Choroba, choć zamieniła mnie w stwora z widmową twarzą, osłabionego jak polska gospodarka, przynajmniej na tyle się przydała – widzę to wyraźnie na termometrze – że nie wychodzę na zewnątrz. Nie tylko w Warszawie już dawno nie było takich mrozów; nawet Szarik zaszyłby się w Rudym 102 i nie wystawiał pyska ani na minimetr. Kto zatem chodzi do kiosku po prasę? Tutaj przekonam wszystkich singli, tych z nadania i tych z widzimisię, że naprawdę warto żyć w związku. To się zawsze przydaje. „Nie ma to jak poświęcenie, kochanie”. Poza tą oczywistą zaletą bycia złożonym przez wirusy, bakterie i inne dziwne mendy, które pokazywała kiedyś tak sugestywnie francuska kreskówka Było sobie życie, reszta jest monotonnym stanem apatii i nicnierobienia, wyplutych z flegmą chęci, wysmarkanej woli. Próbuję trochę pisać, lecz wyraźnie czuję, że nie mam tyle mocy nie tyle w umyśle (oby!), ile pod opuszkami, mordującymi się z klawiaturą. Większość czasu przeznaczam na lektury, lecz i to męczy jakoś podejrzliwie szybko, literki toną w antybiotykowym rozmemłaniu. Odkryłem, że jedynie obraz jest w stanie utrzymać mnie na powierzchni, a więc jako takiego funkcjonowania. Komedie i horrory, to jest to, co lekarze powinni dopisywać na recepcie. I tak, zaliczyłem brawurowo i z poświęceniem trylogię American Pie. Zdumiewający cykl. Kto kiedyś cieszył młodociany móżdżek lajtowowo erotyczną sagą produkcji izraelsko-niemieckiej Lody na patyku, ten przy American Pie stwierdzi ze zdumieniem, jak kino poszło dalej. No właśnie, w czym dalej? Nie, nie w erotyce, pośladki, piersi i takie tam to niekiedy nużąca scenografia dla tego, co tak naprawdę najciekawsze w American Pie – dialogi. I sytuacje zmierzające. Zmierzające do zaliczenia panienki. American Pie jest kawałkiem z tych, które albo można pokochać od pierwszego obejrzenia, albo znienawidzić: za często zatrważająco prostackie gagi, przestylizowane scenki wszelkich komplikacji, w które wikłają się bohaterowie. Mnie ujęło przeniesienie do czasów, kiedy został rok do matury. Bo tyle mają prawiczki z pierwszej części. Każda dziewczyna powinna obejrzeć Pie, może to by ją przekonało, że nie ma co uświęcać swojego tyłka dla wielkiej miłości z tym pierwszym i jedynym – tylko dać się ponieść choć przez chwilę niezobowiązującej namiętności, o ile tak można nazwać hormonalną powódź. American Pie zaskoczyła mnie też niewiarygodną wprost ilością wulgarności, zapodanej jednak w sposób dowcipny, konsekwentnie. Postaci są arcykomiksowe i to jest klucz do zrozumienia tego (nie)głupiego filmu. Jeśli kupisz konwencję, jeśli poczujesz się w wieku bohaterów tego filmu, jeśli nie oparłbyś się miękkiej szarlotce, którą można… zaliczyć na blacie w kuchni, to witaj w domu; dobra zabawa gwarantowana jak recesja w dwa tysiące zero dziewięć, a może i dziesięć. Gdybym miał teraz o czternaście lat mniej, odpalałbym Pie co tydzień, by szukać inspiracji; nie ma nic ciekawszego niż zrywanie lasek, panowie i panie (także).
Specyficzne filmy specyficznymi filmami, warto na koniec polecić wyjątkowo trafny felieton Jerzego Pilcha. W skrócie: to rzecz, by jako np. pisarz, kiedy już piszesz recenzję książki innego autora, nie oczerniać go – nawet jeśli dana rzecz ci się nie podoba. Coś w tym jest, szczególnie kiedy pomyślę o moich kolegach po fachu, którzy przywalili moim książkom w sposób chamski, bez empatii i przyzwoitości. Pilch wspaniale to wyjaśnia, nic tu dodać. Przy okazji pragnę się pokajać, że i mnie zdarzyło się parę razy kogoś – jednak nieznanego mi osobiście – pochlastać, choć bardziej w hermetycznym kontekście, nie publicznie. Może jestem na antybiotykach istotą o mizernej obecnie witalności, ale obiecuję poprawę, bo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz