piątek, 31 sierpnia 2007

Jaga

Z forum jakiejś biblioteki:




pani jaga
post 23-8-2007, 12:36 PM
Post #129


Użytkownik


Grupa: Members
Postów: 68
Dołączył: 26-12-2006
Nr użytkownika: 109



O tych książkach jeszcze chyba nikt nie wspominał, a naprawdę warto przeczytać.

Pierwsza to "Rzęsy na opak" Dawida Kornagi. Jest to opowieść o pewnej rodzinie, widziana oczami dwunastoletniej Oli. Dziewczynka zmaga się z alkoholizmem ojca, brakiem pieniędzy na codzienne wydatki, pierwszą komunią młodszego brata...
Powieść pochłonęłam w parę godzin, zakończenie dosyć nieoczekiwane i mimo pokaźnego zmęczenia nie byłam w stanie książki spokojnie odłożyć i usnąć.

Pani krytyk


Dostrzeżona (jak zwykle) w "Polityce".

Sławomir Mizerski
15 lipca 2007

Wyuzdana gorączka

Czego to my, zmęczeni czytelnicy, możemy poszukiwać letnią porą w beletrystyce? Choćby łagodnego powiewu odprężającego, wakacyjnego, kunsztownie oprawionego w słowa seksu. Szukając go, trafimy na wydany właśnie zbiór opowiadań krajowych autorów zatytułowany "Gorączka - Opowiadania wyuzdane".
Czytając „Gorączkę” wydaną przez Wydawnictwo Jacek Santorski, ochoczo zanurzamy się w parny świat krajowego seksu, uprawianego przez szerokie spektrum społeczeństwa, począwszy od kioskarki, bezrobotnego, nauczycielki polskiego, absolwenta germanistyki, początkującego pisarza, aż po fizyka teoretyka, dyrektorkę prywatnego radia, redaktorkę literackiego talk-show, przybysza z Wietnamu, a w kilku przypadkach (opowiadania Sławomira Shutego i Tomka Tryzny) – przez w zasadzie w ogóle nie wiadomo kogo. Niestety szybko orientujemy się, że świat ten nie jest za wesoły i nie obfituje w seks łatwy i przyjemny, a czasem wręcz nie obfituje w żaden seks, tylko w opisy przyrody oraz monologi wewnętrzne bohaterów, którym wiele rzeczy w naszej rzeczywistości się nie podoba, słusznie zresztą. W utworze Błażeja Kopcia „Ryzykowne zachowanie” przenosimy się np. do ponurego roku 2004, który „przypominał jakiś pisuar, do którego oddawałem ciepły mocz marzeń zmieszany z krwią porażek”. W dodatku jest grudzień, który jak to grudzień „ciągnie się jak kropla gęstej spermy na brudnej umywalce”. W takiej scenerii rzecz jasna trudno o miłosne gry i obsesyjną namiętność. Nic dziwnego, że bohater głównie leży na tapczanie i wsłuchuje się w odgłosy kopulującej za ścianą pary („ona tęga i jakaś taka niedomyta i on tak samo brzydki jak ona”), a także boi się, że ma AIDS, bo kiedyś spał z chłopakiem.

Że łatwo i wakacyjnie nie będzie, dowiadujemy się już z pierwszego zdania książki. „Trudno kochać się z kobietą pogrążoną w żałobie” – wyznaje bohaterka „Histerii w Budapeszcie” Zyty Rudzkiej. I niestety ma rację. Kobieta po stracie ojca jest w kiepskiej formie – popija, płacze, szuka zapomnienia w ramionach dopiero co poślubionego męża. „Mościsz się we mnie. Wijesz. Dosięgasz brzucha, ud, majtek. Nacinasz mnie. Plądrujesz. Rozcinasz” relacjonuje bohaterka zabiegi małżonka. Niestety poczucie straty nieuchronnie powraca, a smutku nie jest w stanie rozgonić nawet szwagier o zwartych, krągłych pośladkach, spod którego mąż musi ją w pewnym momencie wyciągać. Ponieważ rozpacz powraca także wówczas, gdy bohaterka siedzi na sedesie, wiemy już, że wiele spodziewać się po niej nie możemy.

Więcej nadziei daje nam niejaka Marta Bogucka z opowiadania Dawida Kornagi „Pani krytyk”. Wzięta autorka telewizyjnego show, robiąc program z udziałem młodego pisarza Gutkowskiego, nie może powstrzymać dygotu ud, co zapowiada emocje. Niestety po programie Gutkowski przez wiele stron nie dzwoni, dlatego mająca orientację feministyczną Bogucka musi szukać rozkoszy w ramionach przypadkowo poznanej kelnerki. Usta Boguckiej „trafiają prosto w usta Eli. Języki błyskawicznie przywierają do siebie koniuszkami. Pocierają się, wymieniając się śliną.(...) Sutki nam twardnieją (...) Mam wrażenie, że w moim staniku poszły szwy, tak mi biust spuchł z podniecenia” – relacjonuje lakonicznie, odsłaniając przed czytelnikiem tajemniczy świat kobiecego seksu.

Czuje ona jednak, że jako telewizyjna gwiazda i feministka chciałaby czegoś więcej. „Chętnie dałabym się jeszcze, co tu dużo mówić, porządnie zerżnąć” – nie kryje, budząc tym wyznaniem zrozumiałą sympatię czytelnika. Okazja na szczęście szybko się nadarza (chociaż Gutkowski nadal nie dzwoni). Na imprezie Bogucka przyjmuje kilka ćwiartek wódki i wdaje się w seksualną awanturkę z dwoma nieznajomymi. Awanturka nie przypomina jednak letniej wakacyjnej przygody, ale raczej bitwę pod Grunwaldem lub forsowanie Wału Pomorskiego. „Moje dwa sutki zajęte. Każdy w ustach mężczyzny” – relacjonuje wprost z pola walki. „Ich dłonie śmigały mi po łydkach, kolanach i udach. (...) Ich różowiutkie pręty rozwaliły się na pościeli; porwałam je w dłonie”. Dalej następują opisy scen bitewnych w rozmaitych szykach i pozycjach, od których niejednemu czytelnikowi zrobi się słabo. „Pierwszy penetrował mnie jak szalony. Jakby spodziewał się dotrzeć do jakiegoś skarbu”, zaś drugi w pewnym momencie „podniósł swojego i zamerdał nim dla zachęty”. Ujęta tą kokieterią Bogucka znowu rzuca się w wir walki, bezpardonowo atakowana z przodu i z tyłu, co zaczyna budzić we wrażliwym czytelniku niepokój o jej zdrowie. Niepokój, jak się okazuje, uzasadniony, gdyż w pewnej chwili jeden z mężczyzn „nieco przegiął. Miał dłuższego, więc kiedy docisnął, myślałam, że przebije mi żołądek. Mało co język mi nie wypadł”.

Na szczęście dzielna pani krytyk wyszła z opresji żywa, zaś utrudzony czytelnik mógł odpocząć przy lekturze kolejnych utworów. Utworów, co tu gadać, znacznie spokojniejszych, co u niejednego amatora literatury może wywołać zrozumiałą irytację z powodu niepotrzebnie wydanych pieniędzy. Oto w „Lisie i kurze” Sławomira Shutego bohater podgląda sąsiadkę, która na balkonie oddaje swe ciało promieniom słońca. Autor oczami bohatera wprowadza nas w intrygujący świat metafor seksualno-kulinarnych, postrzegając ponętną niewiastę jako „pokryty chrupiącą panierką drób, pospolicie zwany kurą, którego nie raz, nie dwa przyszło mi widzieć nadziany na obracający się nad płomieniami pręt”. Bohater co prawda nie kryje, że w obliczu takiego przysmaku „gwóźdź tężał”, niestety, gdy obiekt leżał już pod nim gotowy do konsumpcji – wstał, ubrał się i poszedł do domu odgrzać ziemniaki, pozostawiając gorącą ofiarę oraz czytelnika z uczuciem poważnego niedosytu. Nie lepiej jest w utworze Izabeli Szolc „Pięć minut”, który mimo obiecującego tytułu trwa o wiele dłużej. Wkraczamy tu w zwiewny świat pierwszych dziewczęcych poruszeń serca i ciała. Niestety są to poruszenia powolne, w żadnym razie nieskutkujące spełnieniem. Może dlatego, że obiekt westchnień i pożądań bohaterki – nauczyciel muzyki – nie podejmuje gry, gdy ta na szkolnym boisku próbuje złapać go za przyrodzenie. Za karę pedagog bije ją po pupie.

Nieudana przygoda skutkuje na wiele lat oziębłością płciową bohaterki, co zarówno jej mąż, jak i czytelnicy przyjmują ze smutkiem. „Dawno już sobie wybiłam z głowy orgazm waginalny, więc gdybym zdołała się nauczyć tego pogardzanego przez Freuda orgazmu łechtaczkowego” – marzy kobieta. Niestety upragniony orgazm nie nadchodzi, dopóki mąż podczas kolejnej beznadziejnej próby rozpalenia jej nie wymierza jej klapsa w pupę, jak niegdyś nauczyciel. Krew natychmiast zaszumiała jej w uszach, a „to miejsce pomiędzy udami (...) rozwijało się jak pod wpływem upału, bardzo szybko niczym pąk egzotycznego kwiatu”. To znak, że bohaterka doznaje w końcu orgazmu nie tylko łechtaczkowego, ale prawdopodobnie także waginalnego, chociaż niestety autorka kończy w tym momencie utwór, który tak naprawdę powinien się dopiero zaczynać.

Oczywiście w krótkim tekście krytycznym nie sposób streścić wszystkich opowiadań z tomu „Gorączka”. Są tu prawdziwe teksty perełki, w ciekawy sposób pokazujące, co wrażliwy człowiek potrafi, jeśli tylko chce. Bohaterka „Odcisków duszy” Hanny Samson odkrywa odwieczną tajemnicę kobiecej seksualności, sekret kobiecego orgazmu, „do którego dotąd prowadziła żmudna gra wstępna, uporczywe drażnienie łechtaczki, stymulacja trudnego do zlokalizowania punktu G oraz wytrwałe ćwiczenie mięśni Kegla”. Otóż któregoś dnia spotyka ona na korytarzu przy kserokopiarce mężczyznę, który spojrzał na nią „i wystarczyło”. Jak mówi, doznała prostego orgazmu, który przeszedł w orgazm wielokrotny. „Wnikał we mnie. Czułam jak rozpiera się w brzuchu, pełznie do gardła (...) nie było już miejsca na mnie, on wypełniał mnie całą”.

Cóż, bohaterce wystarczyło, za to nam, czytelnikom, nie bardzo. Ale stratę tę możemy nadrobić podczas lektury „Miękkich policzków C” Agnieszki Rahozy, gdzie mężczyzna leży na bohaterce i gniecie jej piersi już w pierwszym akapicie. „Gmera we mnie palcami jakby toczył kulkę chleba” zauważa kobieta. Wzrusza ją, że kiedyś ciało mężczyzny miało centymetrowe stópki, pływało w wodach płodowych, „a teraz we mnie nie mieści się jego kutas”, który na dodatek „jest jak papier ścierny”. Nic dziwnego, że dziewczyna poszukuje innych partnerów i trafia na obywatela Wietnamu, który „pomiędzy połamanymi prawosławnymi krzyżami, wsadził swoje krótkie palce we mnie”. Znowu pojawiają się krzepiące wątki kulinarne, zderzone tym razem z pięknem i bezmiarem Wszechświata. „Czułam się wtedy jak drożdżowe ciasto. Rosłam i rosłam” – powiada bohaterka, ujawniając z drugiej strony, że jej wagina „niczym galaktyka rozszerzała się w kosmicznym tempie”.

W obcych kulturowo palcach Wietnamczyka bohaterka szczęścia nie znajduje, na szczęście utwór kończy się happy endem, gdyż pojawia się niejaki M. Dziewczyna wie, że to ten, na którego czeka, bo rozchyla wargi i czuje, że robi się coraz ładniejsza i dowcipniejsza (niestety musimy wierzyć autorce na słowo). M. zaspokaja bohaterkę z taką pasją, że potem musi ją odwieźć na pogotowie. Ale niespodziewanie ujawnia przy tym piękno swojego wnętrza, gdyż nie znika cynicznie, tylko się nią opiekuje, chociaż nie jest jej mężem.

Niestety w historiach wypełnionych żądzą, seksem i perwersją happy endy zdarzają się rzadko, czego dowód mamy w pełnej napięcia „Arkadii” Bohdana Sławińskiego. Autor po mistrzowsku rozpala emocje czytelnika, gdyż bohaterowie – młody i uduchowiony, ale biedny doktorant oraz dyrektorka radia, reprezentantka świata pieniądza i wyrafinowanej konsumpcji – przez wiele stron utworu bardzo chcieliby, ale jakoś im się nie składa. Mijają dni (i strony), doktorant promieniuje miłością, ale głównie w listach. W końcu dwa obce sobie światy schodzą się w apartamencie dyrektorki, z tym że w kluczowym momencie dyrektorka się odsuwa, bo rzekomo ma dość seksu.

Doktorant mówi sobie: „Piotrusiu, wytrwaj”, ale pojawia się problem, czy wytrwają czytelnicy. Mimo to doktorant uparcie obmyśla, jak kobietę zdobyć, wreszcie za którymś razem ona „rozsuwa nogi, wzdycha: Chodź”. Niestety zbliżenie szczęścia nie przynosi ani jemu, ani czytelnikom, którzy z nadzieją czytają utwór dalej nie wiedząc, że dalej już nic nie będzie, gdyż dyrektorka, znudzona uduchowionym, ale biednym doktorantem, wraca do bogatego męża obcokrajowca.

Porzucony doktorant błąka się po Arkadii – świątyni konsumpcji – i czuje się obco wśród ludzi, których „żłobią kody kreskowe i metki – lekarstwo na śmierć”. Spotyka tam dyrektorkę z mężem i z nutą nostalgii zauważa, że „jej piersi są jak kopuły bazyliki Piotra i Pawła, same wędrują w powietrzu strzeliste, aerodynamiczne i ogromne”. Niestety wie, że te piersi nigdy nie będą jego, podobnie jak „wielki jak wieża Babel” jeep, do którego wsiadają. Smutne to i prawdziwe, zwłaszcza że bohater przez 30 stron utworu nawet nie poobcował z cyniczną dyrektorką jak należy, nie dał jej ostro popalić w imieniu zarówno swoim, jak i nie mogących ukryć rozczarowania czytelników. Podobnie smutna jest zresztą większość opowiedzianych w „Gorączce” historii. Pokazują one jednoznacznie, że ponętny, wyrafinowany artystycznie, wakacyjny seks nie jest w naszej skomplikowanej rzeczywistości sprawą prostą, a może nawet w ogóle go nie ma.

W tej sytuacji przybity lekturą „Gorączki” czytelnik, zamiast szukać wakacyjnego seksu, uda się raczej na spływ kajakowy albo górską wspinaczkę. I prawdopodobnie długo nie będzie go stać na sięgnięcie po kolejną książkę o podobnej tematyce. A szkoda, bo Wydawnictwo Jacek Santorski z pewnością wyda za rok kolejny zbiór.











środa, 29 sierpnia 2007

Paris...


Wspomnienie
mile boli.

(...)

Nim wampir Ambroży wyruszył à la recherche du temps perdu, nim zaznajomił się z 16 liniami paryskiego metra, przyszło mu zedrzeć podeszwy swoich tanich butów z CCC na wzgórzu Montmartre, gdzie ku swojemu zaskoczeniu przydybał swojego pierwszego Araba. Nie wybrzydzał, po prostu dał się prowadzić naganiaczowi, który pracował dla pobliskiego peep-showu. Na schodach wiodących do piwnicy rozbieranego przybytku Ambroży posmakował muzułmańskiej krwi.

- Zupełnie się nie różni od naszej – podsumował swój wyczyn. I pomknął w stronę bazyliki Sacré Cœur. Jej biała elewacja z wapienia działała na niego kojąco – nawiązywała do reklamy pasty wybielającej zęby. Rozkoszował się widokiem panoramy Paryża, po czym zszedł na dół i wmieszał się w przypadkowy tłum turystów.

Jakże był zaskoczony, gdy usłyszał stare dobre polskie słowa typu:

- Kurwa mać, jak tu drogo!

- Do chuja pana, mam zjebkę po tym Luwrze! Ile można gapić się na jakieś płótna?! Nie wystarczą dwa, trzy. Jak wrócimy do hostelu, idę w kimę.

Albo:

- Pojebany ten przewodnik, chce nas ciągnąć nocą po jakimś Marais.

- Nie Marais, ale Mare.

- Co ty pitolisz, pisze w przewodniku Marais to jest Marais, głupi nie jestem, potrafię czytać.

- Stary, nie pierdol, oni nie czytają jak my, czytają... inaczej.

- Tak? A to żabojady!

- Te Mare to dzielnica tych, no, dupolubów.

- Że co?

- Wiesz, pedałów.

- To pedały mają tu swoją dzielnicę?

- Pedały, lesby, wszyscy.

- O kurwa, a się ustawili.

- Nie to o u nas.

- Mówisz, jakbyś sam chciał.

- Co chciał?

- No, spedalić się.

- Chcesz wpierdol?!

- Na żartach się nie znasz?

I temu podobne, pobudzające intelektualnie dialogi nie uszły uszom Ambrożego. Po cichu dołączył do około czterdziestoosobowej wycieczki. Z tego, co zrozumiał, byli to polscy pielgrzymi, którzy w drodze do Lourdes postanowili się odchamić i zapoznać z dorobkiem europejskiej cywilizacji, jaką niewątpliwie w dużej ilości szczyci się stolica Francji, amen.

Fakt, pątniczą krwią zwykł posilać się wampir Mirosław, specjalista od nawiedzonych i łaknących transcendencji. Lecz na obczyźnie obowiązują nieco inne prawa.

Autobus zaparkował niedaleko największego cmentarza paryskiego Père-Lachaise. Przewodnik, mężczyzna bliski pięćdziesiątki, elegancki pan z pederastką w ręku powiedział:

- Moi drodzy, tutaj złożony został nasz wielki rodak, Fryderyk Szopen. Złóżmy kwiaty ku jego czci. Dla zainteresowanych dodam, że niedaleko grób swój ma wielki gwiazdor rocka Jim Morrison, który dokonał swych ostatnich dni właśnie w Paryżu.

- Ten od Doorsów! – Krzyknął jakiś młodzieniec. „Light my fire!” – dodał.

Kwiaty przed mogiłą Szopena złożył przewodnik i... Ambroży. Reszta pognała szukać Morrisona. Trochę to trwało, jako że podczas jazdy większość pątników skosztowała wina (1,40 euro za butelkę). Znalezisko powitało gromkie „Hurra!”, które rozniosło się chyba po całym cmentarzu. Niejednego nieboszczyka przebudzili.

- Ja pana jakoś nie kojarzę – powiedział przewodnik. Podrapał się po wąsach.

- Ja pana... też – odpowiedział Ambroży.

Mężczyzna otworzył swoją stylową torebeczkę i wyjął z niej zwitek papierów.

- Proszę podać nazwisko, sprawdzę na liście – zmarszczył brwi. – Mógł pan pomylić grupy z naszego biura podróży. Żeśmy jedli we trzy busy obiad we Flunchu niedaleko placu de Clichy, mogliście się pomieszać.

Cisza.

- Halo, gdzie pan jest?

Ambroży rozpłynął się pośród pomników zmarłych zasłużonych (lub nie).*


*Fragment piszącej się właśnie książki.





Ciekawa recenzja "Gangreny"


źródło: www.krytycznymokiem.blogspot.com

"Gangrena" Dawid Kornaga.

To odrażająca książka i fascynująca jednocześnie. Można ją po kilkunastu stronach albo pokochać albo znienawidzić. W kim – tak jak we mnie – wywoła to pierwsze uczucie, winien się mieć na baczności. Bo to oznaczać może tylko jedno – i w nim postępuje jakaś emocjonalna gangrena, jaką jest dla świata bohater i zarazem przewodnik po mrocznym i koszmarnym świecie własnych myśli, zmysłów i doznań.

Powieści Kornagi nie da się czytać obojętnie. Wbity w fotel czytelnik przeczyta ten introwertyczny tryptyk gwałciciela, zabójcy, nihilisty i kontestatora z niesmakiem na twarzy, ale i dziwną fascynacją wynikającą ze zgłębiania psychiki głównego bohatera. O ile będzie w stanie doczytać do końca. Trzeba mieć doprawdy mocne nerwy, aby to zrobić. I zastanawiam się, czy którakolwiek kobieta jest w stanie podjąć się tego zadania. Jest to przecież bezpardonowy atak na kobiety – zarówno ofiary, jak i przedstawicielki płci niekoniecznie pięknej, zgrabnej i powabnej w mniemaniu Adama, narratora tej wstrząsającej historii. Każda kobieta (z wyjątkiem Babci, która go wychowała i którą wielbi ponad wszystko, okazując stale należną jej cześć i szacunek) opisywana w Adamowej chorej opowieści jest przedmiotowym mięsem, które można lżyć, z którym jedynie się kopuluje i które zaspokaja najdziksze żądze używającego na nim bohatera. I jeżeli dalszej części tej recenzji nie zechcą czytać kobiety, od razu spieszę poinformować, iż to nie dzikie chucie i postrzeganie ich w tak drastyczny sposób stanowią trzon tematyczny tej książki.

„Gangrena” to przede wszystkim przejmująca opowieść o samotniku, który próbuje oswoić swą samotność i nadać sens własnemu życiu poprzez nieustanne kwestionowanie wszelkich prawideł regulujących życie, aż po obrazoburcze wadzenie się z Bogiem i wytykanie mu jego słabości i obojętności. Wszak według Adama „ woskowina w bożych uszach zastygła pięć miliardów lat temu, nic jej nie wypłucze, żadne czary – mary teologów i ojców kościoła rzymsko – katolickiego, luterańskiego, kalwińskiego, żadne charkoty imamów, kwiki mnichów wspinających się ku doskonałości na himalajskie ośmiotysięczniki”. Bóg ze swą niemocą stale istnieje w świadomości gwałciciela – mordercy, a jego bierność w przekonaniu Adama pozwala na dokonywanie okrutnych zbrodni i skutkuje popadaniem świata w degrengoladę moralną.

W miejsce wytyczonych przez historię i religię wartości Adam wtłacza samego siebie. To on jest genialnym uniwersum, wokół którego wszystko się toczy. On nadaje jedyny i właściwy tor swym myślom, przekonaniom i życiu, on też mówi o sobie „Tacy jak ja są awangardą odnowy”. Procesy gnilne zachodzą wokół niego, podczas gdy gnije przede wszystkim on sam. A nie jest to przecież bezduszny psychopata, bo czułości wobec Babci i oddania dla niej uczyć mógłby się od niego niejeden niewychowany i pozbawiony troski o starszych młodzian. Co więcej, Adam jest człowiekiem sprawiającym bardzo miłe wrażenie i zyskujący sobie sympatię i zaufanie dzieci, wszak żyje z korepetycji udzielanych z takim samym zapałem, z jakim na nowo wybudowanym osiedlu intensywnie gwałci Emilię i zaciska pętlę na szyi kobiety w lesie…

To właśnie ta wiarygodność Adama, jego prawdziwość, pozorna zwyczajność i układność wywołują podczas lektury największą grozę. Postępujący zanik hamulców moralnych, atrofia uczuć i coraz silniej wyrażana pogarda dla ludzi i świata rodzą się przecież w zwyczajnym, niepozornym, młodym człowieku, który nawet ma dziewczynę i której to dziewczynie składa propozycję ślubu…

Oskarżana o tanią i wulgarną prowokację „Gangrena” jest moim zdaniem rewelacyjnym stadium psychologicznego zagubienia w samym sobie, ustawicznego samooskarżania siebie na równo z oskarżeniami rzucanymi światu, ludziom i Bogu. Jest książką, która niesie w sobie ogromny ładunek bólu i cierpienia. Książką, która w bardzo brutalnej formie przekazuje niezwykle subtelną prośbę o wysłuchanie zagubionego i im bardziej brutalnego, tym mniej mogącego sobie samemu ze sobą poradzić egocentryka.




Rzęsy na opak

W lipcu '07 wyszła moja najnowsza powieść.

Marta Cuber

Piekło dziewczynek

Niewinna dziecięca ofiara, a od jakiegoś czasu także agresja i przemoc wśród najmłodszych stanowią tematy mocne, szokujące i często ogrywane. Najszybciej podchwycili je nasi młodzi filmowcy. W okolicach 2000 r. powstało kilka obrazów (wśród nich najsłynniejsze: „Cześć, Tereska”, „Inferno”, „Bellissima”) pokazujących zatrważający upadek dotychczasowych zasad i ideałów polskiego społeczeństwa, którego ofiarami padli najmłodsi obywatele.

Niewinne dzieci, z których społeczny układ, najczęściej bezrobocie i bieda, uczynił zbrodniarzy, bohaterami prozy stały się nieco później. Lecz mimo tak głośnych książek jak „Panna Nikt” Tomka Tryzny z lat 90., literatura nie zdołała nadgonić w okrucieństwie i hiperrealizmie filmu. W tym sensie najnowsza powieść Dawida Kornagi (ur. 1975) „Rzęsy na opak” jest wyjątkiem. Dodajmy od razu, że bardzo udanym i dobrze przemyślanym. Nasuwa się oczywiście porównanie z powieścią Tryzny (bohaterką książki Kornagi jest bowiem także nieco naiwna nastolatka Ola), obie książki łączy również bezwzględność i surowość świata, w jakim dorastają dziewczynki (w „Rzęsach” to okolice warszawskiej ulicy Żelaznej tuż po wprowadzeniu ustawy o becikowym), dzieli je jednak rzecz najważniejsza. Kornaga pozbył się owej umowności, która trochę paraliżowała czytających dzieje bohaterki Tryzny Marysi Kawczak.

Historia Oli jest znacznie bardziej prawdopodobna i przez to agresywniejsza. Rozgrywa się w pozornie przeciętnej rodzinie, gdzie ojciec jest hydraulikiem, matka dogląda domu i pilnuje czworga dzieci. Pod osłoną zwyczajności odbywają się tu jednak okrutne rytuały: ojciec jest sadystą i alkoholikiem, matka zgodziła się zajść z nim w następną ciążę, by dzięki gratyfikacji od państwa spłacić dług zaciągnięty na rzecz komunii jednego z synów.

Historia Kornagi kończy się źle nie tylko dlatego, by mogła spełnić wymogi hiperrealistycznej konwencji. Pisarz udokumentował to, co w zmieniających się w Polsce układach społeczno-politycznych najstraszniejsze: cierpienie najmniej winnych.