, co powtarzali po kilku piwach, w ulubionym, lokalnym pubie (innego w okolicy nie było). Pub w rzeczywistości był klitką z sześcioma ławami, od początków swego powstania zaanektowaną przez miejscowy, białołęcki element, któremu nie po myśli była męcząca logistycznie wyprawa do odległego centrum; gdzie zresztą można było dostać wpierdol za dzielnicowe ulokowanie. Jego wystrój wpasowywał się w tęsknotę miastowych za rustykalnym arystokratyzmem: na ścianach wisiały poroża z ogołoconych głów odstrzelonych jeleni i łosi. Jakikolwiek zakaz palenia w lokalu i tak by tu nigdy nie dotarł; tu się kopciło z założenia, piwo zawierało o wiele więcej procent alkoholu niż to śródmiejskie, z głośników płynęła muzyka lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Czas rozkosznie się zatrzymał, chwila wytchnienia dla zapracowanych potentatów Białołęki, przynajmniej tych wybranych, którym znudził się relaks przy telewizorach LCD i LED.
To dziennikarz wpadł na pomysł z kaktusami. Wzruszyła się tym, taki drobiazg, a jakże dobrze świadczący o proponującym go człowieku. Kiedy Abramowscy zaanonsowali powrót na osiedle, ona i Preis zostali w pubie.
 - Chwilę może – odpowiedział niskim głosem, drapiąc się w podbródek z czterodniowym kawalerskim zarostem.
- Ja też zostanę, jutro nie ma nic do roboty, to mi się nie spieszy – odpowiedziała sentencjonalnie Szymańska, nawijając na palec wskazujący twoje ciemne włosy. Lubiła tę zalotną obrączkę.
Mogli wreszcie porozmawiać w cztery oczy, choć z kufla na kufel tych oczu przybywało.
- Więc jesteś dziennikarzem? – Szymańska ostrożnie zanurzyła swoje zabotoksowane po rozwodzie usta w piwnej pianie. W ogóle cała się zrobiła na nowo, to podciągnęła, tamto wycięła, przesunęła, napompowała lub wypompowała.
- Mniej więcej – Preis pił wolno, sączył, jakby kosztowanie piwa sprawiało mu przykrość. Nie przepadał za pochodną chmielu, rozsmakowany w winach z Nowego Świata. Co poradzić, z pubie sprzedają podejrzany mołdawski sikacz. Niedawno go zamówił, na swoją zgubę, przez kilka godzin puszczał mordercze gazy pod kołdrą, gdyby kogoś tam upchnął, niechybnie by go udusił. – Wiesz, ja mam większe ambicje. Ciężko się przebić. Szklany sufit. Układy na dzień dobry i dobry wieczór. Znam tych i owych, to ciągle za mało. Nie uwierzysz, ostatnio obliczyłem, że na mojej facebookowej liście znajomych są zaledwie dwie osoby medialnie rozpoznawalne. To się musi zmienić – wyznał.
Szymańska pokiwała głową. Choć być może to głowa pokiwała Szymańską, dla której szósty browar przy wzroście sto sześćdziesiąt osiem centymetrów i wadze pięćdziesiąt dwa kilo zdawał się środkiem nasennym pozbawiającym powoli świadomości.
- Rozumiem. Ambitny z ciebie facet, którego nie chcą docenić. Zobaczysz, na pewno wkrótce wypłyniesz. Musisz tylko znaleźć swój temat.
Marzyło się jej, że wrócą razem, odprowadzi ją, ona zaprosi go na herbatę po tym „zimnym piwsku”, on przyjmie zaproszenie, wejdzie do środka i zostanie do rana w jej objęciach, a co tam. Rzeczywiście, po wyjściu z pubu zapowiadało się tak, jak sobie zamierzyła. Odprowadził ją pod same drzwi. Otworzyła je z trudem, klucze schowały się  w jednej z chyba trzydziestu  kieszonek jej skórzanej torby. Jakoś tak bez pytania wszedł razem z nią. Jakoś tak bez pytania objął ją z tyłu i przycisnął do siebie, czując jej pośladki. Jakoś tak bez pytania odwrócił ją i spróbował pocałować. Ona się poślizgnęła, on padł na nią. Szamotali się przez chwilę jakby spowici niewidzialnymi workami uniemożliwiającymi swobodne ruchy. Znów próbowali odnaleźć się ustami. Ręce i nogi wyginały się w zadziwiających gimnastycznie pozach, wartych odnotowania przez komitet olimpijski. Próżny wysiłek. Urwał się im film. Osiem piw, na głowę zrobiło swoje. Rano zmył się w pospiechu, przepraszając za to, czego nie zrobił… Szkoda.
Teraz pragnęła nadrobić tamtą stracą szansę. A tu okazuje się, że Preis owszem, znalazł swój temat: żąda eksterminacji biednych dzików. Tworzy sąsiedzki zwiadowczy odział specjalny. Nie mogła w to uwierzyć. Brutal jak jej mąż, bo jak to wytłumaczyć inaczej? Tamten bił pięścią, ten chce – prawda, czym?
I usłyszała czym:
- Potrzebujemy kijów bejsbolowych – powiedział pan Abramowski. – Załatwię je. – Policzył chętnych na wyprawę w celu obrony bezpieczeństwa Białołęki. – Ośmiu mężczyzn, pięć kobiet (tu Szymańska zaprotestowała: „Mnie proszę nie liczyć!”). – I radzę zabrać noże na wszelki wypadek.
- Coś ty! – oburzyła się jego żona.
- Co sobie myślisz, jak zaatakują, obronię cię nogami? Poharatają mi je jak tej niani. Panie Marcinie, ładna była ta biedaczka, ma pan jej zdjęcia od kolegi z branży? – zwrócił się do zajętego uzgadnianiem szczegółów wyprawy dziennikarza, ten był tak zaabsorbowany, że nie słyszał.
- Uspokój się. Za tydzień jedziemy do Berlina – pani Abramowska mrugnęła do męża okiem.
- Przynajmniej opowiemy znajomym o przygodzie – zaśmiał się głośno. – Osobiście nie mam nic przeciwko dzikom, lecz chętnie na własną rękę przeprowadziłbym odstrzał redukcyjny. Znajomy weterynarz pomógłby takiego dzikuska zbadać, czy nie ma wścieklizny, potem pokroić, zapakować do lodówki, mięso wytrawne, przepyszne – cmoknął. – Trzeba tylko dobrać odpowiednie zioła, potem nawet nospa nie pomoże na skurcze żołądka. Pani Agatko, co pani taka przeciw? A gdyby tak pani dziecko wypadło z wózka przez głupiego dzika? Na główkę wypadło!
Szymańska prychnęła; mało co się nie zwymiotowała, słuchając jego opowieści. Koniec ze społecznikostwem. Faszyści z Białołęki!
- Nie mam dziecka – odpowiedziała. – I na razie nie zamierzam!
Przewodniczący pożegnał się, zapowiadając, że zgodnie z ustaleniem spotkają się dziś, właściwie to już jutro około trzeciej nad ranem przy płaczących wierzbach i wyruszą w patrolu obywatelskim dać opór dziczej nawale.
Preis, zadowolony ze sprzedanego pomysłu, a przy okazji pewniaka do reportażu, podszedł do Szymańskiej.
- Przykro mi, że nie jesteś z… nami. Ze mną – spróbował inaczej, po męsku. 
To dla niej przyszedł na to nudne spotkanie wspólnoty. Widział na wyciągnięcie ręki, w śmiałych fantazjach, jak znów odprowadza ją do mieszkania, tym razem bez zaliczenia zdradzieckiego, lokalnego pubu, a ona rozpuszcza w korytarzu swoje włosy, oddycha głęboko, żeby jej klatka piersiowa ukazała się we właściwej sobie, zachęcającej formie, a on przybliża się do niej, by ją zbadać nieco dokładniej, z reporterską pasją.
- A mnie przykro, że chcesz gonić za dzikami - odpowiedziała. Wracam do domu. Nie musisz mnie odprowadzać. Trafię sama.
- Ale ja… Ja tak nie myślę – wypalił.
- Że co? – Odwróciła się, podeszła do niego mrużąc oczy.
- Ja tak dla, no wiesz, picu. To się nadaje na świetny materiał.  – Preis przełknął ślinę. – Naprawdę. Rzuciłem ot tak, nie spodziewałem się, że łykną. A tu niespodzianka. Wiesz…
- Niespodzianką jest to, że sama wrócę do domu – powiedziała cicho, z autentycznym smutkiem. – Życzę nieudanego polowania.


Kwadrans do trzeciej, jakoś tak; przy płaczących wierzbach zjawił się dziennikarz. Z nożem, dyskretnie schowanym w torbie stylizowanej na wojskową, w której trzymał dyktafon, by nagrać całą akcję. Postanowił, że dopiero jak spisze reportaż, przedstawi go białołęckim chwatom; nie chciał ich krępować lub nimi manipulować, i tak już zainspirował całą wyprawę.  
Czekał.
Gęsta mgła buchała mu z ust. Było chyba z minut piętnaście stopni.
Punktualnie o drugiej pięćdziesiąt otrzymał esemesa od Abramowskich; napisali, że bardzo im przykro, interesy uniemożliwiają dotarcie na czas, więc sobie odpuszczają, „powodzenia na akcji”.
Preis czekał do trzeciej piętnaście. Nikt z zapowiadanych pogromców nie przyszedł na punkt zbiórki.
Potem, kiedy pozostali chwaci mijali go na klatce czy przy wyjściu z osiedla, tłumaczyli, że to przez korki, pędzili, gnali, mknęli, żeby rzucić wyzwanie dzikim dzikom, lecz panie, korka pan nie przeskoczysz, chyba że za pomocą helikoptera, a to chyba trzeba być jakimś Palikotem, bez hipoteki w banku.
- O drugiej czterdzieści pięć w nocy? – Preis nie krył złośliwego zdziwienia.
Dobrze, że zadzwoniła do niego Szymańska. Wypytała o polowanie. Jego odpowiedź widocznie ją usatysfakcjonowała, zaproponowała mu nasiadówkę w pubie. Lokalnym. Żadnego piwa. Może wtedy będzie dziko.







poniedziałek, 12 lipca 2010

Czechowicz o Piątku

O 2:45 wykreowanych przez Krzysztofa Beśkę, Martę Syrwid, Filipa Onichimowskiego, Daniela Koziarskiego, Dawida Kornagę i wspomnianych już przeze mnie pisarzy ludzi zastaniemy w momentach pewnej życiowej próby i wówczas, gdy rozpaczliwie próbują odnaleźć odpowiedź na pytanie o sens swego życia. Będziemy mieli próby egzystencjalnych poszukiwań czynione zarówno przez twardych męskich bohaterów jak przyjaciele Onichimowskiego, Modry Beśki czy mężczyźni Kornagi, jak i przez kobiety – te zranione i oszukane jak w prozie Syrwid czy Ziętka oraz przez silną i stanowczą jak Anna z opowiadania Antoniny Turnau. Będzie także zakompleksiony pisarz, w którego życiu rozegra się wielki dramat i zwolenniczka poligamii, próbująca odnaleźć wartość samej siebie. Czytaj więcej.

piątek, 9 lipca 2010

Playboy Jezus

Niedawno zmarł Saramago. Z tej okazji portugalski Playboy zorganizował sesję zdjęciową w nawiązaniu do jednej z powieści portugalskiego noblisty - Ewangelii według Jezusa Chrystusa. Efekt? Bogobojni (!) amerykańscy właściciele licencji z dnia na dzień skasowali portugalską edycję Playboya. To jest absolutny szczyt bezczelności. Ciekawi mnie, który z tych żałosnych purytanów sięgnął po choć jedną książkę Saramago? Być może obejrzeli film na podstawie jego arcydzieła - Miasto ślepców. Ale film to nieudany, malutki przy ogromie przesłania i przewrotnego humoru Saramago. Najbardziej żal mi Jezusa, myślę, że on, ten, który miał słabość do Marii Magdaleny, nie miałby nic przeciwko takiej sesji. Tak naprawdę to niezły lans dla chrześcijan, Jezus tu jest cool, jest celebrytą, boski przystojniacha, któremu żadna grzesznica się nie oprze, on wie, jak dogodzić, jak uszczęśliwić biedną nałożnicę. OK, żarty na bok, sprawa jest żałosna - osobliwa forma cenzury totalnej A.D. 2010, po prostu wierzyć się nie chce, że jakiś jankeski idiota jeden z drugim w imię trwogi przed Bogiem zlikwidowali pismo, pozbawiając wielu ludzi pracy. Bo co, Jezus to Kim Dżong Il, nic dodać, nic ująć?

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Niezbędnik ateisty


"Jeżeli nie ma Boga, to my musimy stworzyć świat i od nas zależy, jaki on będzie, nikt za nas nie naprawi rzeczywistości. W ten sposób ateizm nakłada na ludzi wiele obowiązków, wymaga ponoszenia pełnej odpowiedzialności za popełniane czyny. Ateiści nie potrzebują autorytetów, hierarchii, gotowych wzorców działania. Kwestionują każdy rzekomo naturalny porządek jako arbitralny. Polityka, nauka, moralność - to są dziedziny, w których sami musimy podejmować decyzje i za nie odpowiadać. Nikt nas w tym nie zastąpi, nikt nie usprawiedliwi, nikt nie da gwarancji, że postąpiliśmy słusznie. Wszystko jest wynikiem naszych wyborów i działań". To tylko jeden z zajmujących intelektualnie cytatów autorstwa Piotra Szumlewicza z jego książki "Niezbędnik ateisty". Książki, której rzeczowych (i jakichkolwiek) recenzji, choć wyszła niedawno i zyskała uznanie czytelników, na próżno szukać na łamach mainstreamowych mediów. Bo co? Kto się obrazi? Bo co? Komuś to nie rękę? A właściwie - umysł.

Szumlewicz uderzył - jak chyba nikt przed nim w dwudziestostoletniej historii III Rzeczpospolitej - w religijny mur berliński, który otoczył, zawłaszczył i odgrodził polską świadomość od tego, co świeże, tolerancyjne i pełne afirmacji dla wolności ludzkiej jednostki. Uderzył w polskie, spauperyzowane przez odpustowy katolicyzm postrzeganie świata, porządku społecznego i duchowego. Uderzył w polskie przeświadczenie o własnej wyjątkowości; w czym, ilości spożytych przez całe życie opłatków? Szumlewicz uderzył zmyślnie, złośliwie, a i zabawnie - pokazując niedorzeczność i pozorną nierozerwalność kajdan, którymi sami się dobrowolnie pętamy w ramach nieuzasadnionych nadziei, że po śmierci dostaniemy sowitą rekompensatę. 

Tak naprawdę to nie niewierzący powinni sięgnąć po tę pozycję. Powinny bowiem zrobić to osoby, dla których pewniki ich wiary są niepodważalne - w ramach konfrontacji ze swoją spetryfikowaną postawą, jakie to wszystko jest oczywiste, Bóg na niebiesiech, kościół powszechny na ziemi, przykazania pod potylicą i tak dalej. 

Co smuci podczas lektury "Niezbędnika", to fakt, że dominacja obrządku rzymskiego tak nas obezwładniła i zwasalizowała mentalnie, że jakakolwiek forma buntu przeradza się mimowolnie w trywalny antyklerykalizm. A przecież chodzi o znacznie poważniejsze zagadnienia. Mnie osobiście los księży roztkliwia, żal mi ich głupoty, oddania się złudzie i niezgodnego z naturą tłamszenia swoich skłonności seksualnych. 

Homogeniczność religijna Polski rodzi mimowolnie spleen w świadomości osób, które pragną jej rozkwitania, kulturowej i gospodarczej prężności; chciałoby się powiedzieć, a gdzie inne obrządki, mniejszości etniczne, a tym samym religijne? Jest jak jest, PRL wykarczował różnorodność, umacniając paradoksalnie właśnie katolicyzm, który teraz stał się hamulcowym naszego cywilizacyjnego rozwoju. Im więcej się mu pobłaża, tym żąda on coraz więcej, palca, ręki, łokcia, a słabsi oddają mu na pożarcie swoją głowę.

Zły charakter w "Niezbędniku" to Kościół katolicki. A to dopiero czubek góry lodowej. Islam, o wiele bardziej groźniejszy niż osłabione przez zachodnią krnąbrność intelektualną chrześcijaństwo, nie istnieje w książce Szumlewicza. Wiadomo, nie ma takiej potrzeby, jednak przydałaby się tu solidna errata. Dla ateizmu, reprezentującego ostatecznie niezgodę na gotowe formuły oraz interpretację, każda religia jest niebezpieczna - bo anektująca. 

Nie czarujmy się, jeśli można antycypować, katolicyzm, mimo celnych, krytycznych uwag Szumlewicza i jego rozmówców, dogorywa. Nie jest już taki straszny, męczy jedynie jego "zasiedzenie" i dominacja polityczna, która stwarza złudne przeświadczenie o jego dominacji intelektualnej. Prawdopodobnie jego miejsce, po triumfie liberalizmu i ateizmu, zostanie wypełnione w kolejnych dziesięcioleciach przez znacznie bardziej jadowitą religię - właśnie islam. Co paradoksalnie wcale nie raduje. Być może ktoś wtedy napisze "Niezbędnik ateisty 2"; czy ktoś go wtedy ośmieli się wydać?

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nadchodzi piątek

Planowana premiera nowej antologii: 8 lipca 2010.

Autorzy i tytuły opowiadań:

Krzysztof Beśka Zandka
Marta Syrwid 12 godzin z życia Kaliny Gryczanej
Filip Onichimowski To nie jest kraj dla białych ludzi
Daniel Koziarski Suka
Grażyna Plebanek W stronę Zośki
Paweł Ziętek Pół twarzy w błękicie, pół w uśmiechu
Antonina Turnau Zniknięcie Władysława Bluma
Dawid Kornaga Stambuł

Piątek, 2:45. Właściwie już sobota. Ale to, co zakończone, trwa nadal; to, co się kończy, dopiero się zaczyna. Choć większość śpi, nie śpią ci, którzy nie chcą lub nie mogą albo coś im spać nie pozwala. Ponieważ o tej porze sporo się dzieje - jak kraj długi i szeroki. 


