Wspomnienie mile boli.
(...)
Nim wampir Ambroży wyruszył à la recherche du temps perdu, nim zaznajomił się z 16 liniami paryskiego metra, przyszło mu zedrzeć podeszwy swoich tanich butów z CCC na wzgórzu Montmartre, gdzie ku swojemu zaskoczeniu przydybał swojego pierwszego Araba. Nie wybrzydzał, po prostu dał się prowadzić naganiaczowi, który pracował dla pobliskiego peep-showu. Na schodach wiodących do piwnicy rozbieranego przybytku Ambroży posmakował muzułmańskiej krwi.
- Zupełnie się nie różni od naszej – podsumował swój wyczyn. I pomknął w stronę bazyliki Sacré Cœur. Jej biała elewacja z wapienia działała na niego kojąco – nawiązywała do reklamy pasty wybielającej zęby. Rozkoszował się widokiem panoramy Paryża, po czym zszedł na dół i wmieszał się w przypadkowy tłum turystów.
Jakże był zaskoczony, gdy usłyszał stare dobre polskie słowa typu:
- Kurwa mać, jak tu drogo!
- Do chuja pana, mam zjebkę po tym Luwrze! Ile można gapić się na jakieś płótna?! Nie wystarczą dwa, trzy. Jak wrócimy do hostelu, idę w kimę.
Albo:
- Pojebany ten przewodnik, chce nas ciągnąć nocą po jakimś Marais.
- Nie Marais, ale Mare.
- Co ty pitolisz, pisze w przewodniku Marais to jest Marais, głupi nie jestem, potrafię czytać.
- Stary, nie pierdol, oni nie czytają jak my, czytają... inaczej.
- Tak? A to żabojady!
- Te Mare to dzielnica tych, no, dupolubów.
- Że co?
- Wiesz, pedałów.
- To pedały mają tu swoją dzielnicę?
- Pedały, lesby, wszyscy.
- O kurwa, a się ustawili.
- Nie to o u nas.
- Mówisz, jakbyś sam chciał.
- Co chciał?
- No, spedalić się.
- Chcesz wpierdol?!
- Na żartach się nie znasz?
I temu podobne, pobudzające intelektualnie dialogi nie uszły uszom Ambrożego. Po cichu dołączył do około czterdziestoosobowej wycieczki. Z tego, co zrozumiał, byli to polscy pielgrzymi, którzy w drodze do Lourdes postanowili się odchamić i zapoznać z dorobkiem europejskiej cywilizacji, jaką niewątpliwie w dużej ilości szczyci się stolica Francji, amen.
Fakt, pątniczą krwią zwykł posilać się wampir Mirosław, specjalista od nawiedzonych i łaknących transcendencji. Lecz na obczyźnie obowiązują nieco inne prawa.
Autobus zaparkował niedaleko największego cmentarza paryskiego Père-Lachaise. Przewodnik, mężczyzna bliski pięćdziesiątki, elegancki pan z pederastką w ręku powiedział:
- Moi drodzy, tutaj złożony został nasz wielki rodak, Fryderyk Szopen. Złóżmy kwiaty ku jego czci. Dla zainteresowanych dodam, że niedaleko grób swój ma wielki gwiazdor rocka Jim Morrison, który dokonał swych ostatnich dni właśnie w Paryżu.
- Ten od Doorsów! – Krzyknął jakiś młodzieniec. „Light my fire!” – dodał.
Kwiaty przed mogiłą Szopena złożył przewodnik i... Ambroży. Reszta pognała szukać Morrisona. Trochę to trwało, jako że podczas jazdy większość pątników skosztowała wina (1,40 euro za butelkę). Znalezisko powitało gromkie „Hurra!”, które rozniosło się chyba po całym cmentarzu. Niejednego nieboszczyka przebudzili.
- Ja pana jakoś nie kojarzę – powiedział przewodnik. Podrapał się po wąsach.
- Ja pana... też – odpowiedział Ambroży.
Mężczyzna otworzył swoją stylową torebeczkę i wyjął z niej zwitek papierów.
- Proszę podać nazwisko, sprawdzę na liście – zmarszczył brwi. – Mógł pan pomylić grupy z naszego biura podróży. Żeśmy jedli we trzy busy obiad we Flunchu niedaleko placu de Clichy, mogliście się pomieszać.
Cisza.
- Halo, gdzie pan jest?
Ambroży rozpłynął się pośród pomników zmarłych zasłużonych (lub nie).*
*Fragment piszącej się właśnie książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz