czwartek, 11 czerwca 2009

Paryż 0.3

Kolejna wyprawa do Paryża. Tym razem deszczowego. Tym samym innego, bez tych romantycznie nasłonecznionych bulwarów, upstrzonych gwarnymi brasseriami. Owszem, gwarne były, bo Francuzi są rozkochani w przesiadywaniu przy skierowanych w stronę ulicy stoliczkach; przypominają czujne staruszki na ławkach przed wiejskimi obejściami, które nie mając nic do roboty wynotowują każdy szczegół i szczególik z monotonnego teatru sielankowego otoczenia. Tu, na ziemi paryskiej ich gałki oczne wypadłyby z oczodołów, wyczerpane z nadmiaru zdarzeń, trąbiących samochodów, brzęczących skuterów, gnających przed siebie ludzi – różowych, czarnych, żółtych, eleganckich, obszarpanych, pachnących i cuchnących. Brasserie pękały od nadmiaru klientów, pichety lały się strumieniami, deszcz zaś nie przestawał siąpić, od rana do wieczora, cichutki, ciepławy, lecz uparty w swojej obecności. Przepełnieni przeszłymi eksploracjami, zaliczywszy wszystko, co było wg przewodników do zaliczenia, z dumą ruszyliśmy ku bocznym uliczkom, średniowiecznym świątyniom, pchlim targom, skwerom i parkom, fontannom i zaułkom, których nie znają nawet paryżanie, a może inaczej, których nie są w stanie zobaczyć, bo tak wiele tego w Paryżu, że można by wystawić na takim Allegro czy Ebay i sprzedać innym miastom; Paryżowi i tak by jeszcze zostało. Północne dzielnice, pełne nerwowej krwi arabskiej i murzyńskiej, mnóstwo lansujących się na ulicy bandytów i złodziejaszków, przeciążonych drugorzędną biżuterią i winnymi sumieniami, plenery jak z „Nienawiści” Mathieu Kassovitza. Handlarze podróbkami, galabije, Murzynki jakby żywcem z paszczy Afryki wyrwane, papuzie stroje, turbany, krzyki, śmiech, a jak dupiaste, tego oczami nie ogarniesz, trójka dzieci wokół matki-planety, w której brzuchu nabierający kształtów kolejny potomek. Multikulti, które można chłonąć dla samej kolorystycznej różnorodności, czego tak brakuje w Warszawie. Owszem, mamy już „swoich” emigrantów, to jednak zaledwie kilka kwiatków w doniczce. Postkolonialne generacje mówią płynną francuszczyzną, a jeszcze lepiej rapują, o czym łatwo się przekonać, nastawiając sprofilowane w tym kierunku radio; poza angielskim francuski to najlepszy język do tej muzyki, dopełniający ją melodyjnym brzmieniem i płynnością fonetyczną. Kolejne uliczki, wyskakujące znienacka rzeźby, pomniki, tablice. Otwarta książka historyczna, po której chodzi się z plecakiem i aparatem fotograficznym. Metro, niekończące się przejścia, rzadko uświadczy się w nim starego człowieka czy inwalidę, nieliczne ruchome schody, wszyscy się spieszą, tysiące połączeń, duchota, muzykanci, żebracy, zajmujący pasażerowie, od których nie można oderwać oczu, prześliczne mulatki, co krok, to inspiracja – przynajmniej dla mnie, mija kolejny dzień, odczuwam wręcz przytłoczenie nadmiarem wizualizacji, barw i ludzi. Zapewne przebywanie tam codziennie grozi opatrzeniem się; tutaj komfort turysty, co mimo wszystko ze smutkiem wraca na stare śmierci, także do miejsc, gdzie dzieje się akcja „Znieczulenia miejscowego”. Smak różowego wina na podniebieniu przywołuje tamte świeżo minione chwile i wzruszenia, frustracje i fascynacje, zazdrość, rozdrażnienie, zachwyt i pączkującą tęsknotę, by znów to kiedyś powtórzyć.

2 komentarze:

Lu pisze...

Ale nim kolejny raz pojedziecie do Pariża, może spróbujcie londyńskiego życia :)

daniel pisze...

Lu, w Londyn trzeba wsiąknąć, żeby go tak naprawdę spróbować; zresztą, pewnie sam wiesz najlepiej. Ale też nie namawiaj za bardzo, bo jeszcze zamienią Kabaty na Hackney i będziesz ich miał potem na sumieniu. ;)