niedziela, 15 lutego 2009

Pornowalentynki



Gdy porno, wszystko wolno. Struti-tuti, do roboty, kręć tyłkiem, jelitami, żołądkiem, wątrobą. Na powitanie antywalentynkowych maniaków swawolnej miłości w Saturatorze oldskulowy pornol, prawdopodobnie duńskiej produkcji. Bezkompromisowy przykład zaawansowanej praktyki ginekologicznej. Wykonawcy obficie owłosieni, lata siedemdziesiąte w natarciu łon jak małe dywaniki, na których można wytrzeć sobie mocno zabłocone buty. Penisowe robaki wyłaniające się z krzaków do pępka, zdziwione otaczającą ich rzeczywistością podporządkowaną beztroskiemu spółkowaniu. Beztroskiemu, bo nikt wtedy nie wiedział, co to AIDS, zemsta archaniołów monogamii. Absolutnie wszystko niepodniecające, nas, gorliwych wyznawców odhumanizowanych praktyk depilacyjnych. Ochy i achy pornoktorów praktycznie niesłyszalne, po dwudziestej drugiej electro wypełniło każdy skrawek klubu, łącznie z coraz bardziej upapranymi kabinami, gdzie mokry papier toaletowy, porozrzucany jak manna z nieba, spoczywał na krawędziach sedesów, wklejony w pojezierze moczu. Alternatywnego oczywiście. Niektórzy przybyli poprzebierani, a niektórzy nie. Alkohol przebierał ich umysły, od chłodu do gorąca, gęstniało od niego, parno i porno, lecz w granicach paradoksalnej przyzwoitości, bo prawdziwe wyuzdanie znajdziesz w klubach swingersów, a nie na 11 Listopada. Jest tak, że strojem nadrabia się fantazję. Chcesz rozwiązłej debiutantki, która nazywa się lolitką mimo trzydziestu trzech lat w dowodzie? Proszę bardzo, szybka lustracja, wyławiasz taką i cieszysz oczy. Jedynie cieszysz. Gorąco, duszno, skwarnie. Rury nie wytrzymują dyktatu wyobrażeń, żeby to wszystko skończyło się spontanicznym kopulowaniem gdzie popadnie i w co wpadnie. I jako jedyne przyjmują na siebie odpowiedzialność za bezwstydną fizjologiczną reakcję: tryskają. Wodą. Alarm. Ludzie zaskoczeni, wzywać straż pożarną? W Polsce każdy od małego nosi legitymację strażaka, wicepremier Pawlak może być dumny; szybka decyzja, personel Saturatora bierze sprawę-wodę w swoje ręce-miednice. Tak sobie. Wody coraz więcej, kałuża na górnym poziomie zachęca do pluskania się, bryzgania. Nad kolejką do zapaskudzonej odchodami i przychodami toaletą skondensowany prysznic. Persony się cofają, niektórzy o słabej woli chwytają kurtki i ewakuują się do pobliskiego klubu jak najbardziej związanego z wodą, lecz jednak nie dosłownie – Hydrozagadki. Błąd. Niech nas zaleje; prawieki temu Noe, pupilek boga Jahwe, dał radę, damy i my. Na dolnym poziomie zaczyna się. Zaczyna się coś. Le Couteau Jaune, breakcorowe trio rozpoczyna swój show, tasaki emocji wysoko podniesione, ponad kolumny, z których zaczyna wypływać, a właściwie to dopierdalać taki beat, że normalnie. Że normalnie hipnoza. Zjawiskowy, na krawędzi histerii głos wokalistki, wielkiej angielskiej samicy, dosiada kolejnych sekwencji rytmu i na spółkę z nim chlasta nasze uszy, i to jak chlasta, muzyczne sadomaso na najwyższym poziomie, coś w rodzaju sopranowego drum’n’bassu, niemiłosiernie pastwiącego się nad bębenkami. Część publiczności, zorientowana popowo-ugodowo poddaje się, ucieka na wyższe poziomy przed muzycznym jadem Anglików. Wierni, co pozostają na stanowisku ekstazy, są świadkami bezpretensjonalnego show, muzyki rozdzierającej przyzwyczajenia taktowe, wokalu świdrującego, stomatologicznej techniki borowania uszu. Nie nieść się znaczy oklapnąć, sczeznąć w mamałydze sztampy zalegającej warstwy muzycznego gustu. Wokalista numer dwa, anglosaski wiking z kołdunem zdolnym do burzenia murów, wije się na scenie, pod sceną, jest go wszędzie pełno, za chwilę wyląduje na barze, zdaje się, pożre parę butelek, rozkoszując się smakiem szkła doprawionego muzyką Żółtego Noża. Spiętrzenie emocji, hopsa, hopsa, wyczerpanie, wyciszenie, przewalentynkowanie się.

Brak komentarzy: