piątek, 29 maja 2009

Chłodna 25


Głowacki udzielił genialnego wywiadu o piciu w Peerelu. Jego wielkość satyryka i pisarza polega na tym, że choć przybliżał straszne, mroczne i przygnębiające w swoim przebiegu epizody, podkolorowane jak podbite powieki żony pijaka, to chichotałem, jakbym czytał o przygodach Mikołajka w krainie socjalistycznych moczymordów. Tylko gdzieś tam w trzeciej warstwie kory mózgowej błyskały złowrogo sceny z filmu o Wojaczku, obdarte ściany, obdarci ludzie, łzy w kieliszkach, jęczące butelki po wódce. Profesor Osiatyński słusznie oponował, że wcale to wszystko nie było takie wesołe, jakim jawi się z wypowiedzi Głowy, wręcz prowokując do wypicia za stare, cudowne czasy, czego smutnym przykładem był on sam, wóda namieszała mu w głowie, cud, że profesor jako tako z tego wyszedł, a może wypłynął; podejrzewam, że raczej wyskoczył z dna szklanki. Pilch, puszczając oko, znakomicie wychwycił merytoryczne nieścisłości, których, opisując porannych kolejkowiczów w krawatach, dopuścił się Głowacki; naturalnie, po jego wypowiedzi nie sposób nie widzieć tego inaczej, tak wielka jest sugestywność frazy i mitotwórstwa Glowy. Znany jest przecież fakt, że Hłasko przyczynił się do śmierci Komedy, szli napruci, pisarz pchnął niechcący muzyka, posypało się kilka nut, taktów życia... Hłasko strasznie to przeżywał, aż nie przeżył. No właśnie, picie. Wydaje mi się, że Głowacki w jednym tylko delikatnie się zapędził – o ile ludzie z masy robotniczej pili, bo musieli, żeby się jakoś bawić, to tyle środowisko artystyczne Głowy piło, bo żeby się bawić, musiało pić. Inaczej nie sposób było porzucić wścieklizny, warczącej dokoła, wścieklizny beznadziei, która dopiero polana wódką w Kameralnej zamieniała się w wersję light, następnie blakła do lury, by wrócić dopiero następnego dnia, po wyparowaniu kaca. Piszący te słowa, chociaż o niebo mu lepiej niż Wojaczkowi, ma skłonność do wyszukiwania sobie małych i dużych piekiełek. Zaczyna więc mimowolnie powielać schematy starszych kolegów po piórze. Wtorek, klubokawiarnia Chłodna 25, promocja Teorii trutnia, bliscy i dalsi znajomi. Nie wiadomo kiedy w dłoni pojawia się butelka Ciechana. Jakby była pieczątką nad całością. Podobnie inni. Nie ma powodów do przygnębienia oprócz paru dołów gospodarczych, mniej lub bardziej dotykających nasze portfele. Fakty są takie, że pisarz musi być uzależniony; do wyboru ma płyny, proszki, pigułki, opary, cały Nagi lunch do przetrawienia. Prędzej czy później. Pytanie tylko, w jakim stopniu i czy można z tym żyć? I jak długo? Lata 80., przypomina mi się malutki facecik z wąsikami, który zawsze przystawał w kiosku, w którym jako dziesięciolatek kupowałem Świat Młodych. Konwersował przez chwilę ze sprzedawcą, odsuwał się, kupowałem gazetę, facecik wracał na miejsce. Za każdym razem wybierał ową brzozówkę, o której opowiadał Głowacki. Patrzyłem zdziwiony na pana, który pije wyrób szamponopodobny, pyk, pyk. Pan należał do elementu niepracującego, pobierał rentę za ból egzystencji w hadesie peerelowskim, mieszkał w otynkowanym na szaro, cuchnącym parterowcu dla pariasów robotniczych, którymi wstydziła się władza ludowa. Często tam chodziłem, bo nie wiedzieć jakim cudem, zakwaterowano tam moją chrzestną, starą pannę mieszkającą z matką. Facecik z wąsikami sobie znanym trikiem zrobił dziecko siedemnastoletniej sąsiadce. Rok później chodziła cała w sińcach, straciła też jeden ząb, zdaje się lewy siekacz, ponieważ niższy od niej o pół kufla konkubent musiał jakoś potwierdzić swoją męskość i dominację. Normalnie Rzęsy na opak do potęgi entej. Machnął jej kolejne dziecko. I być może reprodukowałby się po raz trzeci, gdyby go wreszcie nie powołał do siebie bóg pijaków Dionizos. Wtorek, klubokawiarnia Chłodna 25. Po drugiej butelce basta, wystarczy. W domu czeka lepsze...

