poniedziałek, 9 listopada 2009

Targowy



Kraków, siódmego listopada, godzina, hmn, jakoś od jedenastej rano, włączywszy w to pobudkę o szóstej czterdzieści pięć i Intercity o ósmej. Tym razem ani na stoisku wydawnictwa (które, te od Znieczulenia, nawet się na Targach nie pojawiło, o wstydzie i prestiżu), ani w kulturogennym klubie, by gadać o prozie w poetyckim uniesieniu, może za rok będzie inaczej, życie pokaże, to znaczy, napisze. Za to, w ramach sprzeciwu i chęci poczucia spełnionego obowiązku na zasadzie autolansu, to tu, to tam, dwa intensywne dni, a każda godzina, to ważne, miała średnio pięćdziesiąt pięć minut. Przyjazd, pobliski hotel na św. Tomasza, z widokiem na Planty z szóstego piętra, lecz nie ma lekko, czas płynie, pamiętamy, godziny są tu zdecydowanie krótsze, nie ma opcji, by cieszyć się hotelowym łożem czy filmami na Canal+, pierwszy spacer i prawie że natychmiastowa pierwsza konfrontacja z piwem w andergrandyzującym lokaliku Młodanowapolska tuż przy Małym Rynku, mentolowe Vogue razy dwa, tramwajem nr 1 w stronę Centralnej, do hali, gdzie książek jak siana w stodole, gdy do wykarmienia sześć krów i dwa konie, nie mówiąc o szczurach, choć one wolą mięso, powitania ze znajomymi pisarzami, tłum lepszych ludzi, czyli czytelników, co cieszy, że tylu zapaleńców nic sobie nie robi z najnowszych promocji telewizji kablowych i sieci kin, u mnie, wyczulonego na zmiany temperatury kaskady potu pod pachami, spokojnie, bez wstrząsu na pobocznych, wydepilowane, oddech, dwa oddechy, powrót, prysznic, pikantna strawa w meksykańskim stylu, wino i mentolowe Vogue razy dwa, wychodzimy, odświeżenie nieinwazyjnym chłodem, ta noc nie będzie arktyczna, co potwierdza gang naszych znajomych, chętnych eksplorowania nocy, który zebrał się przy pomniku wieszcza, ten obwieszcza, idźcie na wernisaż poświęcony wydaniu książki o obrazach Wróblewskiego, tam autor erudyta Rejsową frazą monotonnej, aczkolwiek wciągającej egzegezy eksplikuje porozwieszane artefakty, jego zmechacony, ciemny sweterek jest równie przyciągający wizualnie, co znakomite obrazy, oddech, trzy oddechy, Łódź Kaliska na Floriańskiej, oszołomienie ilością luster, jest krakowsko, mówimy, bardzo krakowsko, odbywa się slam poetycki, bitwa na słowa, śmierć grafomanom, życie talenciakom! występują mistrze i miszcze, wśród tych pierwszych geniusz scenicznej nawijki, Maciej Kaczka, jego żeńsko zorientowany głos(ik) jakoś nie koresponduje z męską, fascynująco zaczepną gestykulacją, co wywołuje niesamowity efekt, a piwo się leje, jak zwykle mentolowe Vogue razy dwa, kabiny WC obleczone weneckimi lustrami wywołują piski niepotrzebnie (jeszcze) trzeźwych dziewcząt, a piwo się leje, slam kończy, noc zaś – wręcz przeciwnie, więc nasza przecudowna podwawelska przewodniczka o smakowitych oczach proponuje rozpoczęcie szlaku upadłego Dratewki, pełna zgoda, ona tu naszym Magellanem i Kolumbem, ciągniemy gromadą tam, gdzie modnie, a jednocześnie alternatywnie, zahaczamy o Pięknego Psa, pełnego podupadających sukinsynów niepisanej poezji i niedokończonych powieści, stoliki zajęte, podłoga zajęta, oddech, cztery oddechy, kierunek na wschód, Dym, Rym, wreszcie Pauza, gdzie w wyniku psychicznego nacisku na ociągających się z powstaniem i wyjściem, udaje się w końcu wywalczyć rewelacyjną miejscówkę przy kominku, zdjęcia bywalców na ścianach patrzą na nas bez komentarza, piwo, piwo, do obrzydzenia piwo, mentolowe Vogue razy dwa, razy dwa, razy dwa, słabi z ekipy miękną, hardzi kontynuują, ponieważ Kraków to nie miasto na nowelkę, lecz długaśną powieść, na dodatek nasza etatowo spontaniczna przyjaciółka z branży drukuję-książki-warte-wydrukowania toczy miejski rower, na którym parę godzin wcześniej terroryzowała beztrosko rozbestwione, krakowskie gołębie, krakowskie psy i krakowskich przechodniów w okolicach Wisły, później na Grodzkiej i gdzie tam jeszcze dojechała, szalona, zakręcona, idziemy i ciągniemy rower, czytajcie, ja się nim z troską zajmuję, testuję opony, okupuję siodełko, poddaję się sesji zdjęciowej, całkiem mi z nim do twarzy, mijani najebani Anglosasi zachęcają do jazdy bez trzymanki, go boy, go boy, nie ulegam, ich dziadkowie też nas zachęcali do aktywacji, zmasowanego oporu w trzydziestym dziewiątym, w ramach solidarności bombardując nazistów… ulotkami, więc nie ma mowy, no fucking way, chujwdupęoportunistom, brniemy przeprocentowani, przeuśmiechnięci, przeprze, usta nie nadążają za głoskami, głoski przeskakują sylaby, sylaby leżą i kwiczą, właściwie to marzą o walnięciu się pod kołdrą, jeb w sen i do rana, e tam, proszę, spierdalaj, pokuso, spierdalaj, słabości, nic to, kiedy grzeczni chrapią, niegrzeczni trąbią, posuwamy się dalej, przed siebie, choć coraz bardziej w sobie, bo każdy pozostaje ze swoimi myślami rozhuśtanymi przez drinki dozwolone dobrotliwie przez ministerstwo spraw wewnętrznych, po drodze fikuśnej, na Floriańskiej, wzmocnienie paskudnymi zapiekankami za sześć złotych sztuka, dziewczę nam je pichci ochotnie, jej cera zapryszczona, za to w ramach rekompensaty pyszny biust podskakuje konsekwentnie, pobudzając mój apetyt, tak pobudzając, że gdy podaje mi zapiekankę, wżeram się w nią łapczywie i… mam nauczkę, bo automatycznie parzy mi podniebienie, trudno, brniemy dalej, call of wyczerpanie, dopiero druga nad ranem, jednoślad wygląda na sennego, odprowadzamy go i jego chwilową właścicielkę do hotelu na Szpitalnej, zostaję spontanicznie mianowany operatorem półżywego roweru, wprowadzam go ku zdziwieniu recepcjonistki do holu, odstawiam pod schodami prowadzącymi na pierwsze piętro, na pożegnanie macha mi pedałami, to nie koniec, witaj mgło, co zakradłaś się wokół rynku, szybka lustracja Pod Jaszczurami, przy wejściu młode kandydatki na etatowe dziwki synchronicznie wymiotują, kuląc się na murku, to śmiejąc, to łkając, w środku łupanka w stylu jebudu-nie-ma-snu, pipy i przydupasi, dziękujemy, zawracamy, jakiś Imbir po drodze, piwo, Jezu, znów piwo, ile można! brzuch to dziwne monstrum, potrafi tyle zmieścić, obserwacje i konotacje około trzeciej nad ranem, oddech, pięć oddechów, włosy nam ciążą, obolałe od kilogramów osiadłej nikotyny i dwutlenku węgla. Kraków, ósmego listopada. Niedzielny posmak Kazimierza, piwo, nie, proszę, ile można! a jednak można, bo tak taniej i dłużej, prawda? Gastronomiczne spełnienie w niezwykle pikantnym sosie i kurczaczkach o zwęglonej skórce, rekompensatą szlachetne wino, z którego miłym szumem prosto do pociągu w ciągu przerelaksowania i przemęczenia; pozytywnego.

1 komentarz:

Krzysztof Beśka pisze...

Zapomniałeś przebiec się rano w niedzielę na Kopiec Kościuszki i z powrotem.