piątek, 5 czerwca 2009

Przekąskowy

Po wczorajszym koncercie z okazji 4 czerwca na Pl. Teatralnym (genialne wykonanie Milicjanta przez Piersi!), szybkim marszem w tą marcowo-czerwcową noc do Przekąsek Zakąsek. Tam, jak zwykle, tłum jak przed jakąś paryską Brasserie. Słuszne wyegzekwowane 1 zł za toaletę, bo tak to każdy z ulicy załatwiałby się na koszt Gesslerów, rury kanalizacyjne zatkałyby się i w końcu buchnęły taką zakąską, że poczułby ją pobliski Pałac Prezydencki, co na pewno by mu nie zaszkodziło w bezpośrednim poznaniu problemów zwykłego ludu. No dobrze, co robić, też chcemy tak jeść i tak pić. Przekąskownia nabita do granic niemożliwości, ludzie wylewają się na chodnik, ludzie lewitują nad barem, ludzie kleją się do okien, wtulają między szczeliny drzwi, moszczą się na progu, spożywając pospiesznie śledzika na gzymsie, schodach, kolanach, ramieniu sąsiada, nabrzmiałym specjalnie członku, by służył za substytut blatu. Sporo cudzoziemców oraz branży reklamiarskiej, gadki, szmatki, ściery; przypomina mi się scenka spod hotelu Martinez w Cannes. Z jakichś powodów sąsiadujący z nim bar przyciągał późno w nocy uczestników festiwalu, nie było wolnych miejsc przy stolikach, wszyscy uradowani stali na chodniku i na pobliskiej uliczce, utracjusze przepijali swoje diety, 10 euro za piwo, do toalety kolejki, trzeba było udawać gości pobliskiego ultraekskluzywnego hotelu, więc udawałem i nigdy nie zapomnę jego ultraekskluzywnych pisuarów, dzieł sztuki dedykowanej ludzkiej urynie. Tu, w Przekąskach nieco przaśnej, szczęśliwie wesoło i przyjaźnie. Obsługa jedzie sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, żadne rozjazdy i zapętlone estakady jej niestraszne, trzy barokelnerki w wieku postbalzakowskim i dwóch dzielnych, starszych mistrzów gastronomii z podwojoną jak u bogini Kali ilością rąk, nalewają, nakładają, przyjmują kasę, wydają resztę; z perspektywy przechodnia na Krakowskim Przedmieściu szturmowane bistro wygląda na miejsce przyjmowania zakładów bukmacherskich, człowiek instynktownie rozgląda się za bokserskim ringiem lub klatką na szykujące się do rozdziobania przeciwnika koguty. Na zewnątrz prawie zima, w środku pogoda, jaka powinna być o tej porze roku, szkoda że stymulowana wydychanym dwutlenkiem węgla i tarciem się o siebie nacierających ciał klientów. Nie ma szans, nie dopchamy się, to znaczy, dopchamy się po jakiejś godzinie, jeśli dobrze pójdzie. Zatem: pole bitwy. Pełen chytrości i przebiegłości, wypatruję luki w murze ludzkim. Jest. Na skraju blatu, po jego prawej stronie drzemie jakiś napruty dziadek, z głową schowaną między rękami, jak wyczerpany kolokwiami student na nudnym wykładzie. Tuż obok niego trzech mężczyzn, którzy właśnie odbierają zamówienie. Atakuję, wciskam się, ogłaszam, że to moje dominium, nie oddam ani skrawka przysługującego mi zamówienia. A musimy czegoś się napić, jesteśmy kompletnie wyziębieni po koncercie. I nagle jak za Peerelu. Proszę meduzę, czyli nóżki w galarecie. Nie ma, skończyły się. Pozostaje biała kiełbasa, trudno, niech będzie. Dwie pięćdziesiątki. Luksusowa ciepła, niestety. Już kiedyś tam piliśmy, też nie łoiła chłodem. Pamiętam, jakieś trzy lata temu, wczesnym popołudniem zagnało mnie do Przekąsek, wtedy jednak wódka była taka, jaka być powinna. Bramkarz, obsługujący równocześnie szlaban do toalety, interweniuje, budząc starszego pana. Ewidentnie zajmuje miejsce, nie generując Przekąskom żadnego zysku - swoje wypił, spadaj, taksówka czeka. Wybudzony ze zdumieniem patrzy na setki twarzy, które widocznie widzi w bezmiarze wódczanej perspektywy współżyjących ze sobą kolorów. Dla odreagowania sięga po stojącą obok cukiernicę, zanurza w niej łyżkę, wkłada ją beznamiętnie do ust, połyka i wraca do swojej wyłączonej pozy. Najgorsze, że tej cukiernicy używają zamawiający herbatę czy kawę. Wniosek: lepiej odzwyczaić się od słodzenia... Powrót. Przejście podziemne pod Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi. Tutaj również znajdują się bistra, takie, jak to mówią, w wersji plebejskiej, z zapiekankami i kapiącymi od sosów bułami, jest smętnie, cuchnie, ma się wrażenie, że to nie centrum miasta, tylko jakiś korytarz w wielkiej piekarni. Aż chciałoby się zostać w Przekąskach tak jak w Cannes, do czwartej nad ranem.

1 komentarz:

*sweet dreadi* pisze...

W przekąskach tylko w wiosenno-letnie przedwieczory, ale i to z kieliszkiem wina na zewnątrz, na cześć Pana Prezydenta.
W środku skwar, gdy na zewnątrz nieco cieplej niż zimno - wszyscy się do siebie lepią, panie barokelnerki zwalniają, przylepiając się do kontuaru, lepiącymi dłońmi odgarniając z czoła nasiąknięte kosmyki kiedyś uczesanych włosów i podają ciepławe napitki.
Zdecydowanie lepiej patrzeć na to przez szybę, z zewnątrz. A i tam zawsze poznaje się najciekawszych ludzi, przy czym ciepławe wino nie razi tak mocno, jak ciepława wódka..