poniedziałek, 2 marca 2009

Łucja z Lammermoor

Nie jest to opera z jakąś "powalającą" arią jak Carmen; intensywnie mroczna, zarówno w fabule, jak i scenografii. Publiczność z dalszych rzędów winna zaopatrzyć się nie w lornetki, lecz noktowizory. Światła skąpiły twarzy protagonistów, którzy w głębi sceny poddawali się szaleńczym emocjom. Łucja nigdy nie będzie przebojem, brak jej ewidentnie choć jednej powodującej gęsią skórkę frazy. Za to jest genialnym środkiem na depresję, zwątpienie w sens życia, miłości, bliźniego... Nic dziwnego, że braki muzyczne rekompensuje scenografia. Nie rozumiem, dlaczego po premierze niektórzy krytycy czepiali się właśnie scenografii - gdyby i jej zabrakło w oryginalnej oprawie, to już nie wiem, trzeba by wyjść po drugim akcie. Trójwymiarowe triki, widok z lotu ptaka i parę innych smaczków jak przesuwające się naburmuszone chmury to wręcz organiczne elementy Łucji, idealnie wpisujące się w przygnębiającą fabułę. I wreszcie diwa wprost stworzona do odegrania partii nieszczęsnej Lucii - Joanna Woś. Zgrabna, o przenikliwiej barwie głosu, empatycznie oddająca pożerające Łucję obłąkanie. Wręcz ekstatyczny był moment, kiedy Woś leżała na plecach i wydobywała z siebie przepiękny, poruszający tekst o tęsknocie za ukochanym.

Brak komentarzy: