Opowiadanie Call Center z wydanej przez Stowarzyszenie Willa Decjusza polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot nord (2011)
Call Center
Dzwonię.
Znów
nie odbiera. Odbierz. No odbierz. Ile razy mam się do ciebie dobijać? Z
piątkowych recordów zostałeś mi tylko ty. Za chwilę siedemnasta, kończę pracę.
A, jeszcze mam rozmowę z supervisorem. Pół godzinki najwyżej, a potem I am
free!
Łączenie.
Dwie sekwencje, trzy, pięć. Odbierz. To nic nie kosztuje. Może potem. Ale na
początku nic. Zresztą chodzi wyłącznie o twoją korzyść. Będę dla ciebie miły.
Odbierz. Przedstawię ci coś, co na pewno cię zadowoli przy tym ogólnym
niezadowoleniu, w którym trwamy od urodzenia, rozumiesz?
Siedem.
-
Słucham? – Uf, odebrał!
-
Czy mam przyjemność rozmawiać z panem…?
-
Tak, to ja! Słucham – nie pozwala mi dokończyć.
-
Tu Marcin Tarkowski. Dzwonię w imieniu banku – tu podaję, po stosownej pauzie,
jego nazwę – który przygotował dla pana atrakcyjną ofertę kredytową. Teraz może
pan skorzystać ze specjalnej linii kredytowej…
-
Pan wybaczy, nie mam czasu. Poza tym nie bawi mnie zaciąganie długu, który i
tak później muszę spłacić. – Zaciął się, nabrał powietrza niczym astmatyk. – I
to z nawiązką! – dodał pełen oburzenia.
-
Rozumiem – odpowiadam spokojnie. Pełen profesjonalizm. Nie rugać. Nie
wypominać. Nie wprowadzać w kompleksy, że ma się do czynienia z niezamożnym,
który nie chce się do tego przyznać. – W takim razie przedstawię panu inną,
jeszcze lepszą ofertę. Otóż zgodnie z formularzem, którą pan wypełnił dla Home
Brokera, zainteresowany jest pan kredytem hipotecznym. Oczywiście, na
korzystnych warunkach.
-
Faktycznie. Przyznaję. No słucham! – Nieco się uspokoił; zwyciężyło
zainteresowanie nad domniemanym brakiem czasu. – Tylko krótko, bo nie lubię
wciskania kitu.
Kitu?
Przepraszam, ja nigdy nie wciskam kitu! Jestem tylko przekaźnikiem różnych
ofert. Odpowiedzialność za ich konstrukcję marketingową oraz rzetelność ponoszą
oferenci, nie ja. Ale nie powiem mu tego. To nie jego sprawa. Jego interesuje
konkret. Dobrze, zatem proszę:
-
W papierach zaznaczył pan, że docelowo zamierza pan kupić trzypokojowe
mieszkanie dla siebie, żony i państwa dziecka.
-
Lub dzieci, lub dzieci – poprawił mnie.
-
Jak najbardziej, jak najbardziej – poprawiłem się i ja. – Otóż jeśli się pan
zdecyduje do trzydziestego dnia bieżącego miesiąca, skorzysta pan z prowizji
0%, marża wyniesie tylko 0,99%, a sam kredyt bank finansuje nawet do 100%
wartości nieruchomości!
-
Interesujące.
-
Bardzo interesujące. Na kiedy chce się pan umówić z konsultantem?
-
Z kim?
-
Z konsultantem. Przedstawi panu wyczerpująco wszystkie szczegóły dotyczące
oferty oraz poinformuje, jakie dokumenty trzeba przygotować w celu uzyskania
kredytu.
-
Zaraz, zaraz. Jakie dokumenty? Czy ja powiedziałem, że chcę ten kredyt?
-
Nie. Ale wyraził pan zainteresowanie.
-
Doprawdy?
-
Jak najbardziej. Rozmawiamy o nim, więc jest pan zdecydowany.
-
Aha, czyli jak jestem piękną dziewczyną i odpowiem na pana spojrzenie, to zaraz
pan myśli, że pójdę z panem do łóżka?
Co
on bredzi?
A
może nie bredzi.
Broni
się. Jak każdy inny. I do tego mnie wypunktował.
I
prawdę mówił. Co odpowiedzieć? Co odpowiedzieć, by go nie stracić? Niech da się
przynajmniej namówić na przesłanie ulotek promocyjnych. Proszę. Bardzo cię
proszę, człowieku na linii. Rozmawiamy już trochę, szkoda tych słów, które
wypowiedziałem; tu słowa naprawdę kosztują, bo są i na początku, i na końcu.
-
Jest pan tam? – to do mnie.
-
Jestem – odpowiadam, nie rozumiejąc, czemu sam poddałem się pauzie.
-
Pan wybaczy, dziękuję za rozmowę.
-
Ale…
Bach!
Rozłączył się. A z nim rozłączyło się moje…
-
…10 punktów! Marcin, tyle ci zabrakło do wyniku, który sobie wyznaczyliśmy. Nie
możemy być w tym przypadku elastyczni. Przykro mi. Wiem, że się starasz.
Dzwonisz nawet w przerwie na kawę. Zależy ci na sukcesie, w pełni to rozumiem i
popieram.
Pewnie,
że mi zależy. Mam kobietę, pięciomiesięcznego dzieciaka, planujemy skromny
ślub, potem kupno mieszkania, mniej więcej o podobnym metrażu co ten uparty
dupek, z którym przed chwilą rozmawiałem. Wyższe stanowisko gwarantuje mi
pozytywne rozpatrzenie wniosku o kredytowanie w banku. Wystarczy je mieć.
Jeszcze dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy dwieście czterdzieści osiem
telefonów i proszę, pagony, odznaki, trofea.
-
Marcin, procedury to procedury, musimy się ich trzymać, inaczej centrala zrobi
z nami porządek, jak audyt wykaże, że coś nie tak. W bilansie półrocznym, jeśli
chcesz skoczyć wyżej, musisz wyrobić setkę plus punkty dodatkowe. One
przesądzają o przejściu. Dodatkowo opinia przełożonego, z mojej strony
rekomendująca twój awans – supervisor puścił do mnie przyjaźnie oko zza swojego
biurka – i nie tylko masz zespół pod sobą, ale dochodzi do tego podwyżka o
prawie tysiąc netto i jeszcze…
Wizja
raju tu i teraz, w tym call center. Aż chce się w nią wierzyć, inaczej zjadłbym
na drugie śniadanie słuchawki z mikrofonem. Lub odgryzł ucho. Sobie albo komuś,
to bez znaczenia. Nikt by nie poczuł, zajęty telefonowaniem i przekonywaniem
potencjalnych klientów do skorzystania z wyjątkowych ofert.
-
I jeszcze premia uznaniowa za wyniki kwartalne.
Dziękuję,
szefie, za pokrzepiające słowa. Za wiarę, miłość i zaufanie. Nie, żebym ironizował.
Idzie mi dobrze, kiedy na zewnątrz minus piętnaście stopni, tutaj zawsze
dwadzieścia cztery, kiedy na zewnątrz plus trzydzieści sześć, tutaj zawsze
dwadzieścia cztery. Nie muszę nigdzie biegać, mam tylko mówić.
Mówić.
Mówić. Mówić.
Jedni
to lubią, drudzy nie. Mogłem zostać, no właśnie kim, żeby tyle nie gadać?
Jedynie mojej kobiecie to się nie podoba, bo kiedy wracam, to w ogóle nie chce
mi się otwierać ust, najchętniej ukryłbym je gdzieś w głowie, rozłączył się i
poszedł spać. Co też robię. I gdyby nie dzieciak, plany matrymonialne i
mieszkanie, pewnie byśmy się rozeszli. Kobiety nie lubią ani milczków, ani
gaduł, kobiety lubią takich na wpół wygadanych, przepraszam, co ja poradzę, że
nie mam siły?
-
I w efekcie masz dużo, dużo więcej, Marcin!
Na
razie nie mam nic, czyli to, co mam.
-
Nie moja wina, że się rozłączył. Byłem bliski sfinalizowania sprawy. Może pan
odsłuchać.
-
Wierzę ci. Jednak nie wyrobiłeś kwartału. Zaczynamy od zera. Reseting, tak?
Inaczej wielu z nas osiadłoby na laurach, a wyniki momentalnie by spadły, czego
nikomu nie życzę, Marcin. – Supervisor wstał, podał mi rękę na pożegnanie.
–
W pełni cię popieram. Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. I powodzenia w
poniedziałek. Zaczniesz z nową energią, bez dwóch zdań. Nabijesz tyle punktów,
że twój awans będzie pewny jak… – Zabrakło mu fantazji na podanie metafory.
Machnął na nią ręką, odejdź, nie rozpraszaj mnie. To było skierowane przy
okazji i do mnie. Byłego przodownika telemarketingu. – Miłego weekendu.
Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Niedobrze!
Tak właśnie będzie. Nasza branża powoli, lecz systematycznie staje się
nieefektywna. Klienci częściej dokonują wyborów poprzez sieć, konwersacja z
żywą istotą czyli konsultantem po prostu ich drażni. Trzeba na poczekaniu albo
kłamać, że nie ma się czasu na dłuższą rozmowę, albo zdecydować się. Zawsze pod
wpływem emocji! Później wypominają sobie, jak mogłem dać się tak podejść, skoro
wcale mi nie zależało? Nie chciałem urazić konsultanta? O niedoczekanie,
krętaczu! Następnym razem, jak zadzwonisz, zniszczę cię przez tę słuchawkę,
zniszczę na amen, handlarczyku!
W
sumie nawet ja nie miałbym ochoty na dłuższą rozmowę ze mną samym.
Ale
te 10 punktów!
Co
ja teraz powiem mojej kobiecie? Szampan, przepraszam, wino musujące chłodzi się
od dwóch dni w lodówce na okoliczność mojego awansu. Który właśnie dzisiaj
miałem sobie wydzwonić. Wypiłaby jedynie kieliszek, bo karmi, ale wypiłaby,
bidula. Ona przyklaskuje mojej ciężkiej pracy, angażującej intelekt i nerwy, i
wie, że chcę dla nas jak najlepiej. Jest na macierzyńskim, potem wraca na
posadę kierowniczki w PKP, stresujący job, nie dość, że narzekają dyrektorzy,
to narzeka jeszcze cały kraj, gdy w zimie pociągi spóźniają się z powodu
pękniętych od mrozu torów, zasp, zawiei i zamieci, i gdy w lecie pociągi
spóźniają się z powodu pękniętych od przegrzania torów, deszczu, gradu i
sikających na nasypach pijanych małolatów.
Wino
musujące. Wino musujące, a nie szampan. Do którego zakupu jakąś godzinę temu
dzieliło mnie zaledwie 10 punktów. Miałbym co oblewać z godnością i z gestem,
tak, z gestem! Teraz kanceling, panie Marcinie, dzwoń od początku, nabijaj
recordy, bij rekordy, notowania, cele, osiągnięcia, notowania, cele,
osiągnięcia, notowania.
Zapiłem
delikatnie w drodze do domu, skręcając mimowolnie do mojego ulubionego baru w
centrum, Mety na ulicy Foksal. Zapiłem delikatnie w drodze do domu,
przepraszam, wynajmowanej klitki, której nie znosimy i niczego tak nie
pragniemy jak przeprowadzki do nowego M-3 w zielonej Białołęce. „Zielonej
Białołęce”, pamiętam ten inspirujący zwrot z jednej z ofert, zazdroszcząc
wszystkim, którzy wyrazili zgodę na przesłanie ulotek i spotkanie z agentem
nieruchomości. Zamówiłem porcję nóżek w galarecie i pięćdziesiątkę,
przepraszam, dwie. Tylko one, mocno schłodzone, jeszcze ratują moje usta przed
ucieczką w głąb głowy. Rozszerzają je, rozciągają, wprowadzają ponownie w ruch
i kiedy, po przeżuciu kilku miętówek, wracam w końcu, moja kobieta nic nie
czuje, za to słyszy, że jakimś cudem mówię do niej po ośmiu godzinach nieprzerwanego
nadawania do obcych, i wtedy traktuje mnie jak bohatera, kolację robi, miłuje
spojrzeniem, kokietuje głosem, jest czuła i wzruszona moim poświęceniem.
Faktycznie,
upicie się dla upicia ma coś z poświęcenia.
Siedzę
więc na stoliczku w Mecie, maleńkim lokalu, wypełnionym hitami z dawnych lat,
kiedy nie tylko nikt nie miał pojęcia o call centrach, ale w ogóle mało kto
miał swój własny telefon. Nóżki zjedzone. Dokoła sporo rozgadanych klientów.
Jedni po pracy, drudzy przed. Jak ja im zazdroszczę tego paplania, mnie to się
słowa nie chce wypowiedzieć. Ani sylaby. Ani głoski. W naszym call center są
pracownicy dzienni i pracownicy nocni. Niektórzy potrafią chlupnąć sobie w
skrytości, by rozwiązać język. Często tak, że nim mlaskają, ślina kapie na
klawiaturę komputera, monolog zamienia się w bełkot, delikwent zwykle po
kwartale i dwóch ostrzeżeniach wylatuje dyscyplinarnie za picie w miejscu
pracy. Do niedawna brałem nocne, lepiej płatne dyżury. Skończyły się wraz z
pojawieniem się dzieciaka. Wracam i pomagam mojej kobiecie w kąpaniu dzieciaka,
oporządzaniu go przed snem, buziaki, chichotki, oliwki, pudry, te wszystkie
smykowe bajery, bez których dzieciak podobno cierpi bardziej niż
hospitalizowani narkomani w dwudziestym dniu przymusowego odwyku.
O
jak oni gadają, gaduły gadatliwe. Dobrze, że milczę. I sobie kulturalnie piję,
rozmyślając w ramach odstresowania. Mój dzieciak, jaki dokładnie dzieciak?
Nieważna płeć, dzieciak jak to dzieciak, dopiero po jakimś czasie okaże się
pełnokrwistą dziewczynką lub chłopczykiem, wyrośnie na kobietę lub mężczyznę,
przepraszam, żadnego szczególnego zaskoczenia jak choćby to, że teraz marża
wynosi 0,99%, to jest dopiero zaskoczenie! Bo co ma być, to będzie, łącznie z
10 punktami, których pozbawił mnie ten krnąbrny dupek. Wystarczyło, gdyby
powiedział „tak” i teraz piłbym z radości, a nie z kurwicy. Nie miał empatii.
Nie groziłem mu. Nie szantażowałem. Nie stosowałem sztuczek marketingowych.
Uczciwie jak nigdy. A on nie miał empatii! No to chlup, trzecia pięćdziesiątko
kojąca złe myśli.
O
jak oni gadają, gaduły gadatliwe. O jak dobrze, że milczę. Za to myślę w
przeciwieństwie do tych, co gadają, gaduły gadatliwe!
Patrzę
na swoje zwielokrotnione odbicie w lustrach na ścianach, fundujących samotnikom
milczących kumpli do picia. Patrzę na to swoje odbicie i jest mi błogo, nie
wiem, czy to wódka, czy zmęczenie.. Patrzę i mam ochotę zadzwonić do siebie i
przedstawić sobie ten kredyt z marżą 0,99%. Popijam czwartą pięćdziesiątkę
oranżadą i tak sobie myślę, że miałem pecha.
Że
mam pecha!
To
nie wina supervisora. W naszym call center są jasne i przejrzyste jak bielizna
erotyczna reguły osiągania bonusów oraz wszelkich gratyfikacji. Rezultaty widać
natychmiast, tzn. są albo ich nie ma. 10 punktów mi, kurwa, zabrakło do awansu,
taka jest prawda!
Ten
koleś, przepraszam, ten dupek. Piąta! Wystarczyło, żeby mnie nie wkręcał
rzekomym zainteresowaniem. Nadużył zaufania. Gdyby powiedział „nie, dziękuję”,
na pewno bym się jeszcze wyrobił i połączył z kimś innym, sensowniejszym,
bardziej podatnym na propozycje, przynęty i pokusy. Szósta pięćdziesiątka.
Poświęciłem mu tyle czasu, produkowałem się, on zaś niewzruszony wzruszył
ramionami, nie widziałem tego, ale wiem, że to zrobił, wzruszył i podziękował,
tylko że nie podziękował w rzeczy samej, kazał mi się najzwyczajniej w świecie
od siebie odpierdolić! Przydałaby się nowa przekąska. Nie stać mnie,
przepraszam, stać, ale nie zasługuję na nią. Wlałem w siebie siódmą na
czyściocha, aż westchnął mi żołądek.
Wyszedłem.
Koniec rozmów na odległość. Musisz zrozumieć, że to, co jest dobre dla ciebie,
takie właśnie jest i jeśli dotąd o tym nie wiesz, to teraz się dowiesz. Dzięki
mnie, rozumiesz? Czas przybliżać ci promocję w cztery oczy.
Oczywiście
w domu awantura. Dzieciak w płacz, kobieta w nerwy, ja w doła.
-
Jak mogłeś tak się skuć?!
-
Przepraszam.
-
Ty zawsze przepraszasz.
-
Proszę!
-
Nie. – Zbliżyła się do mnie, czułem jej oddech, jadła pasztetówkę. – Wynocha!
-
Co wynocha?! Co wynocha?! Ja tu mieszkam.
-
O tak, tu… Świetna miejscówka, ten barłóg. Gadasz tyle o tej Białołęce.
Zielonej i zieleńszej. Ty w ogóle gadasz. Do mnie, jak się napijesz i do
mikrofonu, na trzeźwo. Gadasz i gadasz!
Nie
sprawdził się patent z miętówkami! Udawała, że nie czuje. A czuła. Kobiety,
fałszywe, pokrętne, wielolicowe!
-
Marcin, zalałeś się, jedynie to potrafisz? – zapytała ze spokojem, który
podsumowała ironicznym spojrzeniem. Pogłaskała główkę dzieciaka, którego
trzymała na rękach. Dzieciak zakwilił. – Odstawiasz po pracy żulerkę, co,
chcesz pokazać, jakiś twardy?
Zamachnąłem
się, aby odeprzeć jej cierpkie słowa pod moim adresem. W ostatniej chwili
zamiast w policzek trzasnąłem przelatującą muchę. Niewidzialną. Ale, powiedzmy,
muchę. Kobieto, rodzicielko mojego potomka, wybaczam ci. Nie masz pojęcia o
niuansach zaawansowanych konwersacji. Z innymi, którym chce się coś sprzedać.
Pokręciła
głową. Wróciła do kuchni, położyła dzieciaka na stole, ten zaczął wrzeszczeć
spragniony jej cyca. Podniosła go, westchnęła, usiadła na krześle, położyła
sobie na kolanach, podwinęła koszulkę, a ten wżarł się jej w sutek. Nie
powstrzymała łez. Nie przez dzieciaka. No nie.
Poczułem
się tak, że nic nie czułem. Pustka, bezwład, zniechęcenie. Co mogę zaproponować
mojemu dzieciakowi? Piersi nie mam. Jedynie pensję. Więc wikt i opierunek.
Lepsze mieszkanie. Lepsze życie. Albo się sprawdzam, albo, tak, ona ma rację,
wynocha. Bo co ze mnie? Człowiek-nieużytek. Pasożyt, nie żywiciel. A kobiety i
dzieciaki potrzebują konkretnych, że tak powiem, ofert. Pójdę do niej,
przeproszę, obiecam poprawę.
Nie
dałem rady. Zwymiotowałem się na ikeowski, pasiasty dywanik w korytarzu.
Usnąłem na nim, wygięty w łyżeczkę. Śniący we własnych rzygach. Żałosne. Przez
żałosnych 10 punktów, które mi zabrał.
Ale
wkrótce odda. Wiem o nim dużo więcej, niż mu się wydaje. Zanim zadzwoniłem,
miałem wgląd w jego dane, zapewne podał je w jakimś wniosku o kredyt, którego
mu nie przyznali. Cieniasowi! Obudziłem się z tą myślą około drugiej
czterdzieści pięć nad ranem. I już nie usnąłem. Nadal leżałem na dywaniku.
Kobieta przykryła mnie jakimś kocem, teraz upapranym w mojej cuchnącej hańbie
po siedmiu pięćdziesiątkach, które namieszały mi w głowie. I w duszy, choć z
wiekiem coraz trudniej mi w nią wierzyć. Sprowadziły za to natchnienie i
zdecydowanie.
Sobotni
poranek. Zjadłem na śniadanie serek, wędlinę, kromkę chleba i świeży wkurw.
Wyszedłem, krążyłem dwie godziny po okolicy. Według wszystkich danych ten
żartowniś mieszkał w mojej dzielnicy. Miasto niby duże, a takie małe, jak co do
czego. Niech wyjdzie na zakupy. Albo do kawiarni. Ze swoim dzieciakiem na lody
czy cokolwiek. Podejdę. Podejdę i powiem. Co powiem? Powiem na spokojnie,
twarzą w twarz, a nie przez łącza, powiem uprzednio się przedstawiając, że
zrobimy taki myk, pod koniec następnego kwartału, kiedy nabiję sobie nowe wyniki,
zadzwonię do niego, a on bez wahania zgodzi się na przesłanie oferty i rozmowę
z przedstawicielem banku. Automatycznie przyznają mi punkty. A jeśli odmówi?
Lepiej,
by się nie odważył.
Sprawdziłem
jeszcze raz wszystkie dane lokalizacyjne. Tak, to ta syfiasta kamienica dla
plebsu na dorobku. Przynajmniej czynsz jako taki. Więc ujdzie. Nie ujdą za to
degeneraci, co srają w windach. Ich dzieciarnia rujnuje ściany, podpala
skrzynki pocztowe. Skąd takie coś się bierze? O, byle z dala stąd, do zielonej
Białołęki, gdzie zimą w otulinie śniegu sarnę można zobaczyć, a i dzika,
zająca, lokalne zoo po prostu. A ten tu, w tej syfiastej kamienicy. Trzecie
piętro. Podobnie jak my. Zawsze trzecie piętro, bez windy, trzeba dreptać,
pocić się okrutnie. No nic, pokrążyłem, pokrążyłem, wyszedłem. Nie zadzwonię do
domofonu, nie tak to należy rozegrać. Stanąłem naprzeciwko kamienicy. Jak jakiś
agent wywiadu. Przypętał się przygarbiony przez niefart życiowy żulek, spokój
mój na chwilę zmącił. Że to, że tamto, tragedia, kopsnij pan co nieco, co?
Panie, odpowiadam, ja sam jestem tragedia, a powiedziałem ostro, ostrzej niż
ostro, skubany wyczuł nastrój i przepraszając oddalił się na bezpieczną
odległość.
Do
nocy czekałem. Światło w mieszkaniu sobie upatrzyłem. Zgasło około dwudziestej
drugiej. Otworzyły się drzwi wejściowe do kamienicy, wyszedł, to pewne, on i
jego kobieta. Gdzieś szli. Więc ja za nimi. Zaczął padać deszcz. Mieli
parasolki. Ja nie. Wróciłem przemoknięty, ale zadowolony.
Po
powrocie szczerze przeprosiłem moją kobietę za wczorajsze zachowanie. Podłość z
mojej strony. Wina po mojej stronie. Wódka też. Wybaczysz? Kiwnęła głową. Czyli
nie. Ma rację. Ostatnio odstawiałem za dużo różnych akcji. Wybaczyłaby, gdybym
przyszedł i powiedział: „Kochanie, mamy wreszcie zdolność kredytową, szukamy
mieszkanka, a tymczasem jedźmy po nowe meble, nowe sztućce, nowe lampy, nowe
stoliki, nowe życie, no nowe wszystko!” Ucieszyłaby się bardziej niż
autentycznie. Dobra z niej kobieta. Dobra matka mojego dzieciaka. Zyskałbym
należny mi szacunek. Mogą pitolić o emancypacji, ale kiedy facet przynosi
regularnie kasę, to ma poważanie. U swojej kobiety, u innych kobiet czy co tam
preferuje. Wtedy łatwiej mu tak ogólnie, nie wspominając o sypialni.
I
kościele. Niedzielna msza o jedenastej przedłużała się chyba jak nigdy. Z trzy
godziny trwała, jakbym Braveheart
oglądał, a nie krzyże i obrazy świętych. Nie mogłem się modlić, tak intensywnie
myślałem o przydybaniu tego, co sobie ze mnie zakpił. Nie wiedząc, o jaką
stawkę walczę. Ksiądz coś tam o bliźnich, co powinni wybaczać, ja zaś o
bliźnim, któremu – niekoniecznie. Wierni klękają. Ciekawe, z którymi z nich
rozmawiałem przez telefon. Którzy w ramach miłości bliźniego wysłali mnie na
drzewo. Którzy zamiast z pokorą nadstawić drugie ucho i wsłuchać się w polecaną
przeze mnie ofertę, rzekli zaprawdę, bym się odpierdolił i tyle. Amen.
-
Przekażcie sobie znak pokoju.
Odwracam
głowę w lewo do moja kobiety i gaworzącego dzieciaka. Odwracam głowę w prawo.
Patrzy na mnie, nie widząc mnie. To on. Ale przypadek! Takiś miłujący?
Po
mszy kieruję się za nim. Miesza się z wychodzącym tłumem. Czuję czyjąś rękę na
moim ramieniu. Odwracam się, to moja kobieta.
-
Marcin, co ty robisz?! – krzyczy, przedzierając się przez końcówkę pieśni
religijnej. Daję znać gestem, mam sprawę. Ona mnie szarpie. Jakoś tak odruchowo
uderzam ją w policzek, kiedy mówi, żebym się opanował i wrócił z nią do domu.
Nie mamy domu, mamy klitkę, w której zaczyna nam brakować powietrza. Ktoś na
mnie złorzeczy, co ja wyczyniam. Odpuszczam sprzeczkę i podążam za nim, zaraz
mu powiem, co myślę o takich, jak on. Beztroskich sukinsynach, którzy nie
szanują mojego call center. Jest bez swojej kobiety. Wierny się znalazł.
Solówki mszalne odstawia. Idę za nim. Zaraz usłyszysz moje słowa. Serce mi
bije. Nogi zaplątują się o siebie. Nic, idę dalej. Dochodzi pod swoją
kamienicę. Wchodzi, wspina się po schodach. Ja za nim. Jest już przy drzwiach,
ja za nim.
-
Hej, ty! – wołam groźnie. Odwraca się. Widzę go wreszcie na spokojnie. Nikt nam
nie przeszkadza. Wzrusza ramionami, wyjmuje klucze, majstruje przy zamku. –
Stój, mam do ciebie sprawę! Nie słyszysz!? Znów mnie wrabiasz, co? Za kogo ty
się masz? Kim ja jestem dla ciebie?!
Znów
się odwraca. Patrzy na mnie, jakby mnie nie dostrzegał, taki jestem daleki, zza
słuchawką.
Otwierają
się drzwi sąsiedniego mieszkania.
-
Panie Marcinie, co się pan tak drze, za przeproszeniem? – mówi do mnie
człowiek.
Przyglądam
się człowiekowi, który okazuje się sąsiadem. Tymczasem tamten wszedł do środka.
-
Panie Marcinie, co pan się tak gapi na mnie? Nie goliłem się od dwóch dni,
przyznaję, ale bez przesady. I dlaczego pan stoi przed swoim mieszkaniem,
zamiast do niego wejść?
-
Ja za tym, co wszedł.
-
Kto?
-
Do mnie. No, do …mnie. Nie widział pan? – wyciągam rękę i pokazuję wszystkimi
palcami.
-
Oj, coś pan kręci – sąsiad pokręcił głową. – Jak pan chce, proszę sobie tak
stać, tylko bez wydzierania się, proszę.
Zamknął
drzwi. Zostałem sam na klatce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz