środa, 31 grudnia 2008

Dziedzictwo Estery

Dobra rada wujka Dawida dla wszystkich, którzy w nadciągającym roku sięgną po raz pierwszy po książki węgierskiego pisarza Sandora Marai: nie zaczynajcie od Dziedzictwa. Wyznania patrycjusza,
od tego wszystko się zaczyna zarówno dla autora, jak i dla czytelnika. Później obowiązkowo wybitne Dzienniki. Po odrobieniu zadania pełna dowolność.

Marai bardziej jest eseistą niż fabularotem. Każda jego książka to przypowieść; gdyby Jezusowi zabrakło apostoła do spisania Ewangelii, pan Sandor spokojnie mógłby dołączyć do teamu ewangelicznego. Albo zostać co najmniej asystentem Pawła z Tarsu. Jego pisanie, przynajmniej dla mnie, wciąga inteligentnymi maksymami egzystencjalnymi - autor produkuje ich co niemiara, czytelnik aż żałuje, że Marai nie zrobił tego, co Sartre - oprócz prozy zaczął pisał książki filozoficzne. A tak ładuje swoje obserwacje w ilości wręcz inflacyjnej do fabuły, przez to dialogi brzmią papierowo, a może inaczej: jak dialogi z Uczty Platona. Taki to urok pana Marai, czasem przynudza, lecz uczy, głosząc nowinę o pewnych regułach życia. Nie zawsze można się z nimi zgodzić, jednak czuć, że autor ma swój charakter. Co zresztą potwierdził, w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat strzelając do siebie z pistoletu (wcześniej, jak notuje w Dzienniku, chodził na lekcję strzelania; szok!).

W ramach odreagowania po smucie Estery wpierw posłucham do oporu, do obrzydzenia perwersyjnie mi się podobającego singla Lady Gaga Poker Face (kto czuje się nieprzekonany, niech obejrzy klip), a później, po dwudziestej wybiorę się z żoną na szalony bal sylwestrowy.

Brak komentarzy: