poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Klub samobójców

„Klub" to dla mnie nowy typ popliteratury. Po lekturze tej powieści-zbioru opowiadań rzeczywiście mógłbym koronować Koziarskiego na króla prozy publicystyczno-satyrycznej, zaś w kontekście „Klubu" – literatury kabaretowej. „Klub" przypomina kilkunastogodzinny maraton kabaretowy, odtwarzany sprawnie przez kilku wytrawnych komików. Każdy z nich przedstawia swój monolog, jeden słabszy, drugi gorszy, całość spina się jako tako i wychodzi z tego wciągający show.

„Klub" to dla mnie również typ literatury zachowawczej. Nie wiem, czy wynika on z celowo przyjętej techniki stylizacyjnej, czy jednak nieświadomej. Zachowawczość, bynajmniej bez negatywnych konotacji, przejawia się na używaniu jednej, niekiedy dwóch oktaw stylizacyjnych, które z jednej strony przysługują się koherentnej całości, z drugiej – nie wnoszą jakichś szczególnych jakości prozatorskich. Być może jest to wynikiem przyjętej konwencji. Daniel Koziarski osiągnął sporą zdolność pastiszową, co jest nie do przecenienia. Dochodzi też aspekt autobiograficzny. Wydaje mi się, że autor nie potrafi (co nie jest zarzutem, raczej stwierdzeniem faktu) pisać bez kreacji bohaterów wzorowanych na twojej ambiwalentnej psychice. Zarówno postać pisarza, jak wykładowcy to w czystej postaci Daniel Koziarski. Rozpisany brawurowo, rozpisany ze zdumiewającą autoironią, ale też rozpisany ze świadomością swoich organicznych ograniczeń. Co to znaczy? A to, że w jakiś sposób podnieca się swoim wcześniejszym debiutem i jako takim sukcesem, i dzięki temu zyskał moc, by uderzyć w polski światek literacki. O ile mnie oszczędził (choć przy wypowiedzi jednego z literatów napisał: "Lubię rozmawiać z ludźmi, odkrywać ich piękno, tkać z ich słów historię ich życia. A nie pisać książek o psychopatach duszących kobiety i dysfunkcyjnych rodzinach...", co jest miłym puszczeniem oka do "Gangreny"), to innym słusznie dopiekł, błyskotliwie i zabawnie wytykając im ich ograniczenia zarówno warsztatowe, jak i ideologiczne.


Podoba mi się wolność językowa „Klubu". Bynajmniej nie chodzi o wulgaryzmy, których czasem jest za dużo (w sensie nieadekwatności do bohatera, jak przypadek Magdy, raczej nieprzekonywującej i psychologicznie, i, że tak powiem, lingwistycznie), raczej mam na myśli wycieczki pod adresem popkultury. Zapewne znajdą się tacy, którzy zarzucą Koziarskiemu małostkowość i efemeryczność pewnych spostrzeżeń, lecz przy założeniu, że „Klub" to proza o „tu i teraz", powyższe zarzuty będą niesprawiedliwe. "Klub samobójców" niewątpliwie już jest passe, jeśli chodzi o odniesienie do aktualnych spraw, z drugiej – stanowi poniekąd historyczne świadectwo pewnej gorączki, którą nas wówczas trapiła, a którą autor śmiało zdefiniował i bezkompromisowo opisał. Jedynym minusem jest nużące wręcz odniesienie(a) do Londynu, Londyn to, Londyn tamto; czytelnik myśli sobie, że to jedyne miejsce, które autor zlustrował osobiście i przy każdej okazji się do niego odnosi, to jego barometr porównywania jakości życia oraz postaw. Kłania się tu turystyczny brak obeznania, co niekoniecznie przesądza o jednostronności, raczej – pewnej fobii, z której warto zrezygnować w dalszej twórczości.


„Klub" obfituje w mnóstwo świetnych zdań. Oprócz niewychwyconego przez redakcję nadmiaru „bezpretensjonalny" czy „pretensjonalny", całość świetne współgra z przyjętym rytem narracji, znanym także z cyklu o „Socjopacie"; dzięki temu „Klub" to znacznie bardziej rozszerzony fabularnie aneks to „Socjopaty" – podobna krytyka społeczeństwa, pewnych postaw, barwność opisu, a jednocześnie mentorski ton i słuszne często-gęsto konstatacje na temat współczesnej kultury. Fakt, psychologicznie protagoniści „Klubu" nie są pogłębieni, ale po prostu być nie mogą – inaczej książka Koziarskiego przestałaby być satyrą, stałaby się nużącą prolegomeną do jakiejś socjologicznej rozprawy o Polakach na początku XXI wieku. Ale jest wyjątek - w sylwetce Michała/Macieja; to ta sama postać…, właśnie Daniel Koziarski, który tylko jemu znanym sposobem odnalazł dystans do siebie samego i rozpisał się umiejętnie na dwóch – niby odmiennych, a jakże sobie bliskich – bohaterów. Tak w ogóle postać Trybulskiego jest najciekawsza z całej książki, w sumie można by zrezygnować z innych narratorów i rozwinąć ich kosztem jego; to taki socjopata-artysta. Postać Wolniewicza czy Magdy to istoty drugorzędne, właściwie zupełnie niepotrzebne, „Klub" mógłby się bez nich obejść.

1 komentarz:

*sweet dreadi* pisze...

Dziś wieczorem, leżąc w wannie pomyślałam, że nigdy nie zapytałabym autora o to, czy młody prawnik jest jego alter-ego.
Bardziej skłaniałabym się ku - być może dla niektórych przewrotnemu - pytaniu o postać Magdy.
Oczywiście nie mam tu na myśli kwestii "ruchania w dupsko" podczas kręcenia filmów porno itp. przeżyć, ani tym bardziej rodzaju żeńskiego, ale pewną autentyczność zapisu i rześkość słów.
Czytając rozdziały Magdy czułam, że to one są najbardziej autentyczne.

A wpisuję o Koziarskim u Kornagi, bo Kornagę wielbię, a Koziarskiego jeszcze nie wiem. Ot-co :>