Książkę można już zamówić w Merlinie.

piątek, 11 czerwca 2010

Wampir. Leksykon

Wampir. Leksykon Kamila M. Śmiałkowskiego, czyli wszystko, co chcielibyście wiedzieć o wampirach, a NAPRAWDĘ baliście się zapytać...

O ile swego czasu prof. Maria Janion w przepysznie eseistyczno-erudycyjnym dziele Wampir. Biografia symboliczna przybliżyła nam - jak mało kto przed nią - fascynujący wciąż nowe pokolenia mit krwiopijcy w kulturze europejskiej, to teraz Kamil M. Śmiałkowski porwał się dzielnie na encyklopedyczną, niezwykle konsekwentną w różnych aspektach popkultury systematyzację jego świata, a właściwie - światów. Bo wampiry na przestrzeni wieków ewoluowały, czego przykładem jest nawet moja o nich (z natury rzeczy kolektywna) powieść Znieczulenie miejscowe. Autor leksykonu pisze o niej:

Polska powieść Dawida Kornagi (autora głośnej Gangreny), w której możemy poobserwować fascynujący pochód naszych najróżniejszych narodowych wampirów. A otaczają nas one z każdej strony i od wieków. Od tych spod Grunwaldu, po podgryzających ZOMO, od wampirzycy gustującej w celebrytach po wampira Stefana (preferencje i dokonania nieważne, już sama ta zbitka dwóch wyrazów jest porażająca - "wampir Stefan"). W satyryczno-felietonowej formie Kornaga śmieszy, tumani, przestrasza, wykazując, że tu w Polsce nas Polaków wampiry nieustannie osaczają i ssą. I pewnie ma rację. Bo przecież polska krew jest najlepsza. Na świecie.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Venezia

Josif Brodski, zakochany w Wenecji niczym w kobiecie pełnej tajemnic, których odkrywanie jest częścią zmyślnej w swym przebiegu rozkoszy, pisał w Znaku wodnym o morzu cherubinów, mieście zanurzającym blade, nagie, marmurowe uda w zimnych, zabarwionych zachodem słońca, pluskających o brzeg wodach. Gdyby żył dziś, nie wiem, czy jego bezbrzeżna miłość do miasta na lagunie byłaby równie intensywna.

Kiedy się tam wybierałem, znajomi żartowali, że jadę szukać inspiracji do napisania Śmierci w Wenecji 2. To, co zastałem, można jednak podsumować jako Śmierć Wenecji. Zapewne Brodski, jak i Tomasz Mann byliby radzi z informacji, że ich ukochane, inspirujące literacko miasto jest – jest, a że go nie ma.

Niemające końca potoki turystów, niczym kanały, rozlewają się po wszystkich dzielnicach od rana do późnego wieczora. Bogaci starcy, spożywający kolację przy stolikach ultradrogich hoteli, zamożni playboye w wynajętych motorówkach (lub własnych), śmigający przez Canale Grande z playgirlsami przy boku, dziewczęta śliczne jak Brodskiego ubóstwiona Zuzanna, chłopcy ujmujący jak Manna Tadzio, Hindusi, Japończycy, inwalidzi na wózkach, pieski małe, ekskluzywne. Wszyscy w sztuce na deskach, a właściwie mostach Wenecji.

Ogrom wizualnych doznań przytłacza przez pierwsze dwa dni, potem kanały i kanaliki zlewają się w wodostradę, w której toną nawet sny wyczerpanych zwiedzaniem turystów. Dobrobyt przeszłości, wysmakowana potęga polityczna i gospodarcza, która trzęsła kiedyś nie tylko śródziemiem – teraz już tylko obecna w swoim obfitym spadku. I poczucie, że to skansen. Miasto nie do życia, tylko zwiedzania.

Dlatego warto tu przybyć, skonfrontować się z czymś, co samo w sobie jest fenomenem (i brutalnym, choć pełnym pozorowanej sublimacji przykładem, że natura to nie aplikacja na iPhone’a i nie można jej sobie ściągnąć, a następnie, po znudzeniu się, wykasować) i co może rzeczywiście kiedyś przestać istnieć. Mimo starań technicznych specjalistów z całego świata, widać, że Wenecja odchodzi; to będzie długie odchodzenie, ale jeśli poziom morza się jeszcze podniesie, laguna tego nie przeżyje. Runą niczym kostki domina przepyszne pałace dożów, kupców i kondotierów.

W nocy poczucie pustki. Mało rodowitych Wenecjan. Młodzi albo się wynieśli, albo dojeżdżają do pracy z części lądowej. Pozostali starcy. Staruszki wyposażone są tutaj w torby na kółkach, w które pakują zakupy. A marketów tyle co włosów na głowie Kojaka. I drożej niż gdziekolwiek. Wszystko, co zakupisz, musisz przetransportować – a to przez mostek, a to bocznymi uliczkami, jedna za drugą, aż dotrzesz ze sklepu do kamienicy. Wiele z nich, o czym można przekonać się w nocy, stoi opuszczonych. Czasem jakieś dwa, trzy światełka, ostatki tubylcze. Za to rozświetlone hotele, ristoranto,trattorie, osterie…

Są jednak dzielnice, na północy i wschodzie, gdzie kwitnie życie. Jakieś dzieciaki kopią piłkę na campo, studenci przychodzą do Cafe Noir na spritza (wino, Aperol lub Campari, do tego lód, woda sodowa i gotowe), ale poza tym masa turystyczna, jedna tańczy tango o godzinie dwudziestej drugiej dziesięć, druga biesiaduje, pochłaniając menu turistico. Za dnia tubylcy mają problem, by dostać się do tramwajów wodnych – vaparetto; tak oblężone nami, przyjezdnymi. Brodski przepadłby we współczesnej Wenecji. Zabiłyby go ceny w euro, zabiłyby go podupadające (dosłownie) kamienice, zabiłyby go wytatuowane panny ze wszystkich kontynentów, spojrzysz na taką, myślisz o jednym i nawet najbardziej rozczulający widok kolejnego piazza nie przesłoni ci wizji, żeby przyjrzeć się tym skórnym malunkom z nieco bardziej intymnej perspektywy.

Zresztą – dziś tak naprawdę Wenecję bardziej tworzą ludzie, którzy ożywiają to miasto-zombie. Nie odwrotnie, wbrew pozorom. Kto więc ma ochotę obejrzeć jeden z najpiękniejszych horrorów na tym świecie, proszę bardzo, rekomenduję z głębin kanału.

środa, 26 maja 2010

Piątek, 2:45, pierwsza odsłona

W połowie lipca br., bardziej drugiej niż pierwszej planowana jest antologia opowiadań "Piątek, 2:45" (wydawnictwo Filar). Na razie nie można zdradzić okładki (namalowała ją - sic! - młoda, zdolna malarka Justyna Kabala), więc pozostaje zadowolić się jej fragmentem. "Piątek, 2:45" to moje literackie dziecko, do którego poczęcia zaprosiłem, oprócz samego siebie:), wyrazistych autorów, operujących i ciekawą stylistyką, i autonomicznych w poglądach oraz wyobraźni. W lipcu przyjdzie więc czas na weryfikację.

piątek, 30 kwietnia 2010

Jodowanie

Czasem resztki PRL- są jak sen, nie tyle zły, co taki, co nie miał prawa się przyśnić, a jednak zrobił to, cholera. Kto przeczytał przynajmniej dziesięć powieści Stephena Kinga (oprócz "Pod kopułą", bo to naprawdę nieudane tomisko, głupie jak wstawiona lolitka na rozmowie panelowej o kondycji współczesnej polszczyzny), wie, co mam na myśli. Prawie ćwierć wieku temu wielkie jebut w Czarnobylu. Pamiętam, jod nam dawali. A niesmaczny jak homilia Rydzyka. Próbuję rozwiać mgłę zapomnienia. Sala gimnastyczna w podstawówce. Dyrektorka z wąsem pod nosem, dziarska baba o temperamencie jednego z Szewców Witkiewicza. Zarośnięta, wielka, gruba. Strach pomyśleć, co mieszkało pod jej pachami. Strach pomyśleć, co żyło sobie między jej nogami. Cóż, paskuda peerelowska uwielbiała niechlujów, tacy przynajmniej nie dbali wg niej o siebie, dbali o system. Więc babiszon ogłasza smarkaterii, drodzy moi, coś rozeszło się u Ruskich. I być może przyszło i do nas. Coś groźnego, drogie dzieci, dla zdrowia. Marsz, bitte, do higienistki! Oni więc czwórkami do gabinetu szli, gówniarze z klas jeden osiem, jod palił, jod mieszał, dorośli gdzieś tam daleko zrobili łubudubu, nas tu dręczą jakimś syfem gorszym nawet od syropu z cebuli, ble! No dobrze, pijemy. Potem zapominamy. Jakby to się nie zdarzyło. Mam ledwo jedenaście lat, w przeciągu kilku kolejnych przekonuję się, że idzie mi coraz gorzej z matematyki, czyżby promieniowanie pomieszało mi w głowie? Równocześnie zaczynam pisać. Wpierw głupie wierszyki o ptakach, zwierzątkach latających i osiadłych. Potem akcent pada na tematy zdecydowanie atrakcyjniejsze fabularnie, bez obecności duchowej św. Franiciszka. I dobrze, chyba dobrze, dzięki ci więc, Czarnobylu, zatrułeś mnie, chłopaka z Podkarpackiego, zatrułeś egzystencjalną gangreną, ściąłeś podpuchę, pozoranctwo i teoułudę, ukazując mięso, smakowite, wzbudzające apetyt na więcej, może to proza, może to coś więcej niż proza, zobaczymy. Ale jodu już wystarczy.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Przemyski Przegląd Kulturalny

Na pierwszy rzut oka to normalna powieść, podzielona na trzy rozdziały. Zaczynam czytać i już pierwszy zgrzyt – opis gwałtu, zaraz potem dostrzegam szokujący język. A może na odwrót: najpierw język pełen wulgaryzmów i brutalności, a później dzieło zniszczenia, jakie dokonuje bohater na niewinnej mieszkance dobrego osiedla. Zagłębiam się w lekturze coraz bardziej i bardziej, nie mogę się oderwać. Coś w sobie Gangrena ma, bo wciąga mnie tak bardzo, że dopiero po skończonej lekturze zauważam, że tekst nie jest wyjustowany. Powinno przeszkadzać, ale nie przeszkadzało.
Pochodzący z Lubaczowa autor debiutował w 2003 roku wielowątkową powieścią Poszukiwacze powieści i już wtedy można było zauważyć talent lingwistyczny pisarza. Wulgaryzmom Kornagi nie brak fantazji, nie jest to czysta, zwykła „łacina” w wykonaniu osiedlowych kozaków. Można tu mówić o wulgarności literackiej, bardziej złożonej, a przede wszystkim w Gangrenie wręcz potrzebnej.
Język to narzędzie, przy pomocy którego myślimy, a więc jakim innym językiem może posługiwać się człowiek zdolny do tak brutalnych czynów? Język użyty przez autora to nie jego ,,widzimisię”, to konieczność narzucona przez socjologiczny autentyzm. Autor zerwał z zasadami pisania „dobrej powieści”, o ile coś takiego istnieje. Postąpił na pewno na przekór tym, którzy w literaturze szukają miłych i przyjemnych opowieści. Ktoś powie, że Kornaga epatuje brutalnością, w gruncie rzeczy epatuje tylko rzeczywistością. Może jednak to jest tak bardzo przerażające dla czytelnika, że świat opisany w powieści, to nasz świat. Bohater to nie diabeł wcielony, przypomina raczej naszego sąsiada, który mieszka z babcią i opiekuje się kotami. Jego życie ma jednak drugie dno, w którym jawi się niczym ,,Polish Psycho”. Autor sugestywnie wprowadził nas w strumień świadomości bohatera, a czytelnik podążając wraz z prądem myśli tej negatywnej postaci, może podjąć próbę znalezienia przyczyn narodzin potwora. (To trochę podobnie jak w powieściach Masłowskiej, chociaż obraz prymitywnego świata wyrażającego się prymitywnym językiem jest tu bardziej wyrazisty i przerażający.)
Fabuła utworu wydaje się tylko przykrywką dla ukazania całej tandety tego świata, jego zakłamania, totalnej degrengolady. Nawet ci, co powinni stać na straży zasad moralnych, są ich głównymi gwałcicielami. Rola gwałtu w książce Kornagi jest zresztą bardzo ważna: mamy tu gwałt dokonany przez autora na schemacie typowej powieści i gwałt dokonany przez bohatera. Można powiedzieć, że gwałt spełnia tu też funkcję symboliczną, bo gdy bohater gwałci Emilię, to bardziej niż żywą kobietę zdaje się gwałcić pewien system myślenia, sposób życia.
Najlepiej cały utwór podsumowuje motto do rozdziału trzeciego. Kornaga, sam znany jako autor tekstów hip-hopowych, sięgnął po fragment tekstu z piosenki Jestem Bogiem Paktofoniki: „Jestem Bogiem, uświadom to sobie”. To słowa wypowiedziane przez bohatera Gangreny. Adam jest trochę jak bohater Dostojewskiego, z tą różnicą, że Roskolnikow Kornagi wcale nie ma wyrzutów sumienia. Roskolnikow to tylko wybitna jednostka, która może sobie na wiele pozwolić, jednak wciąż jest człowiekiem. Adam stwierdza, że jest Bogiem, więc wyrzuty sumienia są w jego przypadku już nie na miejscu. Adam jest odczłowieczony, ale nie został zdegradowany do roli zwierzęcia, wręcz przeciwnie, on (jak jego biblijny pierwowzór) zjadł owoc z drzewa poznania dobra i zła. Skoro Adam „jest Bogiem”, to jaki jest więc sam Bóg? Z kart Gangreny wydziera się krzyk do Boga: widzisz i nie grzmisz, pozwalasz na to wszystko, jesteś dobry tylko wtedy gdy Ci się zechce. Jak mówi powieściowy Adam: „Człowiek ma tyle wad Boga”. Pozwala na rozprzestrzenianie się zła na świecie. Tylko czym jest zło, czy istnieje coś takiego jak zło i dobro? Granica się zatarła, pozwalamy sobie na coraz więcej, to my ustalamy co jest złe a co dobre.
„Jesteśmy bogami”, ale czy autor chce przez to powiedzieć: „róbcie co chcecie”, została wam dana władza na Ziemi? Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że to raczej ostrzeżenie: uważaj bo masz władzę, z która niekoniecznie będziesz sobie umiał poradzić. Książka Kornagi daje nam klucz do rozwiązania zagadki, co się stanie, gdy każdy sobie wyobrazi, że jest Bogiem. Świat, w którym będzie więcej takich ludzi jak Adam, to pandemonium. Kraj, w którym każdy sobie uświadomi, że jest Bogiem, stanie się w rzeczywistości ojczyzną szatana.
Gangrena to choroba, która atakuje głównie mężczyzn w wieku 20 do 40 lat. W takich okolicznościach wybór tej choroby na tytuł książki wydaje mi się całkowicie trafny. Chore jest społeczeństwo opisane przez autora, jaki inny tytuł można mu więc nadać? Zresztą Dżuma już była. Charakterystyczne dla gangreny owrzodzenia, mają swoje odbicie w ,,Adamach”, tak samo wzbudzają obrzydzenie i trudno się ich pozbyć.
Gangrena to dla mnie jedna z najciekawszych książek o Bogu i o człowieku, a może bogu i Człowieku. Zmusza do refleksji. Komu przeszkadzają brutalność i wulgaryzmy czytać nie musi, a szkoda – bo książka na uwagę zasługuje. Język użyty przez autora jest konieczny do oddania ducha całego utworu. Jak mówi Adam: „Słowniki wbrew pozorom są ubogie. Tworzą je śmiertelni nędzarze.”
Anna GIGOŃ, Przemyski Przegląd Kulturalny

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wystawa: Szyma

Wernisaż Wiadomości Grzegorza Szymy. Prace pełne wrodzonej czupurności, kontestacyjność antysystemowa, a raczej: antyzwyczajność. Z akcentem naturalnego humoru, bez domieszki anarchistycznej kpiny, raczej z nadmiarem przemyślanej, a mimo to osiągniętej spontanicznie ironii. Wrażenie robi Kalendarz 2004. To projekt łączący bezpośrednio (i bezkompromisowo) życie artysty z tworzonym przez niego dziełem. Konsekwencję z mimowolnym cynizmem. Cel mający na smyczy użyte środki. Koncept: odnotować za pomocą kostek ilość orgazmów w roku. Każda kostka to jeden dzień. Zaznaczona kółkiem oznacza doznaną rozkosz. Szyma przyznaje się w czterech czy pięciu kostkach, że nie miał siły na kontynuację dzieła, szczególnie w Sylwestra. Nadrabia zaległość w trzystu sześćdziesięciu. Dzień za dniem żył w świadomości, że każdy jego potencjalny stosunek musi zostać "odnotowany". To może stresować. Nie tylko oddany za pomocą artefaktu, ale jeszcze z zaznaczeniem, czy spełnił się seksualnie, czy nie. Być może powyższy ekshibicjonizm razi swoją jednoznacznością. Sprzęgnięty jednak bezpośrednio z życiem artysty, który konsekwentnie przez cały rok monitoruje swoją płciowość, robi wrażenie. Pokazuje nadmiar. Pokazuje luki. Pokazuje człowieka, który zamienia się w narzędzie artystycznego przekazu. Jedni wzruszą ramionami na to uprzedmiotowienie organów płciowych, drudzy uśmiechną się, nabierając dystansu do skonwencjonalizowanej miłości - w końcu nawet najbardziej romantyczna kolacja zazwyczaj kończy się wymianą płynów. Szyma nie boi się włazić pod skórę. Szczególnie swoją.
I to usprawiedliwia jego poszukiwanie. Czy odnajduje - warto osądzić osobiście. Wystawa trwa do 23 kwietnia, galeria TEST, Warszawa, Marszałkowska 32/50.