czwartek, 21 maja 2009

Tyrmandia

Bardzo smutna książka. Tyrmand udowadnia w niej aż nazbyt sugestywnie, że ludzie wrażliwi nie dadzą rady w socjalizmie - ani w żadnych innym, obiecującym "lepszość" systemie. Zgnoją ich, zaanektują i w końcu oni sami przyjmą postawy swoich oprawców. Nie dziwi, że w końcu nie mógł tu wytrzymać, dusił się mdłymi oparami Peerelu. Po sukcesie "Złego" zdawał się pozornym beneficjentem Polski gomułkowskiej. Taki ktoś jak on, wyczulony na detale, nie mógł przechodzić jednak obojętnie obok tego, co było syfem, zaniedbaniem, zohydzeniem i zwyczajnym fałszerstwem. Partyjniacy mieli głęboko w komunistycznych tyłkach lud pracujący i kopulujący miast i wsi. Zaprzedani systemowi artyści donosili na siebie, podkopywali się dla dewiz i paszportu w wersji open. Nie bez złości opisał tych nowych baronów Polski Ludowej; miał tyle honoru, że w samą porę wyjechał już na zawsze z kraju, inaczej sam by w końcu taki był. Ojciec mojej żony, kiedyś ceniony dziennikarz, dziś niezrównany gawędziarz o tamtych czasach (w końcu przyjaźnił się z Hłaską!), obecnie na emeryturze, przyznał ostatnio, że znał Tyrmanda osobiście. Skwapliwie wyssałem więc trochę opowieści i jedno z tego wynika niezbicie: Tyrmand był to facet niepokorny, barwny, fascynujący, jeśli chciało się go poznać bliżej, nie tylko z naskórkowej perspektywy "dzień dobry panu". "Życie", choć napisane frazą starodawną, niekiedy zbyt papierową w stylu, ze sporą wonią myszki na co drugiej stronie, broni się w ramach rekompensaty wspaniale zgryźliwymi opisami osób i miejsc, a także niezwykłą faktografią, którą spokojnie można wykładać na uniwersytetach, jak to wtedy było i dlaczego tak, mimo wszystko, beznadziejnie.

czwartek, 14 maja 2009

Born2...

Pikanterie smakowe Borpince, energetyzujący jak podwójny redbull z podwójną wódką koncert Dick4Dick w Powiększeniu, oto niektóre umilacze przemijania, kiedy kończy się nieszczęsne trzydzieści cztery lata.

poniedziałek, 11 maja 2009

"Komunii ci się zachciało! Ja ci dam komunię!"

Jako że maj, miesiąc, w którym polskie miasta i wsie nawiedzają małe, białe, a do tego słodkie zjawy - dziewczynki idące do komunii, warto przedstawić najświeższą recenzję Rzęs na opak z Biblionetki.

piątek, 8 maja 2009

Antybiotyki

Mija tydzień, a ja nadal chory. Zinnat. Trilac. Działa przeciwartyleryjskie. Nic, wirusy trzymają się przyczółka jak Tamilskie Tygrysy. W tym czasie "Zły Tyrmand" M. Urbanka, biografia autora w słynnych pstrokato-antykomunistycznych skarpetkach utkana z wywiadów z ludźmi, którzy go znali. W efekcie wiem o Tyrmandzie jeszcze mniej, co człowiek, to opinia... Tylko z jednym wszyscy się zgadzali: kto się z Tyrmandem zetknął na towarzyskiej stopie, nigdy go nie miał zapomnieć. Później zbiór opowiadań rzeczonego "Gorzki smak czekolady Lucullus". Podobała mi się jedynie tytułowa historia, wspaniała "Niedziela w Stavanger" i świetna "Tubingen ma białe kominy". Reszta grzęzła w jakiejś takiej reportażowości, co mnie skutecznie odrzuciło. Potem jeszcze "Powrót do Brideshead" - po kilkunastu stronach zacząłem ziewać, więc zdecydowałem się na obejrzenie filmu... Dużo lepiej. I ostrzej.