poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Flaubert

Ryjąc dzień za dniem – czy słońce, czy burza, a tej ostatnio nie brakowało nad Warszawą – ponad siedmiusetstronnicową (drobnym maczkiem) biografię Flauberta, nie mogę wyjść z podziwu dla drobiazgowości autora. Ileż nocy biedak spędził na listami, fiszkami, dopiskami na marginesach książek, by z tych dziewiętnastowiecznych pozostałości ulepić porażającą dokładnością i historycznym tłem rzeźbę-biografię. Po takiej pracy nie można wyjść z czystą kartą; szwankuje albo kręgosłup, albo odbyt, jeśli wiecie, co mam na myśli, a o czym często pisał ze szczegółami Bukowski.


Nie ma aspektu życia Flauberta, którego Brown by nie poruszył, wszystko, masturbacja, prostytutki, przeziębienia. Żadnych spekulacji, żadnych przypuszczeń jak na Pudelku.pl, jedynie fakty. A jednocześnie oddane to wszystko miłą oku frazą, rygorystyczną stylistycznie, konsekwentnie erudycyjną, bezkompromisową w swojej psychologicznej analizie.

Czytanie biografii to jeden z moich czytelniczych koników; mało jest takich dzieł, które tak blisko przybliżają swojego bohatera, dosłownie na wyciągnięcie przysłowiowej ręki. Jakby Flaubert stał tuż obok i mówił do mnie:


- No widzisz, tak właśnie było. O, a w tym akapicie wybrałem się do Egiptu. I nie myśl sobie, że było lekko. Zresztą nic nie musisz myśleć, Brown zapoda ci wszystko na tacy. Szanuj to.


Kiedyś spore wrażenie zrobiły na mnie żywoty paralelne Plutarcha; poraża świadomość, że ich autor polegał na niekoniecznie obfitych źródłach, sporo interpretował, a jakże trafnie – gdy dołożymy do tego współczesne odkrycia archeologiczne. Podobnie Tacyt czy mój ukochany Ammianus Marcellinus, błyskotliwy biograf Juliana Apostaty.


Nie odkryję niczego nowego, jeśli napiszę, że im bliżej czasów, o których się pisze, tym więcej dostępnych źródeł. Wyobraźmy sobie biografię Dody. Załóżmy, że za pięć lat, będąc na odwyku narkotykowym czy jakimkolwiek innym, utopi się w swoim prywatnym basenie. Jak z automatu, na rynku pojawią się jej biografie. Autorzy będą mieli dostęp do niewiarygodnej wręcz bazy danych. Współautorem bibliografii będzie oczywiście Googl. I setki serwisów plotkarskich. Załóżmy ponownie, że za sto dwadzieścia lat badacz polskiej muzyki rozrywkowej pokusi się o kolejną biografię Dody. I co? Będzie miał do dyspozycji miliony kilobajtów z tekstami i zdjęciami swojej bohaterki. Czy wystarczy mu życia, by przez nie przebrnąć? Nie. W efekcie postąpi jak Plutarch – będzie interpretował na podstawie paru najwyrazistszych epizodów z życia Dody. Że cyce, że stringi, że…


Dobre biografią to kwestia talentu biografa, nie podmiotu biografii…



1 komentarz:

Anonimowy pisze...

W Stanach czy Anglii jest moda na (auto)biografie gwiazdek: Siedemnastoletnia piosenkarka X odsłania szokujące szczegóły swojego dzieciństwa. Robiła kupę do wanny buntując się przeciwko amerykańskiemu establishmentowi, tudzież odkryła swoją seksualność już w wieku jedenastu lat.

Faktycznie, w czasach, kiedy współautorem biografii jest internet, osobowość biografa ma decydujące znacznie. Ale dobrze jest, jeśli bohater biografii jest po prostu obiektywnie interesujący, a to by oznaczało ni mniej ni więcej, jak to, że jest niejednoznaczny w jakimś aspekcie (np. historycznym). Czytając jakiś czas temu świetną biografię Che Guevary pióra Castanedy, najbardziej byłem ukontentowany wyważonymi i śmiałymi jednocześnie analizami (np. dotyczącymi jego relacji z Castro). Castaneda potrafił wznieść się z jednej strony ponad kult Che, a z drugiej nie uciekał się do demonizowania go. Tego rodzaju biografie przekonują mnie najbardziej. Nawet, jeśli autor nie stroni od analiz, to cały czas pozostawia pole dla czytelnika, unikając zarówno taniej apoteozy, jak i stylistyki paszkwila.