Sporo pada, to jeszcze więcej lektur w przerwach między pisaniem nowej powieści. Miasto ślepców Saramago; jedna z najbardziej przygnębiających wizji naszego gatunku, paradoksalnie padałem ze śmiechu, czyżbym chciał zaśmiać własne przerażenie? Dziennik geniusza autorstwa Salvadora Dali; początkowo ten zachłystujący się samym sobą styl wciąga, kokieteria pyszności otwiera szeroko oczy, głowa przytakuje, wiedząc, kto to pisze i co za nim stoi, po jakimś czasie jednak nuży, nadmiar dalimasturbacji, może i potrafił pisać, ale lepszy z niego malarz niż prozaik, mimo wszystko. Teraz równocześnie: Paryż. Śladami pisarzy; smakołyk dla miłośników nie tylko tego miasta, nie tylko geniuszy literackich, którzy w nim żyli. I Fun Home Alison Bechdel, komiks-arcydzieło o "męskiej" lesbijsce (dyke) i jej ojcu, kryptogeju, zderzenie erudycji z pierwszorzędną komedią, ludzką. Deszcz do piątku. Padaj konsekwentnie!
środa, 24 czerwca 2009
Słowasławasłowa
Sporo pada, to jeszcze więcej lektur w przerwach między pisaniem nowej powieści. Miasto ślepców Saramago; jedna z najbardziej przygnębiających wizji naszego gatunku, paradoksalnie padałem ze śmiechu, czyżbym chciał zaśmiać własne przerażenie? Dziennik geniusza autorstwa Salvadora Dali; początkowo ten zachłystujący się samym sobą styl wciąga, kokieteria pyszności otwiera szeroko oczy, głowa przytakuje, wiedząc, kto to pisze i co za nim stoi, po jakimś czasie jednak nuży, nadmiar dalimasturbacji, może i potrafił pisać, ale lepszy z niego malarz niż prozaik, mimo wszystko. Teraz równocześnie: Paryż. Śladami pisarzy; smakołyk dla miłośników nie tylko tego miasta, nie tylko geniuszy literackich, którzy w nim żyli. I Fun Home Alison Bechdel, komiks-arcydzieło o "męskiej" lesbijsce (dyke) i jej ojcu, kryptogeju, zderzenie erudycji z pierwszorzędną komedią, ludzką. Deszcz do piątku. Padaj konsekwentnie!
piątek, 19 czerwca 2009
Madame Butterfly
Popełnię bluźnierstwo, trudno. Ta opera nie chwyta mnie za serce – ani muzyką, ani fabułą. W świecie oper ta ostatnia bywa, jak wiadomo, szablonowa, wszystko źle się kończy etc., no cudownie, lecz nie aż tak jak w Butterfly, tutaj „akcja” przebiega od samego początku jak lot Kamikaze, żadnych niuansów, wahań, finezji. Nic dziwnego, że nie od początku Butterfly cieszyła się powodzeniem. Japoński skin (są tacy? prędzej pogrobowiec militarno-nacjonalistycznego stowarzyszenia Tatenokai pod przywództwem zmarłego śmiercią samobójczą pisarza Mishimy) powiedziałby: „E, dobrze tak pannie! Puściła się z amerykańskim soldatem, który od początku wyglądał na skaczącego z jednego kwiatka na drugi, porzuciła naszych bogów, zainfekowała się amerykańskim stylem życia, whisky zamiast sake. Amerykaniec zrobił jej dzieciaka, popłynął w dal, nie odzywał się, zapomniał o swojej nałożnicy. A ta idiotka czekała przez kilka lat. Żołnierz się ożenił z Amerykanką i wrócił do Japonii – po to, by odebrać dziecko. Czego się spodziewała po zepsutym Amerykańcu? Dobrze, że się pochlastała nożem, takich nam nie trzeba”. Szowinista nie dostrzegłby w tej historii potęgi uczucia ani podległości, w jakiej wychowano nieszczęsną gejszę; nie stanowi to jednak ani obrony, ani wyjaśnienia intencji tej nieudanej opery (sama inscenizacja mistrzowska, normalnie japońska precyzja).
czwartek, 11 czerwca 2009
Paryż 0.3
piątek, 5 czerwca 2009
Przekąskowy
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)