piątek, 2 marca 2018

Przerwany sen Kashi - fragment

        PREMIERA NOWEJ POWIEŚCI - WRZESIEŃ 2018

 Kashia dusi się w swoim pokoiku.
Mieszkanie na poddaszu. W zimie zimniej, w lecie goręcej. Piąte piętro, kiedy zaliczasz trzecie, wydaje się, że co najmniej siódme. Tę kamienicę musiał projektować miłośnik katedr gotyckich.
Neukölln, Bouchéstrasse.
Trochę stąd daleko do U-Bahn. Trudno. Na tyle stać Ulę. Niemiec, który to im wynajmuje, jest chyba najbardziej stereotypowym skąpcem, jaki w ogóle przydarza się w naturze. Ludzie myślą, że takie dziwolągi urozmaicają swoim podłym charakterem bajki czy głupawe seriale, nie wierząc, że mogą funkcjonować w rzeczywistości. Rentier rozlicza je dokładnie z kilowatogodzin, zużycia wody, ogrzewania, gdyby mógł, to i powietrza. Strach pomyśleć, co by było, gdyby wynajmował komuś pokój, dla siebie zachowując drugi. Pewnie by wykręcał zbędne według niego żarówki, rozrzedzał mydło w płynie, limitował ciepłą wodę, papier toaletowy, zakręcał kaloryfery i wyłączał router w nocy. Przy tym jęczał na wysokie koszty, ulatniając się w grudniu do ciepłej Tajlandii.
Kashia nałogowo jeździ na rowerze. Ma aż trzy, jeden starszy od drugiego, kupione na Flohmarkt, pchlim targu. Małe szanse, że ktoś się na nie połaszczy. Każdy z innym przeznaczeniem. Składak do wypadu po bułki. Średni do szkoły, tej niewdzięcznej szkoły. Największy pozostawia się do wycieczek po dzielnicy.
Godzinę temu, rozkoszując się jesiennym wieczorem, właśnie kierując olbrzymem, ważącym chyba z pół tony, przejechała po ręce pijaka, który tracąc film, rozłożył się bezwładnie na ścieżce. Zauważyła go w ostatniej chwili, ciemno było. Facet jęknął, przebudzony za wszystkie czasy. Nie ośmieliła się spojrzeć za siebie.
Przyjechała do domu, zanurkowała pod kołdrę i się rozpłakała. Biedny człowiek.
Ale co, miała wrócić, przeprosić go, zafundować rekonstrukcję kostek na wysokości nadgarstka? Ponownie się rozpłakała, weszła pod prysznic, spłukała łzy, wróciła do pokoju, zaczęła odrabiać lekcje na tablecie. W tle streaming polskich piosenek. Monotonna łupanka bez składu i ładu, drażniący falset wokalisty, dziwne słowa o wiecznej miłości, konwencja nawiązania do jakiegoś mitycznego disco polo, które podobno odnosiło triumfy popularności na listach przebojów, a przy okazji rządziło na polskich weselach przez ostatnie kilkanaście lat. Co za dziwni ludzie, ci Polacy. Jej matka, jej matka jest Polką. Czyli że ona też. Brrr!
Kashię zemdliło. Pęknięte kostki pijaka, ciekawe, jakiej był narodowości, wyglądał na, kto wie, Polaka.
Zmieniła muzykę na ultraspeed drum’n’bass.
Stara, znaczy matka, szybko nie wróci.
Kashia, chcąc nie chcąc, tak wyraża się o Uli, kuląc się w sobie, bo wie, że gdyby tak powiedziała wprost na głos, matka, choć niższa od niej prawie o dwie głowy, przywaliłaby jej prosto w żołądek, kropkując na dokładkę w jeden z policzków.
Matka w ogóle jest nietuzinkowa, zakrywa swoje nieco zwietrzałe tatuaże z niezrozumiałymi napisami, rzadko mówi o przeszłości, ot, przyjechała do Berlina, gdyż musiała, zarzuciła studia w Warszawie, zarzuciła miłość swojego życia, jakiegoś Chrobrego, zarzuciła ogrom jakichś rzekomo ważnych poglądów na istotę człowieka, wierzyć jej czy nie, wariatka czy jakaś nie ten tego, wahnsinnig, Kashia sama nie wie, najchętniej nakrzyczałaby na matkę, lecz zwyczajnie się jej boi. Na dodatek rozmawiają ze sobą zawsze po polsku. Kashię kosztuje to sporo wysiłku, potem ma wrażenie, że żuchwa się jej dziwnie rozciągnęła.
Co innego papa.
Kiedy spotykają się raz na pół roku, nawet rzadziej, trudno, ten to papla i papla, przypalając jedno za drugim wielgachne cygaro i wlewając w siebie potrójną szkocką. Jakimś trafem papa wynajduje lokale, które mają strefy dla palaczy; jest ich już tak niewiele. Musi być paniskiem, ostatnie akcyzy na wyroby tytoniowe podbiły ceny o kolejne dwieście procent. Brzuch ma w kształcie betoniarki, bogactwem od niego bije na wszystkie strony jak rozwścieczony bokser, sygnet z diamentowym nadzieniem skanuje jej oczy, papa na odchodne ma w zwyczaju obdarowywać ją banknotem o poważnej wartości. Przy tym śmieje się, mówiąc:
– Korzystaj, Kashia, jak nam lada moment zlikwidują gotówkę, a wiesz dobrze, że ten proces ustawowo jest zaawansowany, wygaszają wszędzie, gdzie się da, transakcje za pomocą klasycznych środków płatniczych, regulowanie rachunków papierem i metalem staje się kosztowne, nie ma opcji, więc będę musiał robić przy tobie błyskawiczne transfery, nie powiem, że w swoim przyszłym wskazującym stanie nie pomylę się o zero, wtedy tylko stracisz. Albo zyskasz. Jednak nie żeruj na staruszku, obiecujesz?
Kashia błądzi gdzieś myślami, po czym mówi:
– To znaczy, papa, że żebractwo zniknie raz na zawsze? Przecież nie wyobrażamy sobie sytuacji, w której żebrak podaje nam terminal do zeskanowania przelewu na jego konto, prawda?
Svein patrzy na nią z nieukrywanym podziwem. Tryka ją w policzek palcami, daje czułego pstryczka, moja dziewczynka, moja zdolna dziewczynka.
Cha, cha, cha!
Tak, papa jest jeszcze bardziej pokręcony od mamy.
I cicho sza, cicho sza, skąd bierze te pieniądze, te grube jak on pieniądze. Nie para się gangsterką ani innym kryminogennym zajęciem, tak twierdzi, przysięgając na… Thora. Podobno jest współwłaścicielem sześciu dobrze prosperujących lokali. Na pewno nie fast foodów. Być może coś koło tego. Immer für konsumenci. Kashia wielokrotnie pytała, czy może przyjść do papy do pracy.
– Nie ma takiej możliwości. To enklawy wyłącznie dla dorosłych. Takich prawdziwych dorosłych, sam dowód nie wystarczy. Kiedyś był w Berlinie słynny klub Berghain, świątynia techno. Nie patrz tak na mnie, wiadomo, że tam chodziłem. To znaczy, nigdy mnie nie wpuścili, stałem w kolejce, długo stałem, w ogóle w weekendy trzeba było odstać swoje, żeby selekcjoner, już świętej pamięci Sven Marquardt, pokazał ci przed wejściem drogą powrotną. Taką moją przyjaciółkę Olę, nie wiem, co miała w sobie, ją wpuszczali z zamkniętymi oczami. Chociaż to właśnie ładni chłopcy, jak twój tata, cha, cha, byli bardziej pożądani. Powracając do współczesności, moje kluby są znacznie, znacznie bardziej restrykcyjne niż dziesięć Berghainów. Nawet mój własny ochroniarz musiałby mnie przepędzić i powiadomić policję, gdybym spróbował cię wprowadzić do środka. Tyle ci powiem. Nie próbuj szukać w sieci… Dopiero po skończeniu dwudziestego piątego roku życia, po weryfikacji daty urodzenia oraz dokumentu tożsamości, możesz otrzymać hasło do loginu w aplikacji.
– Dlaczego dopiero tacy… starzy mogą wejść?
– Bo ich stać. Kto ma ochotę na tanie studenckie piwko, wybiera inną niszę. O innych rzeczach ci nie powiem, bo i tak się ich domyślisz.
Svein mruga do niej porozumiewawczo, zbliża palec wskazujący do zamkniętych ust, niekoniecznie tłumacząc się z braku przyzwolenia na ciąg dalszy swojej opowieści.
– Aha.
Kashia wyobraża sobie takie miejsce jako przestrzeń, gdzie można sobie krzyczeć, opowiadać, co ślina na język przyniesie, ogólnie odreagować coraz bardziej sztywne, uszeregowane życie w gęstwinie coraz bardziej wymagających zobowiązań administracyjno-digitalowych.
Kashia nie interesuje się polityką, nie może jednak nie odnotować, że wobec coraz częstszych, powtarzających się co kwartał rozruchów w gettach etnicznych w okolicach Tempelhof, nawet tu, w jej ukochanym Neukölln, władze wprowadzają do Rządowej Chmury Danych skany linii papilarnych i tęczówek niezarejestrowanych dotąd mieszkańców Berlina.
Za mniej więcej pięć lat, po Miesiącach Rozruchów, wprowadzone zostaną DIOP-y, raz na zawsze pozbawiając ludzi niezalegalizowanych administracyjnego dostępu praktycznie do wszystkiego. Podobne rozwiązania wdraża się w dziesiątkach niemieckich miast i wsi, nadrabiając niedociągnięcia sprzed dekady, kiedy Bundesrepublika straciła kontrolę nad przypływem obcych kulturowo oraz teologicznie emigrantów z rozpadających się organizmów państwowych na Bliskim Wschodzie.
Obliczano, że na jej teren przedostało się ich przez pięć lat około dwóch milionów, najświeższe dane statystyczne nieubłaganie podwoiły te liczby. Sceptycy wykrakali najgorsze. Do samego dwa tysiące dwudziestego odnotowano na terenie wtedy jeszcze Unii Europejskiej kilkaset tysięcy incydentów sprowokowanych przez element napływowy.
Symbolicznie zapoczątkowała je noc sylwestrowa z dwa tysiące piętnastego na szesnasty w Kolonii, kiedy prawie tysiąc mężczyzn pochodzenia arabskiego i północnoafrykańskiego upokarzało, okradało, a nawet molestowało kobiety przed katedrą i w okolicach dworca. Do podobnych nie tyle incydentów, ile nowego typu akcji terrorystycznych doszło w kilkunastu innych niemieckich miastach.
Wielka trwoga zapanowała w tolerancyjnej ponad miarę Bundesrepublice, która wpuściła do siebie agresora równie nietolerancyjnego i bezwzględnego jak brunatne bojówki NSDAP w latach trzydziestych dwudziestego wieku, na kilka lat przed dojściem Hitlera do władzy. Bundesrepublika, która po zakończeniu drugiej wojny światowej pokutowała zasłużenie za winy swoich nazistowskich przodków, stając się dla przeciwwagi jednym z najbardziej światłych, otwartych krajów świata, prawdziwą Rzeszą Demokracji, podporą jedności europejskiej i ładu po zburzeniu muru berlińskiego, nagle została dosłownie zmolestowana przez barbarzyński, prymitywny żywioł, który nie uznawał żadnych kompromisów, nie miał też pojęcia, że dając w twarz Republice, sam się ostatecznie pogrąża.
Inne metropolie, jak: Paryż, Amsterdam czy Sztokholm, nie pozostają w tyle, jeśli chodzi o wzrastającą przestępczość zarówno imigrantów, jak i radykalizacji oraz rozwoju coraz częstszych rasistowskich aliansów wśród ludności tubylczej. Testuje się różnorodne rozwiązania, na razie alternatywne, niezadługo powszechne, w celu ewidencji jakiejkolwiek biologische Einheit, jednostki biologicznej.
Wyrażenie to robi zawrotną karierę, niebawem zostaje przetłumaczone na inne języki państw zrzeszonych w Federacji Europejskiej. Człowiek to czynne, a więc żyjące ciało o określonych cechach rasowych oraz narodowościowych, człowiek to wrażliwość, indywidualność oraz intymność, człowiek to najwyższa wartość życia na tej planecie.
Jednostka biologiczna, jakże precyzyjnie oddana w języku niemieckim, to obiektywna powinność bycia odnotowanym sumiennie obywatelem, czynnym, a więc żyjącym bytem społecznym, ludzką osobą, której wszelkie cechy muszą być podsumowane w bazie danych, aby z jednej strony jej bronić, z drugiej móc jak najszybciej zidentyfikować w przypadku popełnienia wykroczenia.
Dla rządu niezależnie od opcji politycznej jesteś przede wszystkim jednostką biologiczną, na drugim miejscu człowiekiem.
Ogólne zmiany wpłynęły na szczegóły. I szczegóły szczegółów.
Nie do przywrócenia jest sytuacja, kiedy człowiek był wyłącznie człowiekiem. Przeistoczył się w określanego przez siebie samego człowieka. Co dotąd sprzyjało unifikacji, sukcesywnie zostaje uściślone obowiązkiem identyfikacji. Pochodzenie zaczyna być uwzględniane jako jeden z niezachwianych pewników ewidencji. Nadmiar jednostek biologicznych o ciemnej karnacji w sercu Europy przesądza o zastosowaniu kroków ustawodawczych w zamiarze ustanowienia kontroli nad tą trwającą już ponad dwadzieścia lat wędrówką ludów.
Państwo szanuje twoje poglądy, wymaga natomiast rejestracji, czy ci się to podoba czy nie.
Możesz się postawić, nie wnosić nakazanych opłat, abonamentu podatkowego za bycie wyborcą; nikt ci nie zabrania, po prostu tracisz automatycznie prawo do głosowania, prawo do legalnej pracy, prawo do przemieszczania się po niezbędnych do fukcjonowania społecznego aplikacjach.
Przeistaczasz się w półprawnego obywatela, z napędem na jedno koło.
Daleko nie zajedziesz. Także dosłownie. Nie wpuszczą cię na dworzec kolejowy, uniemożliwią skorzystanie z portu lotniczego. Kto pozostaje poza rządowym spisem, pozostaje automatycznie podejrzany.
Jest, choć go nie ma.
W systemie oświaty, wypluwającym z siebie zastępy administratorów na setkach zarządzanych przestrzeni, zyskuje popularność decydentów ideologów dziewiętnastowieczny Kodeks Napoleona, dystrybuujący wolność oraz prawo decydowania wyłącznie tym, kto na to zasługuje. Z wielu uzasadnionych społecznie, ekonomicznie, wreszcie etycznie powodów. W mediach toczą się szeroko uploadowane debaty akcentujące konieczność skończenia z demokracją traktującą każdy oddany głos za równoważny do innego głosu.
Jednostka biologiczna, mówią, musi udowodnić swoją ważność. Powiada aktualnie modny filozof:
– Gdyż takich jak ona jest większość, przytłaczająca jak nigdy dotąd w historii tej planety większość tłumu, z jego uprzedzeniami i piekłem najbardziej ohydnych, deprecjonujących przekonań. Historia wielokrotnie nam pokazała, że kierowanie się jedynie głosem większości prowadzi do wypaczeń.
Co ważne, po jednostkach biologicznych odmiany ludzkiej uwzględnia się wreszcie jestestwo i godność jednostek biologicznych odmiany zwierzęcej. Zarejestrowany kot czy pies, którego właściciel płaci podatki, przestrzega terminowej kontroli weterynaryjnej, dba o czystość, zyskuje więcej praw niż jednostka biologiczna odmiany ludzkiej, która nie posiada DIOP-u.
Kashia ziewa.
Mało wie o tym wszystkim. Jej świat, jak u innych nastolatek oraz większości ich rodziców, zdefiniowany jest komunikowaniem się za pośrednictwem popularnej platformy M/E, zintegrowanej wersji słynnego kiedyś Facebooka, Twittera, YouTube Connect i szeregu konkurencyjnych portali, dziesiątek innowacyjnych start-upów próbujących na nowo, w sposób jeszcze bardziej innowacyjny zarzucić płachtę cyfrowego świata na tę fizyczną, ścieśnić ją w każdym obrębie, dosłownie każdym obrębie. Szczęśliwie rozproszenie, choć zintegrowane w M/E, pozostaje w rękach wielu podmiotów-właścicieli, co uniemożliwia wbrew kasandrycznym przepowiedniom powstanie monopolisty. Przypuszczalnie dawno by powstał, gdyby nie zbliżająca się wojna. Właściwie trwa nieustannie. Jej wzmożenie staje się z roku na rok bardziej odczuwalne.
Niezależnie od zaawansowanej obecności w sieci, codzienność Kashi rozgrywa się na mocno muzealnym odcinku: dom, szkoła, e-world. Ciało się zaokrągla, Kashia seksownieje, zainteresowanie nią wzmaga się z każdą kolejną porą roku, po której jej kobiecość rozwita coraz bujniej, jak natura przykazała.
Życie toczy się dalej. Zastana rzeczywistość wydaje się taka, jaką być powinna.
Kashia jest ufna, na papę patrzy jak na zbawcę, ujmującego faceta, pełnego pokrętnych tajemnic ze światka neobohemy berlińskiej. W przeciwieństwie do marudnej matki, o której można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest ujmująca. Prędzej ujmie cię za szyję, ściśnie, że kosteczki marsza bólu zagrają.
Kashia jednak wie, że z mamą jest na co dzień, z papą od święta. Jak wiadomo, święta same z siebie są uroczyste.
Komunikator na smartfonie maltretuje ją powiadomieniami. Koleżanki. Koledzy. Jacyś obcy mężczyźni podszywający się pod znajomych znajomych. Kashia miałaby ochotę się umówić w jednym celu. Czuje obawę. Takie tam dziewicze lęki. Głupio tak pozostawać w tyle. Niby ma swoją paczkę. Co z tego. Chłopaki to dzieciaki. Dziewczyny, właśnie, dziewczyny to kobiety.
Ula tak szybko nie wróci do wybiedzonego mieszkania. Arbeit macht cię uległą, kobiecino.
Do dwudziestej drugiej ma dyżur na kasie w markecie przy Karl-Marx-Allee. To jej osiemnasta posada. Kłamstwo, dwudziesta trzecia. Jej umowy na czas nieokreślony kończą żywoty niczym motyle.
Zaczęła dawno temu od owoców i warzyw w popularnej hali targowej na Kreuzbergu, gdzie pojawiał się zepsuty kwiat Berlina. Ludzie aspirujący. Ogólnie aspirujący, byle się wyróżnić. W tym przypadku dążący wytrwale do lepszego, zdrowego życia. Niby dłuższego. Na poziomie. Również finansowym. Nic nadzwyczajnego przy tym nadmiarze coraz gęściej się reprodukujących, no właśnie, jednostek biologicznych.
– Czemu tak ogólnie jestem i muszę żyć?
Ona, która w gruncie rzeczy mało wiedziała, a dużo gadała, wreszcie powiedziała coś przełomowego.
Ula nie radziła sobie ze złodziejami. Brakowało jej albo spostrzegawczości, albo czuła się tak stłamszona, nijaka, zrezygnowana, że od początku zionęło od niej ofiarą. Spryciarze wyczuwali krew i przystępowali do szabru. Ktoś chapnął jabłko, gruszkę, awokado, ktoś złapał w jasyr garść szparagów, uprowadził gromadkę bananów czy koszyczek kiwi. Nie wiadomo, kiedy to się działo, magia w praktyce, epidemia rabunków. Przywłaszczycielem mogła być szacowna, emerytowana pani profesor po siedemdziesiątce albo wychudzony, sympatyczny gej z lekko dredowaną, tlenioną brodą, która prędzej przypominała podejrzaną narośl niż zarost. Opryszek czaił się pod każdą postacią. Ula, ta Ula, która kiedyś potrafiła bez zastanowienia wyprowadzić lewy prosty w przeciwnika płci męskiej czy żeńskiej, teraz ledwo dostrzegała potencjalne zagrożenie.
Pensja wystarczyła Uli na podstawowe potrzeby, takie tuzinkowe Leben. Hierarchia zarobkowa przypomina tę feudalną, Ula nie roiła sobie o sprawiedliwości czy wyrównywaniu szans, jeszcze taki Bóg nie zaistniał, co by stworzył ideał na miarę swoich boskich możliwości.
Ula złego słowa nie powie o pracodawcy, bystrym Bawarczyku. Pracowity chłop, uczciwy, nie na bakier z podatkami czy regularną wypłatą wynagrodzenia.
Kiedy to było, szok, ponad dekadę temu.
Grabili, zawłaszczali, wynosili. Skurwysyńskie łajzy każdej nacji. Nadmiar klientów przytłaczał, zaciemniał point of view. Nie miała szans przeciwstawić się rozzuchwalonemu żywiołowi.
Ogrom międzynarodowej biedoty zalał Berlin wraz z miastami satelitami. Brandenburgia, jak i inne landy podłączona do kroplówki „daję innym, dla siebie nic nie biorę”. Setki wychudzonych ruskich i oliwkowych byczków z Bałkanów, dla których rabunek był drugim zawodem, jakby zaraz po odstawieniu śliniaka sięgali do cudzej kieszeni. Żyli z kradzieży jak instruktorki fitness na płatkach owsianych z mlekiem.
Musiałaby przeprowadzać egzekucje złapanych na gorącym uczynku handlowych łupieżcach. Ona, w fartuchu z logo rodzinnej firmy, der Berg czy inne gówno, obojętne. Ona – zaczopowana interesami obcych. Jedynie dla pieniędzy. Nie dla zysku, prędzej minimum socjalnego. Ona – przesiąknięta pryncypialnymi koncepcjami ku chwale niekoniecznie światłej przyszłości, zmaltretowana szajsem teraźniejszości. Pracowała dla siebie. Tyle dobrego, że Kashia, w końcu zadziorna nastolatka, nie śmiała jej wygarnąć:
– Mamo, opieprzasz się.

Brak komentarzy: