poniedziałek, 7 czerwca 2010

Venezia

Josif Brodski, zakochany w Wenecji niczym w kobiecie pełnej tajemnic, których odkrywanie jest częścią zmyślnej w swym przebiegu rozkoszy, pisał w Znaku wodnym o morzu cherubinów, mieście zanurzającym blade, nagie, marmurowe uda w zimnych, zabarwionych zachodem słońca, pluskających o brzeg wodach. Gdyby żył dziś, nie wiem, czy jego bezbrzeżna miłość do miasta na lagunie byłaby równie intensywna.

Kiedy się tam wybierałem, znajomi żartowali, że jadę szukać inspiracji do napisania Śmierci w Wenecji 2. To, co zastałem, można jednak podsumować jako Śmierć Wenecji. Zapewne Brodski, jak i Tomasz Mann byliby radzi z informacji, że ich ukochane, inspirujące literacko miasto jest – jest, a że go nie ma.

Niemające końca potoki turystów, niczym kanały, rozlewają się po wszystkich dzielnicach od rana do późnego wieczora. Bogaci starcy, spożywający kolację przy stolikach ultradrogich hoteli, zamożni playboye w wynajętych motorówkach (lub własnych), śmigający przez Canale Grande z playgirlsami przy boku, dziewczęta śliczne jak Brodskiego ubóstwiona Zuzanna, chłopcy ujmujący jak Manna Tadzio, Hindusi, Japończycy, inwalidzi na wózkach, pieski małe, ekskluzywne. Wszyscy w sztuce na deskach, a właściwie mostach Wenecji.

Ogrom wizualnych doznań przytłacza przez pierwsze dwa dni, potem kanały i kanaliki zlewają się w wodostradę, w której toną nawet sny wyczerpanych zwiedzaniem turystów. Dobrobyt przeszłości, wysmakowana potęga polityczna i gospodarcza, która trzęsła kiedyś nie tylko śródziemiem – teraz już tylko obecna w swoim obfitym spadku. I poczucie, że to skansen. Miasto nie do życia, tylko zwiedzania.

Dlatego warto tu przybyć, skonfrontować się z czymś, co samo w sobie jest fenomenem (i brutalnym, choć pełnym pozorowanej sublimacji przykładem, że natura to nie aplikacja na iPhone’a i nie można jej sobie ściągnąć, a następnie, po znudzeniu się, wykasować) i co może rzeczywiście kiedyś przestać istnieć. Mimo starań technicznych specjalistów z całego świata, widać, że Wenecja odchodzi; to będzie długie odchodzenie, ale jeśli poziom morza się jeszcze podniesie, laguna tego nie przeżyje. Runą niczym kostki domina przepyszne pałace dożów, kupców i kondotierów.

W nocy poczucie pustki. Mało rodowitych Wenecjan. Młodzi albo się wynieśli, albo dojeżdżają do pracy z części lądowej. Pozostali starcy. Staruszki wyposażone są tutaj w torby na kółkach, w które pakują zakupy. A marketów tyle co włosów na głowie Kojaka. I drożej niż gdziekolwiek. Wszystko, co zakupisz, musisz przetransportować – a to przez mostek, a to bocznymi uliczkami, jedna za drugą, aż dotrzesz ze sklepu do kamienicy. Wiele z nich, o czym można przekonać się w nocy, stoi opuszczonych. Czasem jakieś dwa, trzy światełka, ostatki tubylcze. Za to rozświetlone hotele, ristoranto,trattorie, osterie…

Są jednak dzielnice, na północy i wschodzie, gdzie kwitnie życie. Jakieś dzieciaki kopią piłkę na campo, studenci przychodzą do Cafe Noir na spritza (wino, Aperol lub Campari, do tego lód, woda sodowa i gotowe), ale poza tym masa turystyczna, jedna tańczy tango o godzinie dwudziestej drugiej dziesięć, druga biesiaduje, pochłaniając menu turistico. Za dnia tubylcy mają problem, by dostać się do tramwajów wodnych – vaparetto; tak oblężone nami, przyjezdnymi. Brodski przepadłby we współczesnej Wenecji. Zabiłyby go ceny w euro, zabiłyby go podupadające (dosłownie) kamienice, zabiłyby go wytatuowane panny ze wszystkich kontynentów, spojrzysz na taką, myślisz o jednym i nawet najbardziej rozczulający widok kolejnego piazza nie przesłoni ci wizji, żeby przyjrzeć się tym skórnym malunkom z nieco bardziej intymnej perspektywy.

Zresztą – dziś tak naprawdę Wenecję bardziej tworzą ludzie, którzy ożywiają to miasto-zombie. Nie odwrotnie, wbrew pozorom. Kto więc ma ochotę obejrzeć jeden z najpiękniejszych horrorów na tym świecie, proszę bardzo, rekomenduję z głębin kanału.

Brak komentarzy: