Popełnię bluźnierstwo, trudno. Ta opera nie chwyta mnie za serce – ani muzyką, ani fabułą. W świecie oper ta ostatnia bywa, jak wiadomo, szablonowa, wszystko źle się kończy etc., no cudownie, lecz nie aż tak jak w Butterfly, tutaj „akcja” przebiega od samego początku jak lot Kamikaze, żadnych niuansów, wahań, finezji. Nic dziwnego, że nie od początku Butterfly cieszyła się powodzeniem. Japoński skin (są tacy? prędzej pogrobowiec militarno-nacjonalistycznego stowarzyszenia Tatenokai pod przywództwem zmarłego śmiercią samobójczą pisarza Mishimy) powiedziałby: „E, dobrze tak pannie! Puściła się z amerykańskim soldatem, który od początku wyglądał na skaczącego z jednego kwiatka na drugi, porzuciła naszych bogów, zainfekowała się amerykańskim stylem życia, whisky zamiast sake. Amerykaniec zrobił jej dzieciaka, popłynął w dal, nie odzywał się, zapomniał o swojej nałożnicy. A ta idiotka czekała przez kilka lat. Żołnierz się ożenił z Amerykanką i wrócił do Japonii – po to, by odebrać dziecko. Czego się spodziewała po zepsutym Amerykańcu? Dobrze, że się pochlastała nożem, takich nam nie trzeba”. Szowinista nie dostrzegłby w tej historii potęgi uczucia ani podległości, w jakiej wychowano nieszczęsną gejszę; nie stanowi to jednak ani obrony, ani wyjaśnienia intencji tej nieudanej opery (sama inscenizacja mistrzowska, normalnie japońska precyzja).
piątek, 19 czerwca 2009
Madame Butterfly
Popełnię bluźnierstwo, trudno. Ta opera nie chwyta mnie za serce – ani muzyką, ani fabułą. W świecie oper ta ostatnia bywa, jak wiadomo, szablonowa, wszystko źle się kończy etc., no cudownie, lecz nie aż tak jak w Butterfly, tutaj „akcja” przebiega od samego początku jak lot Kamikaze, żadnych niuansów, wahań, finezji. Nic dziwnego, że nie od początku Butterfly cieszyła się powodzeniem. Japoński skin (są tacy? prędzej pogrobowiec militarno-nacjonalistycznego stowarzyszenia Tatenokai pod przywództwem zmarłego śmiercią samobójczą pisarza Mishimy) powiedziałby: „E, dobrze tak pannie! Puściła się z amerykańskim soldatem, który od początku wyglądał na skaczącego z jednego kwiatka na drugi, porzuciła naszych bogów, zainfekowała się amerykańskim stylem życia, whisky zamiast sake. Amerykaniec zrobił jej dzieciaka, popłynął w dal, nie odzywał się, zapomniał o swojej nałożnicy. A ta idiotka czekała przez kilka lat. Żołnierz się ożenił z Amerykanką i wrócił do Japonii – po to, by odebrać dziecko. Czego się spodziewała po zepsutym Amerykańcu? Dobrze, że się pochlastała nożem, takich nam nie trzeba”. Szowinista nie dostrzegłby w tej historii potęgi uczucia ani podległości, w jakiej wychowano nieszczęsną gejszę; nie stanowi to jednak ani obrony, ani wyjaśnienia intencji tej nieudanej opery (sama inscenizacja mistrzowska, normalnie japońska precyzja).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Kiedy idę do opery, zawsze zapobiegawczo zabieram ze sobą małą lornetkę, kiedy to co widzę nuży, denerwuje, a nawet nie daje się zrozumieć mojej mało ogarniętej osobie, wyciągam ów narzędzie i przyglądam się ciałom. Problematyczna niemoc śledzenia całej sceny, trudny wybór - na kim teraz skupić uwagę, ale to cudowne. Najbardziej lubię, kiedy balet jest do dupy, kocham oglądać pod lupą umięśnione uda, ramiona i plecy ślicznych baletnic, zarysy bielizny i wszystkie grymasy twarzy, delikatne szepty rzucane kolegom z desek.
polecam!
Zrobi się. Lornetka już jest, teraz trzeba poczekać na odpowiednią operę. Zapewne po sezonie.
Prześlij komentarz