piątek, 10 września 2010

Single+ fragment 2

(Kaja)

Dobrze, że nagrania się skończyły. Pięć odcinków w jednym podejściu. Słodkie, kurwa, dni. Czy kury domowe w seledynowych fartuchach z kwiatuszkami zdają sobie sprawę, jak bardzo się poświęcam. Dla nich, właśnie dla nich, żeby dziobki stuliły pociesznie, po czterdziestu minutach z reklamami, ciasto rozwałkowywały, gniotły, formowały, okrasę pichcąc w obwodzie, opary ziołowe, kuchenne zaklęcia, podrzucone w talerzu z posiłkiem dla ukochanych panów domu i panów ich dup.
Kości i kostek nie czuję. Mogłabym zagrać zdjętego z krzyża. Na pewno poradziłabym sobie i z tym wyzwaniem. Płeć. A cóż  to za wyzwanie dla medycyny? Ja gram całą sobą, wyrzucam flaki na zewnątrz, sumienie również, rezultat jest porażający. Moje biedne stópki. Ile można biegać z prawej strony na lewą, zbliżać się i oddalać, nagrywać po kilka dubli, mówić kochanie czterdziesty piąty raz w ciągu trzech godzin do filmowego męża? Grubasek Jacek W. od głównej roli pana męża puszył się dziś jak świeżo zaprzysiężony poseł; nic w tym nadzwyczajnego, dostaje najwyższą gażę, wydaje mu się, że aniołowie wyplatają mu z oklasków gawiedzi zasłużoną aureolę. Słodkie dni, Matko Boska, w planach sezon drugi, zaraz po wakacyjnej przerwie, potem pewnie trzeci, aż do czasu, gdy w rankingu oglądalności spadniemy o kilkanaście procent. Nie znajdę czasu na karmienie i wyprowadzanie Huna. Hun nastroszy się i wbije swoje wilczurze ząbki w nową sofę. I nie zagospodaruję sobie dwóch minut na karmienie. Kto napisał, że mam skakać w sześćdziesiątym ósmym odcinku? Jak jakaś sprężyna z wmontowanym ludzkim organem. Z sercem biednym. Sercem udręczonym. O choćby przez tego skurwysyna z serwisu internetowego o nazwie głupowatego psa; napisał ostatnio, picuś w okularkach pozujący na co najmniej doktora retoryki, nabazgrał, że po raz czwarty w tym roku zmieniłam narzeczonego. I ten straszny tytuł Rękawiczki Kai. Moja biedna mama, co ona sobie pomyślała, dobrze, że zmieniłam nazwisko, chyba by ją zjedli w naszym podradomskim miasteczku, pożarli między jedną plotą a drugą, zawał gwarantowany jak coroczna podwyżka prądu. Choć i tak wiedzą, że ja to ja, mama rozpowiada wszędzie, jaka ze mnie sława, jakby nie wiedzieli, nawet księdzu spowiednikowi, który, poruszony, przystaje na rozgrzeszenie bez jakiejkolwiek pokuty. Agentka poradziła mi nie wszczynać procesu o zniesławienie. Na pewno bym go wygrała, narzeczonych było o jednego mniej od liczby podanej przez hienę pismacką, szczura, krwiopijcę. Przekonała mnie, że zrobiłabym „netowej skandalgazecie”, jak powiedziała, wspaniałą, darmową reklamę i na pięćset procent pismak dostałby od szefa premię za „poruszający artykuł”.
Padalec z bokobrodami Mariusz P. Wysmażył scenariusz na swojej patelni rzemieślniczej. Jego przewidywalny przebieg dnia, urodzony pan urzędnik, który przez przypadek wylądował w przemyśle filmowym. Idzie do swojej ulubionej restauracji z tapasami. Albo do włoskiej na małą niewinną lasagne. Kiedy pisze, zawsze je. Czysta perwersja. Przemieszcza się podczas wymyślania kolejnych odcinków od jednej knajpy do drugiej. Spaślak na etacie. Wybiera wyłącznie takie, w których podają lunche po promocyjnej cenie. Skąpiradło. Nie płacą mu przecież średniej krajowej. Zgarnia kilkanaście średnich, udając przeciętniaka, żeby przypadkiem nie namierzył go mściwy agent urzędu skarbowego, czy co? Obrzydliwy knurek. Ma nos rozlazły jak rozdeptane pod prysznicem mydło. Oczy mongolskie patrzą ukradkiem na świat. Twierdzi, że jego przodkowie byli Gruzinami. Jasne. I te gęste włosy na karku. Aż mnie korci, gdy je widzę, żeby wyjąć z kosmetyczki pęsetę i wyrywać jeden włosek po drugim, przez trzy bite, katowane godziny. Wciąż gada o kuchni śródziemnomorskiej. Ona podobno pobudza jego wyobraźnię. Jego ponadprzeciętną wyobraźnię. Tak powiedział zdaje się w wywiadzie dla Wysokich Obcasów. Ciekawe, czy wyznał dziennikarce, kiedy zaczyna pisać. Puszczając tłuste bąki po pożartym pasticcio, daje się ponieść wenie. Schematycznej. Drewniane dialogi, którymi mówimy na planie, ważą więcej niż tona węgla. Czyli tonę i jeden kilogram. Konsekwencje łatwe do przewidzenia: co pan scenarzysta Mariusz P. wymyśli sobie między jednym daniem a drugim, układny, podatny na korzystne kontrakty reżyser Staszek J., popijając rum, o Boże, zrealizuje. Kręci, aż się kurzy na planie. Na zewnątrz może wybuchnąć bomba nuklearna wykradziona przez terrorystów islamskich, a Staszek J. i tak nie puści nas wolno, dopóki nie zapadnie ostatni klaps na planie trzysta dwudziestego czwartego odcinka Słodkich dni.

Brak komentarzy: