niedziela, 21 września 2008

172


Właśnie na tej stronie „Pod wulkanem” zahamowałem, aż oczy mi zadymiły, i dalej, choć próbowałem jeszcze przebrnąć przez parę wersów na stronie 173, nie pojechałem, nie wpadłem do krateru. Nieodwołalnie straciłem zainteresowanie autodestrukcyjnym Konsulem, jego labilną żoną i przyrodnim bratem.

Dawno mi się to nie zdarzyło. Jedną z najgorszych powieści, jakie w życiu czytałem, jest „Pod słońcem Scortów” Laurenta Gaude; pozycja wyróżniona nie wiadomo jakim cudem nagrodą Gouncortów, krytykowana za grafomanię i stylistyczną, i etyczną. Do jej lektury przystąpiłem „z dużą dozą tolerancji”. Utraciłem ją zaledwie po kilku stronach, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Kiedyś Tadeusz Nyczek pisał, jak to chciał walnąć „Gangreną” o podłogę, tak go zirytowała jej wulgarność. Mnie w „Słońcu” rozdrażniła przede wszystkim jakaś taka komunistyczno-familijna narracja i wręcz obezwładniający banał, poczęty przez absolutny brak autoironii pana Gaude; cóż, taki się urodził, tak będzie pisał.

No dobrze, ale co to ma do rzeczy w kontekście zaniechanego arcydzieła Malcolma Lowry’ego? Jego dziełu „Słońce Scortów” nie dorasta nawet do pierwszego rozdziału. „Pod wulkanem” wyróżnia się gęstym metaforycznie stylem, lingwistycznym miksem, absolutnie nie można zarzucić mu symplifikacji rzeczywistości czy ogranych chwytów typu „odwieczne trio”; tutaj wszystko podane jest w nowym, odświeżającym sosie, a raczej lawie… „Pod wulkanem” zasługuje na postawienie przy cyklu Prousta czy „Ulissesie” Joyce’a. Dlaczego więc się poddałem? Dlaczego popełniam dywersję i jeszcze rozgłaszam to publicznie, narażając się na ewentualną krytykę, żem leń, ignorant, bezguście i pochopny krytykant?

„Pod wulkanem” ma wszystko, co literacko najlepsze, ale nie ma – przynajmniej dla mnie – jakiejś takiej drugoplanowej melodii, takiego rytmu, który skutecznie zagoni mnie do przeczytania tej powieści do ostatniej kropki na stronie 404. Czytając, wielokrotnie odniosłem wrażenie, że autor (alkoholik zresztą) nie tylko pisał niektóre (jeśli nie wszystkie) akapity na niezłym rauszcie, ale później popełnił karygodny błąd – nie zredagował tego, co począł przy namiętnym współżyciu z whisky czy tequilą. W efekcie pewne fragmenty, początkowo atrakcyjne literacko, przemieniają się w rozmemłane ustępy, nużące, nieangażujące czytelnika.

Jeśli się mylę, trudno. Odkładam powieść Lowry’ego na półkę. Z zakładką na stronie na 172. Ciekawe, czy pewnego dnia ponownie ją otworzę.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Dawidzie

Literatura bełkotu, choćby nie wiem jak finezyjna, na dłuższą metę męczy.

Dlatego:

Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska won
Masłowska von Trotta

Jak widać, niektórych tylko nobilituje to, że im się wymyśla.

Masło nie tonie. Podobnie jak inna łatwo rozsmarowująca się substancja.

Inne pytanie: czy Masło można przykryć Różą, choćby ususzoną? Ostatnio sędziwy Tadeusz Różewicz ujawnił swój Masłowstręt.

Tak czy inaczej - bełkotu czytać długo się nie da. Z dwojga złego lepiej pisać po polsku, chociaż wtedy krzyczą na ciebie, żeś komercyjny. Bo jakieś tajemnicze grono literaturoznawców postanowiło, że ambitni są mętni.