czwartek, 26 kwietnia 2012

Call Center z antologii Podróż na północ/Mot nord

Opowiadanie Call Center z wydanej przez Stowarzyszenie Willa Decjusza polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot nord (2011)


Call Center

Dzwonię.
Znów nie odbiera. Odbierz. No odbierz. Ile razy mam się do ciebie dobijać? Z piątkowych recordów zostałeś mi tylko ty. Za chwilę siedemnasta, kończę pracę. A, jeszcze mam rozmowę z supervisorem. Pół godzinki najwyżej, a potem I am free!
Łączenie. Dwie sekwencje, trzy, pięć. Odbierz. To nic nie kosztuje. Może potem. Ale na początku nic. Zresztą chodzi wyłącznie o twoją korzyść. Będę dla ciebie miły. Odbierz. Przedstawię ci coś, co na pewno cię zadowoli przy tym ogólnym niezadowoleniu, w którym trwamy od urodzenia, rozumiesz?
Siedem.
- Słucham? – Uf, odebrał!
- Czy mam przyjemność rozmawiać z panem…?
- Tak, to ja! Słucham – nie pozwala mi dokończyć.
- Tu Marcin Tarkowski. Dzwonię w imieniu banku – tu podaję, po stosownej pauzie, jego nazwę – który przygotował dla pana atrakcyjną ofertę kredytową. Teraz może pan skorzystać ze specjalnej linii kredytowej…
- Pan wybaczy, nie mam czasu. Poza tym nie bawi mnie zaciąganie długu, który i tak później muszę spłacić. – Zaciął się, nabrał powietrza niczym astmatyk. – I to z nawiązką! – dodał pełen oburzenia.
- Rozumiem – odpowiadam spokojnie. Pełen profesjonalizm. Nie rugać. Nie wypominać. Nie wprowadzać w kompleksy, że ma się do czynienia z niezamożnym, który nie chce się do tego przyznać. – W takim razie przedstawię panu inną, jeszcze lepszą ofertę. Otóż zgodnie z formularzem, którą pan wypełnił dla Home Brokera, zainteresowany jest pan kredytem hipotecznym. Oczywiście, na korzystnych warunkach.
- Faktycznie. Przyznaję. No słucham! – Nieco się uspokoił; zwyciężyło zainteresowanie nad domniemanym brakiem czasu. – Tylko krótko, bo nie lubię wciskania kitu.
Kitu? Przepraszam, ja nigdy nie wciskam kitu! Jestem tylko przekaźnikiem różnych ofert. Odpowiedzialność za ich konstrukcję marketingową oraz rzetelność ponoszą oferenci, nie ja. Ale nie powiem mu tego. To nie jego sprawa. Jego interesuje konkret. Dobrze, zatem proszę:
- W papierach zaznaczył pan, że docelowo zamierza pan kupić trzypokojowe mieszkanie dla siebie, żony i państwa dziecka.
- Lub dzieci, lub dzieci – poprawił mnie.
- Jak najbardziej, jak najbardziej – poprawiłem się i ja. – Otóż jeśli się pan zdecyduje do trzydziestego dnia bieżącego miesiąca, skorzysta pan z prowizji 0%, marża wyniesie tylko 0,99%, a sam kredyt bank finansuje nawet do 100% wartości nieruchomości!
- Interesujące.
- Bardzo interesujące. Na kiedy chce się pan umówić z konsultantem?
- Z kim?
- Z konsultantem. Przedstawi panu wyczerpująco wszystkie szczegóły dotyczące oferty oraz poinformuje, jakie dokumenty trzeba przygotować w celu uzyskania kredytu.
- Zaraz, zaraz. Jakie dokumenty? Czy ja powiedziałem, że chcę ten kredyt?
- Nie. Ale wyraził pan zainteresowanie.
- Doprawdy?
- Jak najbardziej. Rozmawiamy o nim, więc jest pan zdecydowany.
- Aha, czyli jak jestem piękną dziewczyną i odpowiem na pana spojrzenie, to zaraz pan myśli, że pójdę z panem do łóżka?
Co on bredzi?
A może nie bredzi.
Broni się. Jak każdy inny. I do tego mnie wypunktował.
I prawdę mówił. Co odpowiedzieć? Co odpowiedzieć, by go nie stracić? Niech da się przynajmniej namówić na przesłanie ulotek promocyjnych. Proszę. Bardzo cię proszę, człowieku na linii. Rozmawiamy już trochę, szkoda tych słów, które wypowiedziałem; tu słowa naprawdę kosztują, bo są i na początku, i na końcu.
- Jest pan tam? – to do mnie.
- Jestem – odpowiadam, nie rozumiejąc, czemu sam poddałem się pauzie.
- Pan wybaczy, dziękuję za rozmowę.
- Ale…
Bach! Rozłączył się. A z nim rozłączyło się moje…

- …10 punktów! Marcin, tyle ci zabrakło do wyniku, który sobie wyznaczyliśmy. Nie możemy być w tym przypadku elastyczni. Przykro mi. Wiem, że się starasz. Dzwonisz nawet w przerwie na kawę. Zależy ci na sukcesie, w pełni to rozumiem i popieram.
Pewnie, że mi zależy. Mam kobietę, pięciomiesięcznego dzieciaka, planujemy skromny ślub, potem kupno mieszkania, mniej więcej o podobnym metrażu co ten uparty dupek, z którym przed chwilą rozmawiałem. Wyższe stanowisko gwarantuje mi pozytywne rozpatrzenie wniosku o kredytowanie w banku. Wystarczy je mieć. Jeszcze dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy dwieście czterdzieści osiem telefonów i proszę, pagony, odznaki, trofea.
- Marcin, procedury to procedury, musimy się ich trzymać, inaczej centrala zrobi z nami porządek, jak audyt wykaże, że coś nie tak. W bilansie półrocznym, jeśli chcesz skoczyć wyżej, musisz wyrobić setkę plus punkty dodatkowe. One przesądzają o przejściu. Dodatkowo opinia przełożonego, z mojej strony rekomendująca twój awans – supervisor puścił do mnie przyjaźnie oko zza swojego biurka – i nie tylko masz zespół pod sobą, ale dochodzi do tego podwyżka o prawie tysiąc netto i jeszcze…
Wizja raju tu i teraz, w tym call center. Aż chce się w nią wierzyć, inaczej zjadłbym na drugie śniadanie słuchawki z mikrofonem. Lub odgryzł ucho. Sobie albo komuś, to bez znaczenia. Nikt by nie poczuł, zajęty telefonowaniem i przekonywaniem potencjalnych klientów do skorzystania z wyjątkowych ofert.
- I jeszcze premia uznaniowa za wyniki kwartalne.
Dziękuję, szefie, za pokrzepiające słowa. Za wiarę, miłość i zaufanie. Nie, żebym ironizował. Idzie mi dobrze, kiedy na zewnątrz minus piętnaście stopni, tutaj zawsze dwadzieścia cztery, kiedy na zewnątrz plus trzydzieści sześć, tutaj zawsze dwadzieścia cztery. Nie muszę nigdzie biegać, mam tylko mówić.
Mówić. Mówić. Mówić.
Jedni to lubią, drudzy nie. Mogłem zostać, no właśnie kim, żeby tyle nie gadać? Jedynie mojej kobiecie to się nie podoba, bo kiedy wracam, to w ogóle nie chce mi się otwierać ust, najchętniej ukryłbym je gdzieś w głowie, rozłączył się i poszedł spać. Co też robię. I gdyby nie dzieciak, plany matrymonialne i mieszkanie, pewnie byśmy się rozeszli. Kobiety nie lubią ani milczków, ani gaduł, kobiety lubią takich na wpół wygadanych, przepraszam, co ja poradzę, że nie mam siły?
- I w efekcie masz dużo, dużo więcej, Marcin!
Na razie nie mam nic, czyli to, co mam.
- Nie moja wina, że się rozłączył. Byłem bliski sfinalizowania sprawy. Może pan odsłuchać.
- Wierzę ci. Jednak nie wyrobiłeś kwartału. Zaczynamy od zera. Reseting, tak? Inaczej wielu z nas osiadłoby na laurach, a wyniki momentalnie by spadły, czego nikomu nie życzę, Marcin. – Supervisor wstał, podał mi rękę na pożegnanie.
– W pełni cię popieram. Pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. I powodzenia w poniedziałek. Zaczniesz z nową energią, bez dwóch zdań. Nabijesz tyle punktów, że twój awans będzie pewny jak… – Zabrakło mu fantazji na podanie metafory. Machnął na nią ręką, odejdź, nie rozpraszaj mnie. To było skierowane przy okazji i do mnie. Byłego przodownika telemarketingu. – Miłego weekendu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Niedobrze! Tak właśnie będzie. Nasza branża powoli, lecz systematycznie staje się nieefektywna. Klienci częściej dokonują wyborów poprzez sieć, konwersacja z żywą istotą czyli konsultantem po prostu ich drażni. Trzeba na poczekaniu albo kłamać, że nie ma się czasu na dłuższą rozmowę, albo zdecydować się. Zawsze pod wpływem emocji! Później wypominają sobie, jak mogłem dać się tak podejść, skoro wcale mi nie zależało? Nie chciałem urazić konsultanta? O niedoczekanie, krętaczu! Następnym razem, jak zadzwonisz, zniszczę cię przez tę słuchawkę, zniszczę na amen, handlarczyku!
W sumie nawet ja nie miałbym ochoty na dłuższą rozmowę ze mną samym.
Ale te 10 punktów!
Co ja teraz powiem mojej kobiecie? Szampan, przepraszam, wino musujące chłodzi się od dwóch dni w lodówce na okoliczność mojego awansu. Który właśnie dzisiaj miałem sobie wydzwonić. Wypiłaby jedynie kieliszek, bo karmi, ale wypiłaby, bidula. Ona przyklaskuje mojej ciężkiej pracy, angażującej intelekt i nerwy, i wie, że chcę dla nas jak najlepiej. Jest na macierzyńskim, potem wraca na posadę kierowniczki w PKP, stresujący job, nie dość, że narzekają dyrektorzy, to narzeka jeszcze cały kraj, gdy w zimie pociągi spóźniają się z powodu pękniętych od mrozu torów, zasp, zawiei i zamieci, i gdy w lecie pociągi spóźniają się z powodu pękniętych od przegrzania torów, deszczu, gradu i sikających na nasypach pijanych małolatów.
Wino musujące. Wino musujące, a nie szampan. Do którego zakupu jakąś godzinę temu dzieliło mnie zaledwie 10 punktów. Miałbym co oblewać z godnością i z gestem, tak, z gestem! Teraz kanceling, panie Marcinie, dzwoń od początku, nabijaj recordy, bij rekordy, notowania, cele, osiągnięcia, notowania, cele, osiągnięcia, notowania.
Zapiłem delikatnie w drodze do domu, skręcając mimowolnie do mojego ulubionego baru w centrum, Mety na ulicy Foksal. Zapiłem delikatnie w drodze do domu, przepraszam, wynajmowanej klitki, której nie znosimy i niczego tak nie pragniemy jak przeprowadzki do nowego M-3 w zielonej Białołęce. „Zielonej Białołęce”, pamiętam ten inspirujący zwrot z jednej z ofert, zazdroszcząc wszystkim, którzy wyrazili zgodę na przesłanie ulotek i spotkanie z agentem nieruchomości. Zamówiłem porcję nóżek w galarecie i pięćdziesiątkę, przepraszam, dwie. Tylko one, mocno schłodzone, jeszcze ratują moje usta przed ucieczką w głąb głowy. Rozszerzają je, rozciągają, wprowadzają ponownie w ruch i kiedy, po przeżuciu kilku miętówek, wracam w końcu, moja kobieta nic nie czuje, za to słyszy, że jakimś cudem mówię do niej po ośmiu godzinach nieprzerwanego nadawania do obcych, i wtedy traktuje mnie jak bohatera, kolację robi, miłuje spojrzeniem, kokietuje głosem, jest czuła i wzruszona moim poświęceniem.
Faktycznie, upicie się dla upicia ma coś z poświęcenia.
Siedzę więc na stoliczku w Mecie, maleńkim lokalu, wypełnionym hitami z dawnych lat, kiedy nie tylko nikt nie miał pojęcia o call centrach, ale w ogóle mało kto miał swój własny telefon. Nóżki zjedzone. Dokoła sporo rozgadanych klientów. Jedni po pracy, drudzy przed. Jak ja im zazdroszczę tego paplania, mnie to się słowa nie chce wypowiedzieć. Ani sylaby. Ani głoski. W naszym call center są pracownicy dzienni i pracownicy nocni. Niektórzy potrafią chlupnąć sobie w skrytości, by rozwiązać język. Często tak, że nim mlaskają, ślina kapie na klawiaturę komputera, monolog zamienia się w bełkot, delikwent zwykle po kwartale i dwóch ostrzeżeniach wylatuje dyscyplinarnie za picie w miejscu pracy. Do niedawna brałem nocne, lepiej płatne dyżury. Skończyły się wraz z pojawieniem się dzieciaka. Wracam i pomagam mojej kobiecie w kąpaniu dzieciaka, oporządzaniu go przed snem, buziaki, chichotki, oliwki, pudry, te wszystkie smykowe bajery, bez których dzieciak podobno cierpi bardziej niż hospitalizowani narkomani w dwudziestym dniu przymusowego odwyku.
O jak oni gadają, gaduły gadatliwe. Dobrze, że milczę. I sobie kulturalnie piję, rozmyślając w ramach odstresowania. Mój dzieciak, jaki dokładnie dzieciak? Nieważna płeć, dzieciak jak to dzieciak, dopiero po jakimś czasie okaże się pełnokrwistą dziewczynką lub chłopczykiem, wyrośnie na kobietę lub mężczyznę, przepraszam, żadnego szczególnego zaskoczenia jak choćby to, że teraz marża wynosi 0,99%, to jest dopiero zaskoczenie! Bo co ma być, to będzie, łącznie z 10 punktami, których pozbawił mnie ten krnąbrny dupek. Wystarczyło, gdyby powiedział „tak” i teraz piłbym z radości, a nie z kurwicy. Nie miał empatii. Nie groziłem mu. Nie szantażowałem. Nie stosowałem sztuczek marketingowych. Uczciwie jak nigdy. A on nie miał empatii! No to chlup, trzecia pięćdziesiątko kojąca złe myśli.
O jak oni gadają, gaduły gadatliwe. O jak dobrze, że milczę. Za to myślę w przeciwieństwie do tych, co gadają, gaduły gadatliwe!
Patrzę na swoje zwielokrotnione odbicie w lustrach na ścianach, fundujących samotnikom milczących kumpli do picia. Patrzę na to swoje odbicie i jest mi błogo, nie wiem, czy to wódka, czy zmęczenie.. Patrzę i mam ochotę zadzwonić do siebie i przedstawić sobie ten kredyt z marżą 0,99%. Popijam czwartą pięćdziesiątkę oranżadą i tak sobie myślę, że miałem pecha. 
Że mam pecha!
To nie wina supervisora. W naszym call center są jasne i przejrzyste jak bielizna erotyczna reguły osiągania bonusów oraz wszelkich gratyfikacji. Rezultaty widać natychmiast, tzn. są albo ich nie ma. 10 punktów mi, kurwa, zabrakło do awansu, taka jest prawda!
Ten koleś, przepraszam, ten dupek. Piąta! Wystarczyło, żeby mnie nie wkręcał rzekomym zainteresowaniem. Nadużył zaufania. Gdyby powiedział „nie, dziękuję”, na pewno bym się jeszcze wyrobił i połączył z kimś innym, sensowniejszym, bardziej podatnym na propozycje, przynęty i pokusy. Szósta pięćdziesiątka. Poświęciłem mu tyle czasu, produkowałem się, on zaś niewzruszony wzruszył ramionami, nie widziałem tego, ale wiem, że to zrobił, wzruszył i podziękował, tylko że nie podziękował w rzeczy samej, kazał mi się najzwyczajniej w świecie od siebie odpierdolić! Przydałaby się nowa przekąska. Nie stać mnie, przepraszam, stać, ale nie zasługuję na nią. Wlałem w siebie siódmą na czyściocha, aż westchnął mi żołądek.
Wyszedłem. Koniec rozmów na odległość. Musisz zrozumieć, że to, co jest dobre dla ciebie, takie właśnie jest i jeśli dotąd o tym nie wiesz, to teraz się dowiesz. Dzięki mnie, rozumiesz? Czas przybliżać ci promocję w cztery oczy.

Oczywiście w domu awantura. Dzieciak w płacz, kobieta w nerwy, ja w doła.
- Jak mogłeś tak się skuć?!
- Przepraszam.
- Ty zawsze przepraszasz.
- Proszę!
- Nie. – Zbliżyła się do mnie, czułem jej oddech, jadła pasztetówkę. – Wynocha!
- Co wynocha?! Co wynocha?! Ja tu mieszkam.
- O tak, tu… Świetna miejscówka, ten barłóg. Gadasz tyle o tej Białołęce. Zielonej i zieleńszej. Ty w ogóle gadasz. Do mnie, jak się napijesz i do mikrofonu, na trzeźwo. Gadasz i gadasz!
Nie sprawdził się patent z miętówkami! Udawała, że nie czuje. A czuła. Kobiety, fałszywe, pokrętne, wielolicowe!
- Marcin, zalałeś się, jedynie to potrafisz? – zapytała ze spokojem, który podsumowała ironicznym spojrzeniem. Pogłaskała główkę dzieciaka, którego trzymała na rękach. Dzieciak zakwilił. – Odstawiasz po pracy żulerkę, co, chcesz pokazać, jakiś twardy?
Zamachnąłem się, aby odeprzeć jej cierpkie słowa pod moim adresem. W ostatniej chwili zamiast w policzek trzasnąłem przelatującą muchę. Niewidzialną. Ale, powiedzmy, muchę. Kobieto, rodzicielko mojego potomka, wybaczam ci. Nie masz pojęcia o niuansach zaawansowanych konwersacji. Z innymi, którym chce się coś sprzedać.
Pokręciła głową. Wróciła do kuchni, położyła dzieciaka na stole, ten zaczął wrzeszczeć spragniony jej cyca. Podniosła go, westchnęła, usiadła na krześle, położyła sobie na kolanach, podwinęła koszulkę, a ten wżarł się jej w sutek. Nie powstrzymała łez. Nie przez dzieciaka. No nie.
Poczułem się tak, że nic nie czułem. Pustka, bezwład, zniechęcenie. Co mogę zaproponować mojemu dzieciakowi? Piersi nie mam. Jedynie pensję. Więc wikt i opierunek. Lepsze mieszkanie. Lepsze życie. Albo się sprawdzam, albo, tak, ona ma rację, wynocha. Bo co ze mnie? Człowiek-nieużytek. Pasożyt, nie żywiciel. A kobiety i dzieciaki potrzebują konkretnych, że tak powiem, ofert. Pójdę do niej, przeproszę, obiecam poprawę.
Nie dałem rady. Zwymiotowałem się na ikeowski, pasiasty dywanik w korytarzu. Usnąłem na nim, wygięty w łyżeczkę. Śniący we własnych rzygach. Żałosne. Przez żałosnych 10 punktów, które mi zabrał.

Ale wkrótce odda. Wiem o nim dużo więcej, niż mu się wydaje. Zanim zadzwoniłem, miałem wgląd w jego dane, zapewne podał je w jakimś wniosku o kredyt, którego mu nie przyznali. Cieniasowi! Obudziłem się z tą myślą około drugiej czterdzieści pięć nad ranem. I już nie usnąłem. Nadal leżałem na dywaniku. Kobieta przykryła mnie jakimś kocem, teraz upapranym w mojej cuchnącej hańbie po siedmiu pięćdziesiątkach, które namieszały mi w głowie. I w duszy, choć z wiekiem coraz trudniej mi w nią wierzyć. Sprowadziły za to natchnienie i zdecydowanie.
Sobotni poranek. Zjadłem na śniadanie serek, wędlinę, kromkę chleba i świeży wkurw. Wyszedłem, krążyłem dwie godziny po okolicy. Według wszystkich danych ten żartowniś mieszkał w mojej dzielnicy. Miasto niby duże, a takie małe, jak co do czego. Niech wyjdzie na zakupy. Albo do kawiarni. Ze swoim dzieciakiem na lody czy cokolwiek. Podejdę. Podejdę i powiem. Co powiem? Powiem na spokojnie, twarzą w twarz, a nie przez łącza, powiem uprzednio się przedstawiając, że zrobimy taki myk, pod koniec następnego kwartału, kiedy nabiję sobie nowe wyniki, zadzwonię do niego, a on bez wahania zgodzi się na przesłanie oferty i rozmowę z przedstawicielem banku. Automatycznie przyznają mi punkty. A jeśli odmówi?
Lepiej, by się nie odważył.
Sprawdziłem jeszcze raz wszystkie dane lokalizacyjne. Tak, to ta syfiasta kamienica dla plebsu na dorobku. Przynajmniej czynsz jako taki. Więc ujdzie. Nie ujdą za to degeneraci, co srają w windach. Ich dzieciarnia rujnuje ściany, podpala skrzynki pocztowe. Skąd takie coś się bierze? O, byle z dala stąd, do zielonej Białołęki, gdzie zimą w otulinie śniegu sarnę można zobaczyć, a i dzika, zająca, lokalne zoo po prostu. A ten tu, w tej syfiastej kamienicy. Trzecie piętro. Podobnie jak my. Zawsze trzecie piętro, bez windy, trzeba dreptać, pocić się okrutnie. No nic, pokrążyłem, pokrążyłem, wyszedłem. Nie zadzwonię do domofonu, nie tak to należy rozegrać. Stanąłem naprzeciwko kamienicy. Jak jakiś agent wywiadu. Przypętał się przygarbiony przez niefart życiowy żulek, spokój mój na chwilę zmącił. Że to, że tamto, tragedia, kopsnij pan co nieco, co? Panie, odpowiadam, ja sam jestem tragedia, a powiedziałem ostro, ostrzej niż ostro, skubany wyczuł nastrój i przepraszając oddalił się na bezpieczną odległość.
Do nocy czekałem. Światło w mieszkaniu sobie upatrzyłem. Zgasło około dwudziestej drugiej. Otworzyły się drzwi wejściowe do kamienicy, wyszedł, to pewne, on i jego kobieta. Gdzieś szli. Więc ja za nimi. Zaczął padać deszcz. Mieli parasolki. Ja nie. Wróciłem przemoknięty, ale zadowolony.
Po powrocie szczerze przeprosiłem moją kobietę za wczorajsze zachowanie. Podłość z mojej strony. Wina po mojej stronie. Wódka też. Wybaczysz? Kiwnęła głową. Czyli nie. Ma rację. Ostatnio odstawiałem za dużo różnych akcji. Wybaczyłaby, gdybym przyszedł i powiedział: „Kochanie, mamy wreszcie zdolność kredytową, szukamy mieszkanka, a tymczasem jedźmy po nowe meble, nowe sztućce, nowe lampy, nowe stoliki, nowe życie, no nowe wszystko!” Ucieszyłaby się bardziej niż autentycznie. Dobra z niej kobieta. Dobra matka mojego dzieciaka. Zyskałbym należny mi szacunek. Mogą pitolić o emancypacji, ale kiedy facet przynosi regularnie kasę, to ma poważanie. U swojej kobiety, u innych kobiet czy co tam preferuje. Wtedy łatwiej mu tak ogólnie, nie wspominając o sypialni.

I kościele. Niedzielna msza o jedenastej przedłużała się chyba jak nigdy. Z trzy godziny trwała, jakbym Braveheart oglądał, a nie krzyże i obrazy świętych. Nie mogłem się modlić, tak intensywnie myślałem o przydybaniu tego, co sobie ze mnie zakpił. Nie wiedząc, o jaką stawkę walczę. Ksiądz coś tam o bliźnich, co powinni wybaczać, ja zaś o bliźnim, któremu – niekoniecznie. Wierni klękają. Ciekawe, z którymi z nich rozmawiałem przez telefon. Którzy w ramach miłości bliźniego wysłali mnie na drzewo. Którzy zamiast z pokorą nadstawić drugie ucho i wsłuchać się w polecaną przeze mnie ofertę, rzekli zaprawdę, bym się odpierdolił i tyle. Amen.
- Przekażcie sobie znak pokoju.
Odwracam głowę w lewo do moja kobiety i gaworzącego dzieciaka. Odwracam głowę w prawo. Patrzy na mnie, nie widząc mnie. To on. Ale przypadek! Takiś miłujący?
Po mszy kieruję się za nim. Miesza się z wychodzącym tłumem. Czuję czyjąś rękę na moim ramieniu. Odwracam się, to moja kobieta.
- Marcin, co ty robisz?! – krzyczy, przedzierając się przez końcówkę pieśni religijnej. Daję znać gestem, mam sprawę. Ona mnie szarpie. Jakoś tak odruchowo uderzam ją w policzek, kiedy mówi, żebym się opanował i wrócił z nią do domu. Nie mamy domu, mamy klitkę, w której zaczyna nam brakować powietrza. Ktoś na mnie złorzeczy, co ja wyczyniam. Odpuszczam sprzeczkę i podążam za nim, zaraz mu powiem, co myślę o takich, jak on. Beztroskich sukinsynach, którzy nie szanują mojego call center. Jest bez swojej kobiety. Wierny się znalazł. Solówki mszalne odstawia. Idę za nim. Zaraz usłyszysz moje słowa. Serce mi bije. Nogi zaplątują się o siebie. Nic, idę dalej. Dochodzi pod swoją kamienicę. Wchodzi, wspina się po schodach. Ja za nim. Jest już przy drzwiach, ja za nim.
- Hej, ty! – wołam groźnie. Odwraca się. Widzę go wreszcie na spokojnie. Nikt nam nie przeszkadza. Wzrusza ramionami, wyjmuje klucze, majstruje przy zamku. – Stój, mam do ciebie sprawę! Nie słyszysz!? Znów mnie wrabiasz, co? Za kogo ty się masz? Kim ja jestem dla ciebie?!
Znów się odwraca. Patrzy na mnie, jakby mnie nie dostrzegał, taki jestem daleki, zza słuchawką.
Otwierają się drzwi sąsiedniego mieszkania.
- Panie Marcinie, co się pan tak drze, za przeproszeniem? – mówi do mnie człowiek.
Przyglądam się człowiekowi, który okazuje się sąsiadem. Tymczasem tamten wszedł do środka.
- Panie Marcinie, co pan się tak gapi na mnie? Nie goliłem się od dwóch dni, przyznaję, ale bez przesady. I dlaczego pan stoi przed swoim mieszkaniem, zamiast do niego wejść?
- Ja za tym, co wszedł.
- Kto?
- Do mnie. No, do …mnie. Nie widział pan? – wyciągam rękę i pokazuję wszystkimi palcami.
- Oj, coś pan kręci – sąsiad pokręcił głową. – Jak pan chce, proszę sobie tak stać, tylko bez wydzierania się, proszę.
Zamknął drzwi. Zostałem sam na klatce.



niedziela, 15 kwietnia 2012

Dola hipstera w nowym Hiro

Nowy Hiro, nowy felieton "Dola hipstera". Fragment:
Hipster (...) Co takiego robi? Po prostu jest. Bywa. Przychodzi. Wychodzi.  Prorok jaki czy co? Zazdroszczą takiemu znajomi z fejsa, publicyści, scenarzyści, wszelkiej maści kreatorzy. Ot, jest sobie koleś i ten koleś chcąc nie chcąc emanuje niesamowitością, którą próżno rozgryźć, można ją jedynie naśladować. Hipster jest jak plik, który można kopiować, nigdy zaś ingerować w jego zawartość. Hipster jest też niczym ośmiornica Paul, słynna, choć nieżyjąca prawie od  dwóch lat medialna celebrytka z Oberhausen, która przewidywała wyniki meczów reprezentacji Niemiec w piłce nożnej. Zarówno podczas Euro 2008, jak i Mistrzostwach Świata 2010 Paul pomylił się jedynie dwukrotnie, poza tym był bezbłędny jak profesor Bralczyk, analizujący pułapki polszczyzny. W przeciwieństwie do ośmiornicy, hipster nie popełnia błędów, nie myli się, nie błądzi, każdy jego wybór jest tym właściwym wyborem. Więcej w nowym Hiro nr 23

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

All inclusive polskiego rapu - Mefistotedes


Ten rok, choć jeszcze świeży jak wino verdhe, w polskim rapie nazywa się już Tede, a dokładnie jego najnowsza płyta Mefistotedes. Paradoksalnie, verdhe jest zielone, więc niedojrzałe, zaś raper Tede – wręcz przeciwnie, a zdaje się, że swoją energią oraz intensyfikacją rymotwórczą tnie na wskroś nawet najbardziej cięte latorośle z miejskich przedmieść, hardkorowych urban boyów oraz wszelkich wszechstronnie uzdolnionych szansonistów w hermetycznej mimo wszystko sztuce rapu.
Język polski ciężki jest. Jak wyrzut sumienia księdza-pedofila, choć podobno taki wcale nie ma żadnych rozterek. Język polski frazeologicznie oraz inwersyjnie rozpięty jest – jak wielkie pranie w wielkim sierocińcu raz na dwa miesiące. Tak, właśnie taki jest, zaś Tede korzysta z tego na swoim dziewiątym albumie w co najmniej stu dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Wysysa znaczenia słów do szpiku sylaby; pastwi się nad stadem kolokwializmów niczym domina językowa; pluje metaforami z łatwością greckiego retora. Jedzie nie po bandzie, żadnym tam wymuskanym autobahnem jak na przykład berlińscy koledzy po fachu, Fler czy Bushido, jedzie zwyczajną, czyt. jeszcze niedojexxxx polską drogą, gdzie sarny znienacka wyskakują jak kozy w nosie charczącego pijaka, drogą wąską jak talia supermodelki, pas do przodu, pas do tyłu, a Tede dzielnie zapodaje na liczniku dużo, dużo powyżej dopuszczalnej normy, przekraczając nieprzekraczalne, pokazując środkowy palec zakamuflowanym policyjnym fotoradarom. W końcu stać go na mandaty, a jeśli stać, to może więcej. Zasłużył sobie na to dotychczasowym dorobkiem, ale przede wszystkim zasłużył sobie na to siłą, żeby podwyższyć sobie poprzeczkę – czy ostatni raz, nie wiem, za to wiem, że na ten czas zrobił to świetnie, po prostu all inclusive polskiego rapu, absolutna muzyczna obżerka i werbalna zapijka. Ziomy i nieziomy, nie marudzić, czarter w świat Tede’go wykupywać i cieszyć się bouncem do rana, panie i panowie, raz, dwa, trzy, kryję ja, kryjesz ty, i nieważne, czy twoja energia pochodzi od skonsumowania mięsnego jeża czy pigułek zakazanych przez większość państwa Unii Europejskiej.
I rzeczywiście na Mefistotedes Tede daje nam więcej. Więcej niż więcej.
Pomińmy bonus, dodatkowy materiał w stylu muzycznym z lat dziewięćdziesiątych, który załączono do wydania głównego; oldskulowe nawiązania są słodkie, sentymentalnie, lecz czy im się to podoba, czy nie, przypominają kaktusy drugiej świeżości, niby kłują, a jak co, to nawet w watę się nie wbiją. Produkcja dla branżowego funu, nie dla eksploracji, żer dla ścisłych fanów, na pewno nie dla żądnych nowych jakości.
Część główna, A.D. 2012, spłaca dług niedosytu, który Tede wypichcił przez ostatnie lata, tyjąc, celebrytując, pierdu-pierdu odstawiając; szczęśliwie, jego dobry/zły anioł uświadomił mu, że jak tak dalej chce pociągnąć, to nie pociągnie, że iluzoryzmy dnia powszechnego zwodzą bardziej niż wróżące z dłoni Cyganki czy pracownicy call center. Albo jedziesz, albo stoisz. Tede widocznie, a może nie Tede, lecz jego podświadomość powiedziała sobie: Absolutnie nie mam zamiaru markotnieć i zapuszczać się pleśnią samozadowolenia, jadę dalej, nie, nie jadę, pędzę!
I pojechała, przepraszam, popędziła.
Nie jestem recenzentem mainstreamowych periodyków, a tym bardziej branżowych infoportali poświęconych hip-hopowi, więc ani myślę bawić się w odgórne analizy poszczególnych kawałków. Tu, choćby w nawiązaniu do samego tytułu – Mefistotedes – prosi się w moim przypadku o syntezę.
Tede, jak wiadomo, nie ma szesnastu lat. Nie ma też dwudziestu. Ani trzydziestu. Prawie o pół dekady więcej. Czy to źle? Statystycznie miarkując, owszem. Dla zbuntowanego tzw. kolesia Tede to rapodziadek, który może co najwyżej zaimponować wspomnieniami szalonych melanży w stylu gang-bang-parties; hedonizm, co by nie mówić, do tego hedonizm aktywnie praktykowany imponuje każdemu pokoleniu. Co jednak poza tym? Przede wszystkim mistrzowskie wyczucie języka. Fantastyczne zestawienia słów, które wchodzą przez uszy w mózg z łatwością rozpuszczającego się masła. Masła z ostrym dodatkiem chilli nastroju, tak adekwatnego do psychiki Tede. To już raper dojrzały. Lecz nie skiśnięty. To opowiadacz doświadczony. Lecz bez bogobojnej cenzury. To ktoś, kogo warto zaprosić poprzez słuchawki do głębi swojego umysłu, by przeorał nasze pole percepcji, by zasadził swoje nasiona krnąbrności, by potem zjawił się podczas żniw, kosząc nasze niepotrzebne obawy, że może przesadzamy, hardkorujemy się niepotrzebnie.
Otóż wcale nie. Tede jest zaprzeczeniem grzeczności. Tede jest zaprzeczeniem rojeń dietetyków o ciele doskonałym. Negacją oczekiwań moralnych nastawiaczy kręgosłupa społeczeństwa. Tede to utracjusz, który jako jeden z niewielu polskich raperów śmiało może wejść w szranki z hołubionymi przez iTunes zdolnymi black raperami z Zachodniego czy Wschodniego Wybrzeża. W porządku, operuje językiem mniej znaczącym, o kursie ważności poniżej średniej światowej, za to robi to godnie, z humorem i wręcz zatrważającą błyskotliwością, której – wierzcie mi – mogą mu pozazdrościć nie tak nawiedzeni poeci, pisarze, reportażyści, felietoniści i wszyscy mistrzowie pióra, którym się wydaje, że tylko oni mają patent na interpretacje, ekstremę czy zbuntowany skowyt negacji.