poniedziałek, 3 września 2007

Leżę na plaży i tak mi się marzy

Leżę na plaży i tak mi się marzy, że zaraz coś się zdarzy, niech nikt się nie odważy, wy, zgrajo nierozważnych nędzarzy, co słońce was praży, że najchętniej ucieklibyście do chłodnych garaży, bo niech nikt się z was nie waży stać na straży, żadnych tu nie potrzeba malarzy, co wysmarują sztuczki kanciarzy, byle pohamować to, co się wbrew wydarzy, wy, potomkowie cinkciarzy, badylarzy, handlarzy, tu zebrani jesteście do bani, ratunku u niani wam trzeba, tak żeście nalani, zziajani, niewolnicy prześladowczej manii, wam się wydaje, jacy to z was skomplikowani, wysublimowani, obeznani, a w rzeczywistości pokiereszowani chirurgią plastyczną, którą wykonał doktor tani, a zatem nic nie rozumiecie, że ja leżę na plaży, wokół pełno chodziarzy, przekupnych kuglarzy, przerywających błogą drzemkę wśród imaginacji witraży, gdzie dostrzegam, co się w rzeczy samej waży, gdyż wystąpię przeciw wam, wataho drani, już jesteście skazani, Nemezis, bogini zemsty was za mym pośrednictwem rozchrzani, ot co!

Tak monologizował sam na sam ze sobą Sobiesław, poeta wśród wampirów najprzedniejszy, który dwa dni temu raczył przybyć na zasłużoną kanikułę do miejscowości zwanej z kaszubskiego Wiôlgô Wies, zaś po polsku Władysławowo.

- Zabawne słowo – powiedział na dzień dobry, wysiadając z pociągu. – Oby pobyt tutaj był równie miły dla mojej wrażliwej, bądź co bądź, psychiki. Żadnej chamówki ni pysówki, proszę – zarymował dla poprawienia sobie nastroju, kiedy do jego nozdrzy dotarł zapach ryb z mijanego portu.

Sobiesław szukał spokoju. Natchnienia również. Lecz przede wszystkim spokoju. Niedawno wziął udział w konkursie poetyckim, organizowanym przez Dom Kultury w Zakopanym. Napisał przewspaniały wiersz o istocie współodczuwania podczas nakłuwania, rojący się od dwuznaczności jak exposé premiera od obietnic obniżenia podatków. Nakłuwanie traktował metaforycznie, jury, przebywające zwykle na rześkim górskim powietrzu, o umysłach lotnych i odprężonych, szczęśliwie podzieliło jego wizję. Otrzymał zaproszenie na rozdanie nagród. Czyli został laureatem, hura! Pytanie, które miejsce zajął. Bo poezję traktował wyczynowo. Wiersze były jak oddane strzały do bramki. Bramki esencji życia, dodawał malowniczo.

Wyróżnienie. Dla Sobiesława to był szok. Elektorwstrząsy na podniebieniu i pomiędzy uszami. Dotąd zwykle miał zaszczyt przyjmować pierwsze, drugie, ewentualnie trzecie. Ścisła czołówka peletonu wrażliwców.

- Taka kompromitacja! Jak ja się ludziom pokażę – zawodził Sobiesław, drąc publicznie – a konkretnie na skrzyżowaniu Kościuszki z Krupówkami – dyplom poświadczający jego rzekomy sukces. Zachował tylko żałośnie niską dla niego nagrodę pieniężną, którą mógł zainwestować w syty góralski obiad.

Zaprzestał pisania. Wzruszenie towarzyszące piętrzeniu skojarzeń i budowaniu nastroju zanikło jak prąd w gniazdu po wizycie komornika.

Sobiesław, bez zbędnych zwrotów, które posłużyłyby w takim przypadku do nieco bardziej ambitnego literacko wyrażenia stanu jego psychiki, po prostu był załamany.

Fragment piszącej się książki.


Brak komentarzy: