wtorek, 27 lipca 2010

Aneks do Piątku, 2:45


Białołęka


Nic nie zapowiadało, że rutynowe, przypadające na piątek kwartalne zebranie mieszkańców wspólnoty mieszkaniowej Osiedla Płaczących Wierzb zamieni się w karczemną awanturę prawie że z elementami mordobicia i zapowiedzią krwawej rozprawy.
W końcu do omówienia były naprawdę istotne sprawy.
Cztery pięciokondygnacyjne, piaskowe bloki tworzyły kwadrat, pośrodku którego powstało patio z laskiem płaczących wierzb. Sprowadziło się tu kilkaset osób różnych zawodów i dochodów. Jednak na spotkanie wspólnoty przychodziło ich o wiele mniej.
Przyczyną nie był wieszczony przez wielu uczonych w piśmie zanik więzi społecznych czy poczucia odpowiedzialności, tylko powody natury logistycznej: mieszkańcy nie mogli dotrzeć na czas.
A kiedy przybywali na miejsce, nawet ktoś z ilorazem inteligencji przetartym przez codzienne odsłony nowych aplikacji na Facebooku w mig doszedłby do wniosku, że nie wypada wchodzić w połowie zebrania. Przez co, proszę się nie dziwić, odpuszczali sobie, wybierając wygodną sofę miast krzesła w wynajętej sali gimnastycznej pobliskiej szkoły podstawowej.
Spóźniali się, ponieważ stali w korku.
Osiedle Płaczących Wierzb zostało wybudowane, jak napisano w reklamującym je folderze, „w otulinie lasu“, z dala od śródmiejskiego zgiełku i zanieczyszczonego powietrza. Było „proekologiczną alternatywą w prężnie się rozwijającej, stołecznej dzielnicy Białołęka“. Lecz tam gdzie otulina, pohukiwanie sów i lisek chodzący koło drogi, tam również konieczność porannego wstawania i dojeżdżania do pracy. I wracania z pracy. Tam i z powrotem, tam i z powrotem ulicą Modlińską, z której, po półtoragodzinnej mordędze w niemożebnie długim i leniwym korku, można w końcu odbić w boczną uliczkę i dotrzeć do swoich płaczących wierzb, sów i tęskniącej drugiej połówki, pomijając już liska.
W efekcie na statutowych posiedzeniach wspólnoty nie mogła zapaść żadna wiążąca decyzja, ponieważ obowiązywała zasada: głosowanie jest ważne przy frekwencji powyżej pięćdziesięciu procent nie osób obecnych, lecz zarejestrowanych na liście właścicieli mieszkań.
Potem przez dwa tygodnie gospodarz osiedla i jego żona chodzili od lokalu do lokalu z listą, żebrząc o oddanie głosu, czy:
(pierwszy punkt obrad) zlikwidować piaskownicę na miniplacu zabaw dla dzieci, ponieważ właściciele psów nie przestrzegają zakazu wyprowadzania nań swoich pupili, które załatwiają tam swoje potrzeby;
(drugi punkt obrad) kierować natychmiast w imieniu wspólnoty wnioski do sądu grodzkiego wobec osób dopuszczających się złamania reguł współżycia społecznego, a więc w tym wypadku nieprzestrzegających ciszy nocnej po dwudziestej drugiej;
(trzeci punkt obrad) zmniejszyć opłatę miesięczną dla lokatorów z parteru za użytkowanie windy, którzy – jak twierdzą – w ogóle z niej nie korzystają.
Brak kworum nie wykluczał bynajmniej innych, pożytecznych inicjatyw. Ci, którym dobro Osiedla Płaczących Wierzb naprawdę szumiało w głowie, potrafili skrzyknąć się po zakończeniu mitingu wspólnoty w pobliskim pubie. Lokalnym.
Tam, w lokalnym pubie, przy opróżnianych pospiesznie kuflach piwa o złotówkę tańszych niż w obrzydliwym, zażulonym centrum, ustalali szczegóły realizacji pomysłów wzmacniających feng shui bloków takich jak: zakup na koszt własny kaktusów, które ustawiali na parapetach klatek schodowych czy wydrukowanie serduszek z napisem I love juJ, sąsiedzie, które nakleili czternastego lutego na szybach samochodów w podziemnym, osiedlowym parkingu. Szkoda, że nie ośmielili się dotąd na odstrzał defekujących do piaskownicy psów i kotów.
Oto oni, ludzie o duszach społeczników, poznajmy ich nieco bliżej.
Bogdan i Karolina Abramowscy spod siódemki, trzy pokoje, blok A. CV w skrócie: czterdziestokilkuletni właściciele sklepów z używaną odzieżą. Dzieci odchowane, poszły niedawno w świat na uniwersytety angielskie. W wolnych chwilach, a tych mają bardzo mało, Bogdan i Karolina zwykli wyjeżdżać na weekend do Berlina, do klubu dla kosmopolitycznych swingersów w dzielnicy Friedrichschain, gdzie upojeni alkoholem i fajką wodną odreagowują zgodnie trudy biznesu, wymieniając się sobą z parami Murzynów, Chińczyków i Turków. Stronią od Cyganów (bo zaniedbują paznokcie), Włochów (bo gadają i gadając, zamiast brać się do roboty) i Polaków (bo swoi i wstyd).
Marcin Preis spod jedenastki, kawalerka, blok B. CV w skrócie: wolny strzelec dziennikarki, do niedawna pisywał w piśmie z horoskopami, obecnie związał się z plotkarskim serwisem internetowym, więc jest dobrze poinformowany, wie, jaki rozmiar stringów nosi Doda, w jakim kolorze i jakiej marki, wie, czy prezenter telewizyjny Durczok przeklina tylko w telewizji, czy także w domu, wie wreszcie, co dzieje się na Białołęce.
Agata Szymańska spod czternastki, dwa pokoje, blok D. CV w skrócie: rozwódka, żyje ze spadku po matce, która zgromadziła niewiarygodną fortunę, handlując przez dziesięciolecia pieczywem w niepozornej budce na skrzyżowaniu alej Jana Pawła II i Solidarności. Umarła w pozorowanej biedzie, zasuszona jak tarta bułka. Notariusz, który czytał testament, w pewnej chwili, gdy doszedł do akapitu o pozostawionej sumie, zaczął szybko oddychać, kasłać, charczeć. Agata zemdlała. Po odzyskaniu przytomności pogratulowała sobie błyskawicznego rozwodu z tyranem, nauczycielem fizyki, który bił ją choćby dlatego, że nie potrafiła zrozumieć istoty wektorów –  i przystąpiła do życia z procentów na koncie. Czytała, oglądała telewizję, spacerowała, podróżowała.
Bez względu na swoje wady czy zalety, Abramowscy, Preis i Szymańska potrafili zawsze znaleźć choć godzinę na omówienie spraw dotyczących Osiedla.
Przewodniczący ogłosił, że spotkanie dobiegło do końca; jak zwykle nie udało się przegłosować palących zagadnień, a szkoda:
- Bo lokator spod piątki, niestety, nieobecny w gronie biorących udział w spotkaniu, pozwala sobie coraz bardziej. Co sobotę organizuje huczną imprezę, jego goście wychodzą na balkon, palą papierosy, piją alkohol, rzucają butelkami z drugiego piętra na płaczące wierzby, muzykę niesie chyba na całą Białołękę. Jak pan spod piątki chce się bawić, to niech za przeproszeniem, spada do śródmieścia na Sienkiewicza, gdzie klubów nie brakuje i tam się spełnia, lecz nie tutaj, zagłuszając pohukiwanie sów i spokojne sny mieszkańców. My wiemy, że to nie takie proste, że trzeba opłacić taksówkę, gdyż to w końcu daleko, nawet bardzo, ale kto panu spod piątki kazał kupować mieszkanie w otulinie lasu?
Preis podniósł rękę. Nie zamierzał odpowiadać na pytanie. W zanadrzu trzymał niusa, z którym zamierzał się teraz podzielić.
- Proszę tylko o lakoniczność, jesteśmy na finiszu – oświadczył przewodniczący. Po czym, zapominając o zaleceniu, dodał: – Jak pan widzi, panie Preis, czwarte spotkanie z rzędu, a zaledwie trzydzieści sześć osób na sali. Ja nie rozumiem ludzi, no nie rozumiem. Nie mogą wziąć wolnego? Chodzi przecież o sprawy ich miejsca zamieszkania. Powiedzą: E, panie, pan to w swojej kancelarii kończy o czwartej i szu do domciu, my zaś tyramy do osiemnastej, dziewiętnastej i dwudziestej w biurowcach na Służewcu przemysłowym, więc kiedy wsiadamy do aut, to jedziemy i dwie godziny. A teraz zima, śnieg spadł, wolniej się jedzie, korki tworzą się tam, gdzie zazwyczaj się nie tworzą.
Preis, zaskoczony wywodem, odchrząknął i wszedł gadule w zdanie:
- Otóż pewnie państwo słyszeli o dzikach. Że sporo ich na Białołęce. Że prawie trzysta, a kto wie, może i pięćset sztuk, płodne są jak wszyscy diabli. Przeciętna locha potrafi oprosić się w jednym miocie nawet siedmioma warchlakami. Podają, że jest około dwieście loch. To znaczy, że niezadługo liczba dzików w naszej okolicy może przekroczyć, proszę mi uwierzyć, półtora tysiąca! Zrobi się autentycznie dziko.
Większość słuchaczy zaśmiała się zgodnie przytakując głowami, co zmobilizowało dziennikarza do dłuższego wywodu.
– Nie odczuwają lęku przed ludźmi, traktując nasze śmietniki jako bazę żerową. Poniekąd są zmuszone, bo chłodno i głodno. Kilka tygodni temu ktoś protestował, że dziki chodzą już gdzie popadnie, stadami w liczbie dziesięć, piętnaście sztuk paradują po ugorach, ale i przechodzą przez ulice, paraliżując ruch. Regularnie podchodzą pod osiedla, również nasze. Niektórzy mieszkańcy niepotrzebnie je karmią, co je rozzuchwala w poszukiwaniu pożywienia. Ostatnio, tolerowane przez nas wszystkich, dokarmiane i wręcz rozpieszczane, ewidentnie się rozbestwiły. Ponieważ to w końcu dziki. Ekolodzy protestują przeciwko tym, którzy zalecają kontrolowany odstrzał. Co powiedzą na to: jutro pojawi się w mediach wiadomość, o której dowiedziałem się zaledwie godzinę temu od mojego kolegi z telewizji. W okolicach Ząbek, a więc ze dwa rzuty beretem od nas, dzik zaatakował na ulicy, w dzień niańkę pchającą wózek. Kobieta broniła się przed zwierzęciem, by ochronić dziecko. Dzik poranił ją fajkami…
Preis powiódł wzrokiem po zahipnotyzowanych z przejęcia i ciekawości słuchaczach.
- Tak, fajkami, czyli kłami, poranił jej nogi, przebił tętnicę. Dziecko wypadło z wózka, potłukło się, kobietę czeka skomplikowana operacja. Dzikowi uszło płazem, uciekł. Później okazało się, że tego samego dnia zaatakował jeszcze kilka osób. Ot tak, po prostu, traktując nasze ulice jak leśne dukty, na których napatoczył mu się przeciwnik.
- To straszne – odpowiedział chór przerażonych kobiet.
- Zabić dzika! – dopowiedział chór pomstujących mężczyzn.
- W obliczu zaistniałych okoliczności uważam, że my, mieszkańcy Osiedla Płaczących Wierzb powinniśmy wykazać się społecznikowskim zacięciem, konsekwencją i odpowiedzialnością – Preis uderzył w ton retorycznej podniosłości.
Jego wyobraźnia pracowała nad głowami słuchaczy: ujrzał na stronach największego dziennika czterokolumnowy reportaż o grupie białołęckich rangersów, którzy ratują lokalną społeczność przed dzikim żywiołem. Taki materiał, naturalnie jego autorstwa, nie nadając się absolutnie do serwisów plotkarskich nadaje się za to absolutnie do serwisów informacyjnych z wyższej półki. Idealny do zgłoszenia na konkursy reporterskie, Jagielski i Kapuściński w wersji lokalnej. Preis zdawał sobie sprawę, że rzucił potężną przynętę, zwłaszcza że odzew był natychmiastowy:
- Dokładnie tak! – zawtórowały głosy z sali.
- Zabić dziki!
- Zabić! Pewnie zaraz odezwą się ekologowie, co?!
- Ekolodzy.
- A właśnie że ekologowie.
- Zabić dziki! Powystrzelać ustrojstwo.
- Czyli pana!
W ostatnim rzędzie krzeseł doszło do zamieszania, dwóch mężczyzn ubliżało sobie, jeden głosił pacyfizm, drugi żądał rozprawy z dzikim elementem. Kto pierwszy popchał drugiego, nie wiadomo. Odpowiedzią było spoliczkowanie adwersarza i pogróżki spotkania się na sali sądowej. Kilka kobiet krzyknęło histerycznie, by się uspokoili. Pacyfista splunął pod buty przeciwnika i wyszedł pierwszy z sali.
Preis próbował skierować przemówienie na tor nieco łagodniejszy, akcentując groteskowość tej sytuacji. Za późno. Fakt, że dzik pokiereszował nogi kobiety, podziałał.
Łysy mężczyzna z torbą przez ramię wstał i zwrócił się w stronę Preisa, który znajdował się w pierwszym rzędzie:
- Panie, co pan chce, na dziki polować?
- Prędzej wychodzić z nianiami na spacery – zaśmiały się głosy z sali. – Się odwdzięczą…
Preis usiadł z powrotem na krześle.
- Ja dla bezpieczeństwa… Ostrzegałem. Niekoniecznie zaraz wyprawa mścicieli. Nie zapominajmy jednak, że ludzkie życie jest cenniejsze od dziczego.
- Czyli że tak czy owak mamy urządzić dzikom krwawą kąpiel?
Preis milczał. Bardziej chodziło mu o zaaranżowanie wyprawy, nie o rzeź. Jeszcze raz powtórzył z naciskiem:
- Dla mnie życie ludzkie jest cenniejsze od dziczego.
Wtem powstała Agata Szymańska:
- Niekoniecznie, Mar… panie Preis. Nie zawsze. Proszę pamiętać, że dziki były tu przed nami. To my się wprowadziliśmy na Białołękę, rugując je z siedlisk. Musiały się wycofać do i tak już przerzedzonego lasu.
- Ojej, biedactwa – zachichotał ktoś za jej plecami.
Odezwało się kilka głosów, a więc to tak, znalazła się amatorka dzików, obrończyni przyrody. Niech w takim razie sama nadstawi się dzikowi, z pięknych nóżek zostaną strzępy, to inaczej zaśpiewa.
Szymańska wzruszyła pogardliwie ramionami. Cóż ci kredyciarze hipoteczni mogli o niej wiedzieć? Każdego dnia modliła się za duszę swojej pracowitej matki i jej zapobiegliwość. Co miesiąc posyłała swojemu adwokatowi kosz z winem i kwiatami, dziękując za sprawne i korzystne dla niej przeprowadzenie rozwodu. Zachowała przepisane na nią mieszkanie, do większego nie zamierzała się na razie przeprowadzać. Wychowana w hałasie, teraz rozkoszowała się białołęcką głuszą.
- Ludzie, przecież sami przenieśliście się tutaj, żeby być blisko przyrody. Ba, żeby być w przyrodzie. Teraz, kiedy jakieś nieszczęsne zwierzę, zdezorientowane otaczającym ją obcym środowiskiem, w większości zabudowanym blokami w pobliżu dróg i na skraju drzewostanu, wpada w nieświadomy przecież szał, burzycie się, jakby obecność tutaj tego zwierzęcia była jakimś przestępstwem. Taka jest Białołęka. Inne dzielnice, uwierzcie mi, zazdroszczą nam naszych dzików.
- O droga pani – poderwała się młoda kobieta z czerwonymi włosami do ramion – tylko proszę tu niczego nam nie sugerować. Ja akurat przeniosłam się na Białołękę, bo nigdzie nie było tak niskich cen za metr kwadratowy. I wie pani co, mam gdzieś przyrodę, szczególnie taką, która robi się dla nas niebezpieczna.
- Właśnie! Chcemy bliskości przyrody, lecz w granicach rozsądku – wsparł ją przewodniczący.
Podnosiły się kolejne osoby i zabierały głos. Większość proponowała społeczną akcję, aby zebrać się kupą i ruszyć na dziki. Wytrzebić nieco cholerstwo, wystraszyć, przegonić.
Preis ponownie płonął z zadowolenia; jego inicjatywa zaczęła żyć własnym życiem, a w głowie pisał mu się jego ambitny artykuł. Teza: Dotąd dziki postrzegane były za coś słodkiego, ot, baraszkujące to tu, to tam stadka przeuroczych warchlaczków, pokazywane przedszkolakom przez panie wychowawczynie, element białołęckiego krajobrazu, coś, czego zazdroszczą „ci z centrum”, bliski kontakt z przyrodą, „patrzcie, mieszkamy w mieście, a jest u nas wiejsko, dziki sobie chodzą, pełna harmonia, atrakcja turystyczna”. Co sprawiło, że nagle dziki stały się agresywne?
To interesowało Preisa nie tylko ze względu na swój niezaprzeczalny potencjał reporterski. Kryło w sobie klimat z książek Stephena Kinga, w których pozorowana sielankowość przemienia się w koszmar, ulubione psy atakują swoich panów, kotki zagryzają dzieci, lalki wysysają krew z dziewczynek.
Dotychczas artykuły przedstawiały dziki jako nieszkodliwe zwierzątka. W gazetach i forach internetowych propozycje kontrolowanego odstrzału przyjęto zdecydowaną krytyką. Jak to, chcecie pozbawić Białołękę jej unikalności? Nie po to stoimy w korkach po kilkadziesiąt minut, wydając na benzynę i amortyzację pojazdów dużo więcej niż ci z Mokotowa czy Żoliborza, żeby nie rozkoszować oczu widokiem gromadki dzików ciągnących gęsiego wokół ogrodzenia strzeżonego osiedla.
Na sali tworzyła się białołęcka milicja obywatelska do podjęcia interwencji przeciwko  dziczym bandom. Agata Szymańska protestowała daremno. Jedynie kilka osób popierało jej wniosek, by jeśli już interweniować, to zdać się na służbach porządkowych.
- Porządkowych? Zwariowała pani? U nas jak sobie człowiek sam porządku z przestrzeni publicznej nie wykroi, to nikt tego za niego nie zrobi! Służby nadają się co najwyżej na drużbę!
Szymańska odpuściła. Nad dzikami zbierały się czarne chmury. Paru proekologicznych lokatorów, na znak protestu przed ekstremistami, opuściło spotkanie.
Preis spróbował nieco uspokoić nastroje; przebywanie z jedynie agresywnie nastawionymi personami nieco go mroziło. Szkoda, że Szymańska nie stoi po jego stronie. Fajna z niej, no właśnie, fajna z niej zwierzyna.
- Nie twierdzę, że powinniśmy polować. Warto przyjrzeć się dzikom z bliska, może ktoś je płoszy, podjudza? – Preis ponownie wstał. – Podtrzymuję, że przed rozprawieniem się z nimi powinniśmy ustalić pewne dane, a nie polegać na spekulacjach dziennikarzy, którzy siedzą przy biureczkach i tłuką w klawiatury te swoje artykuły, że dziki to, dziki tamto, a za obserwacje dziczych zwyczajów służą im jedynie zeznania świadków. To za mało. Wyobraźmy sobie, niejako narażamy się naszą obecnością na atak. Wtedy wiemy, że dziki są realnym zagrożeniem. Robimy zdjęcia i filmy cyfrówkami. Interweniujemy. Nasze dzieci, nasze narzeczone, nasze żony będą mogły poczuć się znów bezpieczne.
- Ale za jaką cenę?! – Szymańska nie wytrzymała. – Za cenę dziczej krwi!
Preis ripostował, że jak na razie przelano ludzką krew. Z nogi nieszczęsnej opiekunki dzieci.
Agata Szymańska, która do momentu rozpoczęcia dyskusji o dzikach, patrzyła na niego zauroczona, teraz z trudem hamowała swój żal, wzbierający łzami jej w oczach.
Preis zwrócił jej uwagę już na pierwszym spotkaniu wspólnoty; wówczas nie miał szans, nawet jeśli jej się podobał. Była taka nieprzystępna, zrażona do mężczyzn; mąż, który tłukł ją za byle co, na długo wybił jej z głowy innych facetów.
Preis zagadywał ją, sypał miłymi aluzjami i żarcikami. Pamiętała, jak nie tak dawno spotkali się ona, dziennikarz i właściciele sieci sklepów z odzieżą z drugiej, a nawet trzeciej ręki, co powtarzali po kilku piwach, w ulubionym, lokalnym pubie (innego w okolicy nie było). Pub w rzeczywistości był klitką z sześcioma ławami, od początków swego powstania zaanektowaną przez miejscowy, białołęcki element, któremu nie po myśli była męcząca logistycznie wyprawa do odległego centrum; gdzie zresztą można było dostać wpierdol za dzielnicowe ulokowanie. Jego wystrój wpasowywał się w tęsknotę miastowych za rustykalnym arystokratyzmem: na ścianach wisiały poroża z ogołoconych głów odstrzelonych jeleni i łosi. Jakikolwiek zakaz palenia w lokalu i tak by tu nigdy nie dotarł; tu się kopciło z założenia, piwo zawierało o wiele więcej procent alkoholu niż to śródmiejskie, z głośników płynęła muzyka lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Czas rozkosznie się zatrzymał, chwila wytchnienia dla zapracowanych potentatów Białołęki, przynajmniej tych wybranych, którym znudził się relaks przy telewizorach LCD i LED.
To dziennikarz wpadł na pomysł z kaktusami. Wzruszyła się tym, taki drobiazg, a jakże dobrze świadczący o proponującym go człowieku. Kiedy Abramowscy zaanonsowali powrót na osiedle, ona i Preis zostali w pubie.
 - Chwilę może – odpowiedział niskim głosem, drapiąc się w podbródek z czterodniowym kawalerskim zarostem.
- Ja też zostanę, jutro nie ma nic do roboty, to mi się nie spieszy – odpowiedziała sentencjonalnie Szymańska, nawijając na palec wskazujący twoje ciemne włosy. Lubiła tę zalotną obrączkę.
Mogli wreszcie porozmawiać w cztery oczy, choć z kufla na kufel tych oczu przybywało.
- Więc jesteś dziennikarzem? – Szymańska ostrożnie zanurzyła swoje zabotoksowane po rozwodzie usta w piwnej pianie. W ogóle cała się zrobiła na nowo, to podciągnęła, tamto wycięła, przesunęła, napompowała lub wypompowała.
- Mniej więcej – Preis pił wolno, sączył, jakby kosztowanie piwa sprawiało mu przykrość. Nie przepadał za pochodną chmielu, rozsmakowany w winach z Nowego Świata. Co poradzić, z pubie sprzedają podejrzany mołdawski sikacz. Niedawno go zamówił, na swoją zgubę, przez kilka godzin puszczał mordercze gazy pod kołdrą, gdyby kogoś tam upchnął, niechybnie by go udusił. – Wiesz, ja mam większe ambicje. Ciężko się przebić. Szklany sufit. Układy na dzień dobry i dobry wieczór. Znam tych i owych, to ciągle za mało. Nie uwierzysz, ostatnio obliczyłem, że na mojej facebookowej liście znajomych są zaledwie dwie osoby medialnie rozpoznawalne. To się musi zmienić – wyznał.
Szymańska pokiwała głową. Choć być może to głowa pokiwała Szymańską, dla której szósty browar przy wzroście sto sześćdziesiąt osiem centymetrów i wadze pięćdziesiąt dwa kilo zdawał się środkiem nasennym pozbawiającym powoli świadomości.
- Rozumiem. Ambitny z ciebie facet, którego nie chcą docenić. Zobaczysz, na pewno wkrótce wypłyniesz. Musisz tylko znaleźć swój temat.
Marzyło się jej, że wrócą razem, odprowadzi ją, ona zaprosi go na herbatę po tym „zimnym piwsku”, on przyjmie zaproszenie, wejdzie do środka i zostanie do rana w jej objęciach, a co tam. Rzeczywiście, po wyjściu z pubu zapowiadało się tak, jak sobie zamierzyła. Odprowadził ją pod same drzwi. Otworzyła je z trudem, klucze schowały się  w jednej z chyba trzydziestu  kieszonek jej skórzanej torby. Jakoś tak bez pytania wszedł razem z nią. Jakoś tak bez pytania objął ją z tyłu i przycisnął do siebie, czując jej pośladki. Jakoś tak bez pytania odwrócił ją i spróbował pocałować. Ona się poślizgnęła, on padł na nią. Szamotali się przez chwilę jakby spowici niewidzialnymi workami uniemożliwiającymi swobodne ruchy. Znów próbowali odnaleźć się ustami. Ręce i nogi wyginały się w zadziwiających gimnastycznie pozach, wartych odnotowania przez komitet olimpijski. Próżny wysiłek. Urwał się im film. Osiem piw, na głowę zrobiło swoje. Rano zmył się w pospiechu, przepraszając za to, czego nie zrobił… Szkoda.
Teraz pragnęła nadrobić tamtą stracą szansę. A tu okazuje się, że Preis owszem, znalazł swój temat: żąda eksterminacji biednych dzików. Tworzy sąsiedzki zwiadowczy odział specjalny. Nie mogła w to uwierzyć. Brutal jak jej mąż, bo jak to wytłumaczyć inaczej? Tamten bił pięścią, ten chce – prawda, czym?
I usłyszała czym:
- Potrzebujemy kijów bejsbolowych – powiedział pan Abramowski. – Załatwię je. – Policzył chętnych na wyprawę w celu obrony bezpieczeństwa Białołęki. – Ośmiu mężczyzn, pięć kobiet (tu Szymańska zaprotestowała: „Mnie proszę nie liczyć!”). – I radzę zabrać noże na wszelki wypadek.
- Coś ty! – oburzyła się jego żona.
- Co sobie myślisz, jak zaatakują, obronię cię nogami? Poharatają mi je jak tej niani. Panie Marcinie, ładna była ta biedaczka, ma pan jej zdjęcia od kolegi z branży? – zwrócił się do zajętego uzgadnianiem szczegółów wyprawy dziennikarza, ten był tak zaabsorbowany, że nie słyszał.
- Uspokój się. Za tydzień jedziemy do Berlina – pani Abramowska mrugnęła do męża okiem.
- Przynajmniej opowiemy znajomym o przygodzie – zaśmiał się głośno. – Osobiście nie mam nic przeciwko dzikom, lecz chętnie na własną rękę przeprowadziłbym odstrzał redukcyjny. Znajomy weterynarz pomógłby takiego dzikuska zbadać, czy nie ma wścieklizny, potem pokroić, zapakować do lodówki, mięso wytrawne, przepyszne – cmoknął. – Trzeba tylko dobrać odpowiednie zioła, potem nawet nospa nie pomoże na skurcze żołądka. Pani Agatko, co pani taka przeciw? A gdyby tak pani dziecko wypadło z wózka przez głupiego dzika? Na główkę wypadło!
Szymańska prychnęła; mało co się nie zwymiotowała, słuchając jego opowieści. Koniec ze społecznikostwem. Faszyści z Białołęki!
- Nie mam dziecka – odpowiedziała. – I na razie nie zamierzam!
Przewodniczący pożegnał się, zapowiadając, że zgodnie z ustaleniem spotkają się dziś, właściwie to już jutro około trzeciej nad ranem przy płaczących wierzbach i wyruszą w patrolu obywatelskim dać opór dziczej nawale.
Preis, zadowolony ze sprzedanego pomysłu, a przy okazji pewniaka do reportażu, podszedł do Szymańskiej.
- Przykro mi, że nie jesteś z… nami. Ze mną – spróbował inaczej, po męsku. 
To dla niej przyszedł na to nudne spotkanie wspólnoty. Widział na wyciągnięcie ręki, w śmiałych fantazjach, jak znów odprowadza ją do mieszkania, tym razem bez zaliczenia zdradzieckiego, lokalnego pubu, a ona rozpuszcza w korytarzu swoje włosy, oddycha głęboko, żeby jej klatka piersiowa ukazała się we właściwej sobie, zachęcającej formie, a on przybliża się do niej, by ją zbadać nieco dokładniej, z reporterską pasją.
- A mnie przykro, że chcesz gonić za dzikami - odpowiedziała. Wracam do domu. Nie musisz mnie odprowadzać. Trafię sama.
- Ale ja… Ja tak nie myślę – wypalił.
- Że co? – Odwróciła się, podeszła do niego mrużąc oczy.
- Ja tak dla, no wiesz, picu. To się nadaje na świetny materiał.  – Preis przełknął ślinę. – Naprawdę. Rzuciłem ot tak, nie spodziewałem się, że łykną. A tu niespodzianka. Wiesz…
- Niespodzianką jest to, że sama wrócę do domu – powiedziała cicho, z autentycznym smutkiem. – Życzę nieudanego polowania.


Kwadrans do trzeciej, jakoś tak; przy płaczących wierzbach zjawił się dziennikarz. Z nożem, dyskretnie schowanym w torbie stylizowanej na wojskową, w której trzymał dyktafon, by nagrać całą akcję. Postanowił, że dopiero jak spisze reportaż, przedstawi go białołęckim chwatom; nie chciał ich krępować lub nimi manipulować, i tak już zainspirował całą wyprawę.  
Czekał.
Gęsta mgła buchała mu z ust. Było chyba z minut piętnaście stopni.
Punktualnie o drugiej pięćdziesiąt otrzymał esemesa od Abramowskich; napisali, że bardzo im przykro, interesy uniemożliwiają dotarcie na czas, więc sobie odpuszczają, „powodzenia na akcji”.
Preis czekał do trzeciej piętnaście. Nikt z zapowiadanych pogromców nie przyszedł na punkt zbiórki.
Potem, kiedy pozostali chwaci mijali go na klatce czy przy wyjściu z osiedla, tłumaczyli, że to przez korki, pędzili, gnali, mknęli, żeby rzucić wyzwanie dzikim dzikom, lecz panie, korka pan nie przeskoczysz, chyba że za pomocą helikoptera, a to chyba trzeba być jakimś Palikotem, bez hipoteki w banku.
- O drugiej czterdzieści pięć w nocy? – Preis nie krył złośliwego zdziwienia.
Dobrze, że zadzwoniła do niego Szymańska. Wypytała o polowanie. Jego odpowiedź widocznie ją usatysfakcjonowała, zaproponowała mu nasiadówkę w pubie. Lokalnym. Żadnego piwa. Może wtedy będzie dziko.







Brak komentarzy: