poniedziałek, 2 kwietnia 2012

All inclusive polskiego rapu - Mefistotedes


Ten rok, choć jeszcze świeży jak wino verdhe, w polskim rapie nazywa się już Tede, a dokładnie jego najnowsza płyta Mefistotedes. Paradoksalnie, verdhe jest zielone, więc niedojrzałe, zaś raper Tede – wręcz przeciwnie, a zdaje się, że swoją energią oraz intensyfikacją rymotwórczą tnie na wskroś nawet najbardziej cięte latorośle z miejskich przedmieść, hardkorowych urban boyów oraz wszelkich wszechstronnie uzdolnionych szansonistów w hermetycznej mimo wszystko sztuce rapu.
Język polski ciężki jest. Jak wyrzut sumienia księdza-pedofila, choć podobno taki wcale nie ma żadnych rozterek. Język polski frazeologicznie oraz inwersyjnie rozpięty jest – jak wielkie pranie w wielkim sierocińcu raz na dwa miesiące. Tak, właśnie taki jest, zaś Tede korzysta z tego na swoim dziewiątym albumie w co najmniej stu dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Wysysa znaczenia słów do szpiku sylaby; pastwi się nad stadem kolokwializmów niczym domina językowa; pluje metaforami z łatwością greckiego retora. Jedzie nie po bandzie, żadnym tam wymuskanym autobahnem jak na przykład berlińscy koledzy po fachu, Fler czy Bushido, jedzie zwyczajną, czyt. jeszcze niedojexxxx polską drogą, gdzie sarny znienacka wyskakują jak kozy w nosie charczącego pijaka, drogą wąską jak talia supermodelki, pas do przodu, pas do tyłu, a Tede dzielnie zapodaje na liczniku dużo, dużo powyżej dopuszczalnej normy, przekraczając nieprzekraczalne, pokazując środkowy palec zakamuflowanym policyjnym fotoradarom. W końcu stać go na mandaty, a jeśli stać, to może więcej. Zasłużył sobie na to dotychczasowym dorobkiem, ale przede wszystkim zasłużył sobie na to siłą, żeby podwyższyć sobie poprzeczkę – czy ostatni raz, nie wiem, za to wiem, że na ten czas zrobił to świetnie, po prostu all inclusive polskiego rapu, absolutna muzyczna obżerka i werbalna zapijka. Ziomy i nieziomy, nie marudzić, czarter w świat Tede’go wykupywać i cieszyć się bouncem do rana, panie i panowie, raz, dwa, trzy, kryję ja, kryjesz ty, i nieważne, czy twoja energia pochodzi od skonsumowania mięsnego jeża czy pigułek zakazanych przez większość państwa Unii Europejskiej.
I rzeczywiście na Mefistotedes Tede daje nam więcej. Więcej niż więcej.
Pomińmy bonus, dodatkowy materiał w stylu muzycznym z lat dziewięćdziesiątych, który załączono do wydania głównego; oldskulowe nawiązania są słodkie, sentymentalnie, lecz czy im się to podoba, czy nie, przypominają kaktusy drugiej świeżości, niby kłują, a jak co, to nawet w watę się nie wbiją. Produkcja dla branżowego funu, nie dla eksploracji, żer dla ścisłych fanów, na pewno nie dla żądnych nowych jakości.
Część główna, A.D. 2012, spłaca dług niedosytu, który Tede wypichcił przez ostatnie lata, tyjąc, celebrytując, pierdu-pierdu odstawiając; szczęśliwie, jego dobry/zły anioł uświadomił mu, że jak tak dalej chce pociągnąć, to nie pociągnie, że iluzoryzmy dnia powszechnego zwodzą bardziej niż wróżące z dłoni Cyganki czy pracownicy call center. Albo jedziesz, albo stoisz. Tede widocznie, a może nie Tede, lecz jego podświadomość powiedziała sobie: Absolutnie nie mam zamiaru markotnieć i zapuszczać się pleśnią samozadowolenia, jadę dalej, nie, nie jadę, pędzę!
I pojechała, przepraszam, popędziła.
Nie jestem recenzentem mainstreamowych periodyków, a tym bardziej branżowych infoportali poświęconych hip-hopowi, więc ani myślę bawić się w odgórne analizy poszczególnych kawałków. Tu, choćby w nawiązaniu do samego tytułu – Mefistotedes – prosi się w moim przypadku o syntezę.
Tede, jak wiadomo, nie ma szesnastu lat. Nie ma też dwudziestu. Ani trzydziestu. Prawie o pół dekady więcej. Czy to źle? Statystycznie miarkując, owszem. Dla zbuntowanego tzw. kolesia Tede to rapodziadek, który może co najwyżej zaimponować wspomnieniami szalonych melanży w stylu gang-bang-parties; hedonizm, co by nie mówić, do tego hedonizm aktywnie praktykowany imponuje każdemu pokoleniu. Co jednak poza tym? Przede wszystkim mistrzowskie wyczucie języka. Fantastyczne zestawienia słów, które wchodzą przez uszy w mózg z łatwością rozpuszczającego się masła. Masła z ostrym dodatkiem chilli nastroju, tak adekwatnego do psychiki Tede. To już raper dojrzały. Lecz nie skiśnięty. To opowiadacz doświadczony. Lecz bez bogobojnej cenzury. To ktoś, kogo warto zaprosić poprzez słuchawki do głębi swojego umysłu, by przeorał nasze pole percepcji, by zasadził swoje nasiona krnąbrności, by potem zjawił się podczas żniw, kosząc nasze niepotrzebne obawy, że może przesadzamy, hardkorujemy się niepotrzebnie.
Otóż wcale nie. Tede jest zaprzeczeniem grzeczności. Tede jest zaprzeczeniem rojeń dietetyków o ciele doskonałym. Negacją oczekiwań moralnych nastawiaczy kręgosłupa społeczeństwa. Tede to utracjusz, który jako jeden z niewielu polskich raperów śmiało może wejść w szranki z hołubionymi przez iTunes zdolnymi black raperami z Zachodniego czy Wschodniego Wybrzeża. W porządku, operuje językiem mniej znaczącym, o kursie ważności poniżej średniej światowej, za to robi to godnie, z humorem i wręcz zatrważającą błyskotliwością, której – wierzcie mi – mogą mu pozazdrościć nie tak nawiedzeni poeci, pisarze, reportażyści, felietoniści i wszyscy mistrzowie pióra, którym się wydaje, że tylko oni mają patent na interpretacje, ekstremę czy zbuntowany skowyt negacji. 

Brak komentarzy: