Kaowcy
w hotelach, a w szczególności w resortach – wielkich konglomeratach na wiele
setek pokoi nazywani są animatorami (łac. animare – ożywiać). Oprócz tego, że
należą do kasty aspirujących uczestników Mam
talent czy X Factor, chociaż z
góry wiadomo, że większość z nich odpadłaby jeszcze w kwalifikacjach, każdego
dnia wykonują podobną kaowcom pracę u podstaw. Bez nich turystyczne miasteczko
w wersji all inclusive byłoby jedynie wielkim chlewem z mnóstwem strawy,
popiwków i basenów dokoła. Wnoszą weń ducha, lecz o wiele bardziej
kontrowersyjnego niż ich bracia po zawodzie. I zazwyczaj trudną publikę mają do
okiełznania, do tego międzynarodową. Przejedzoną, przepitą, przenudzoną
allinclusivową codziennością w tygodniowych lub dwutygodniowych turnusach.
Gdyż
pobyt w tzw. allu to niekiedy prawdziwe wyzwanie. Dla żołądka, który się
rozciąga, wątroby, która marnieje oraz libido, z którym siadają solidarnie i
inne organy. Przyczyny ogólnie znane. Rano obfite śniadanie, obowiązkowo omlety.
Od 10:30 w snack barze pierwsza porcja frytek, pizzy, burgerów, do tego paleta
trunków. O 13 lunch. Potem kawa lub konkretna polewka monopolowych napoi
lokalnych. Znów snacki. Największe niejadki i miarkujący się z procentami w
końcu dają za wygraną allowej ofercie i sięgają po więcej i więcej. Od 19
kolacja. Później, w zależności od standardu resortu, „nocny lunch”. Żeby nie
wiem ile zwiedzać, krążyć to tu, to tam, pływać w morzu, basenie, wannie,
allinclusivowy styl uczciwie wtłoczy w ciebie to, za co zapłaciłeś. Ludzie
snują się przejedzeni, zobojętniali na propozycje harców, usypiają na leżakach,
drzemią przy kolacji. Autentycznie wielu z nich wygląda na zmęczonych nie tyle
wakacjami, co życiem! Więcej w nowym numerze Hiro, w wersji drukowanej lub elektronicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz