poniedziałek, 28 lutego 2011

Fragment Cięć w magazynie Radar

Godzina dziewiąta z  minutami, Gutkowski wciska się z  rzeszą mu podobnych do wymęczonego wieloletnim użytkowaniem szynowca, zaduch jak w  wędzarni, człowiecze mięso jedzie, człowiecze mięso opakowane w  puchówki, płaszcze, kurtki z  termoobiegiem, nieznośne zimno na tej szerokości geograficznej, tu zima trwa praktycznie przez rok, daje chwilę wytchnienia i  dociska mrozem do sierpnia, jacyś zagraniczni idioci próbowali kilka wieków temu dokonać rozbioru tych bezużytecznych ziem, po co im to było? Doigrali się, same kłopoty, powstania, zrywy, kosy, zamachy, mistyczna poezja i  botaniczny język, w  Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w  trzcinie i  inne dziczysyczy, dźwięczyjęczyślęczy, krew, rozwałka, rozpierducha, bo tutejszy potrafi i  zawsze trafi w  potylicę przeciwnika z  obcej ziemi. Więcej

piątek, 4 lutego 2011

Jesteś szalona


Kilka miesięcy temu dokonaliśmy głębokiej, pełnej empatii analizy legendarnego kawałka Ciało do ciała grupy Topless. Dziś czas na top of the top, króla królów, Jezusa Jezusów, boga bogów, słowem, polo imperatora, absolutnego klasyka gatunku, bez którego nie ma wesela - czy to w remizie, czy w zajeździe, czy ekskluzywnym hotelu, no po prostu nie ma! Bawią się przy nim potomkowie potentatów rolniczych, badylarskich, supermarketowych, skaczą przy nim córy i synowie krótkowzrocznych (ale nie ideologicznie) profesorów filozofii, studenci MISH, pozujący na inteligencików copywriterzy, nadużywający alkoholu i seksu pisarze (więc i niżej podpisany), offowi kontestatorzy, hotelowi animatorzy, kaowcy za 1000 PLN netto na miesiąc, hodowcy - kotów, myszek, węży, marihuany, pokątni producenci dopalaczy, pełni powagi prokuratorzy (jak się porządnie ten tego w imię Rzeczpospolitej), no wszyscy, łącznie z ponad miliardem Chińczyków, którzy na pewno słyszeli tę polską piosenkę po swojemu, a jeśli nie po swojemu, to po niemiecku, co zapewne zabrzmiało dla nich groźnie, lecz oni lubią takie nonszalancko mocne zagrywki. Panie i panowie, oto nadchodzi legenda, mit, werbalna rozkosz dla domytych i niedomytych uszu, Jesteś szalona grupy Boys.

Chłopaki z kultowego bandu zaczynają bezpośrednio niczym onegdaj zadziorni punkowcy z Sex Pistols, czy, uwzględniając nasze poletko, KSU; nie bawią się w niedomówienia, kiedy przedstawiają ten moment, kiedy pani nie chce już pana, najchętniej kopnęłaby go w zadek i pokazała soczystego faka. To jest przekaz, którego  mogą pozazdrościć również najbardziej hardkorowi raperzy, to jest katiusza werbalna, trafiająca w sam czuły punkt i job twoju mać:

"Miłość odchodzi" - słyszę znów z Twoich ust. 

Tak, miłość odchodzi, obwieszcza kasandrycznie wokalista Boysów. Miłość trwała, trwała i bach, się zje… – dodałby krnąbrny raper, by udowodnić, że większy z niego chojrak od discopolowego bandu. Ale Boysi, niczym amerykańscy autorzy powieści sensacyjnych, stawiają na klarowny przekaz, coś w rodzaju relacji w TVN24, miłość przemija, jak w tym kawałku Davida Guetty, przemija i to jest fakt niepodważalny jak ujebany stół czy cokolwiek nieprzyjemnego w zasięgu naszego wzroku. 
Dodatkowo słyszymy, że narratorem tej opowieści jest mężczyzna, nawet bystry, bo nie tyle stwierdza, co zauważa, że miłość odchodzi, ale widzi to w ruchu ust jego wybranki. Więc zapewne te usta są obiektem jego pożądania. I teraz te usta, które mówiły mu miłe słowa, zioną okropną konstatacją, która natychmiast zabiłaby Tristiana. I Izoldę.

Zawsze prawda miała jakiś sens. 

Dokładnie, prawda jak to prawda, zazwyczaj ma w sobie sens. Lecz w tej piosence podkreślamy to podwójnie, ponieważ świecie relatywnych interpretacji oraz odczuć człowiek zatracił wiarę w swój solipsyzm… Jest prawda i jest prawda, która ma sens. Jakiś. Więc sprecyzowany. W tym przypadku, śmiem domniemywać, związany z zaufaniem. Kiedyś mówiła, że mnie kocha – wierzyłem jej. Dziś mówi, że mnie nie kocha – też jej wierzę. Ona nie kłamie. Wali prosto z mostu. Z mostu owych ust.
Ale idźmy dalej, czas na wspomnienie, jak to było kiedyś dobrze, jak to raj na ziemi, jak to ty & ja, jak w tych popowych piosenkach, zdobywaliśmy świat, Szeherezada i te sprawy, miejsca intymne i zakazane, które przestają być takowymi, kiedy ty i ja, kiedy, jak śpiewał konkurent Boysów, Topless, ciało do ciała – lgnie jak w śnie, że o rany, Jezu, aaa, dochodzę, kochanieeee!

Te dni jak bajka, piękne jak tysiąc róż. 
Ty się śmiałaś zawsze no i cześć. 

Podmiot liryczny, w ramach bólu i rozgoryczenia zaistniałą sytuacją, kiedy sympatia zamienia się w antypatię, zamiast powiedzieć: „Jebana kurwo, przez ciebie straciłem tyle czasu, kurwa!, znosiłem, kurwa!, twoje kaprysy, twój plebejski rechot, no pieprzony anioł ze mnie! A tak mi się teraz odwdzięczasz, pizdo, szmato, wywłoko ostatnia!”, ów podmiot wychodzi ponad swoje doraźne rozgoryczenie i przywołuje arkadyjskie wspomnienie przeszłej, jakże intensywnej realizacji uczuć. Nie ma dla niego zwyczajnych dni, one są bajką, snem, imaginacyjnym doznaniem równym urodzie kwiatów. Miłość Andersenowska, miłość platońska, miłość Arystypowa, wszystko w jednym, o czym nawet autor tego tekstu nie zdaje sobie sprawy – tylko jego, wokalisty, discopolowy geniusz gdzieś tam na zakończeniach neuronów to wyczuwa i w słowa przeistacza.

Zapewne, zwłaszcza podczas słuchania, boli fraza „no i cześć”. To, nie czarujmy się, brutalne, iście sloganowe wykorzystanie równoważników zdań. Dobitność podsumowania może tknąć nieco wrażliwsze persony i doprowadzić je do delikatnej formy depresji. Bo jakże to tak? Dobrze się bawiliśmy, ja się dla ciebie poświęcałem, pizzę (załóżmy) fundowałem, wino (załóżmy) kupowałem, całusy i inne takie serwowałem (to na pewno), a ty teraz tak mi odpłacasz? Zwyczajne „no i cześć!” Co ja jestem, akwizytor? Operator telefonii komórkowej, którego wymieniasz po dwóch latach na rzekomo tańszy, z większym pakietem darmowych minut? Co to znaczy, no i cześć, mogłabyś choć rzec: do wiedzenia. Wyjdzie nieco grzeczniej, z nadzieją, że może kiedyś, jak się rozczarujesz nowym obiektem swoich płciowych fascynacji, zejdziemy się na nowo. Nie dajesz mi nadziei. Zabijasz tym czesiowaniem; niby kumpelsko, a jednak brutalnie. Kobiety to małpy, przeskakują z drzewa, jak im się znudzi, na kolejne drzewo. Nie jestem, cholera, drzewem, mam dwie ręce, aaa, to już było, no dobrze, mam trochę kasy na koncie, więc cicho bądź i korzystaj, kiedy płace. A ty nie? Tak, taka wygodnicka? Taka fiu-bździu! Tyyyy! Masz więc za swoje:

Jesteś szalona, mówię Ci. 
Zawsze nią byłaś, skończ już wreszcie śnić. 
Nie jesteś aniołem, mówię Ci. 
Jesteś szalona. 

W dobitnie zapadającym w pamięci refrenie autor tekstu wpisuje się w odpychająco mizoginiczny dyskurs, jak to odtrąceni mężczyźni są biedni, a odtrącające ich kobiety – wredne i okrutne. I rzuca iście Macierowiczowskie oskarżenia, sugerując dziewczynie raczej pobyt w Tworkach, niż normalne funkcjonowanie na rynku usług seksualno-uczuciowych.
Jesteś szalona!
Nie ukrywając swojej wyższości, zarzuca byłej wybrance, że skoro to ona go porzuca, to normalnie na świecie nie jest w pełni władz umysłowcy. Jakby chciał powiedzieć: „Babo, bez faceta jesteś niczym! Jesteś szalona! Crazy! Jebnięta do cna!”

Można spekulować. Ale prawda powyższego zostaje odkryta w następnym decydującym wersie, kiedy wokalista zarzuca naszej Szalonej, że zawsze nią była – żyła w świecie onirycznych urojeń, na dodatek, w trzecim wersie, jedzie po bandzie, sugerując, że była i jest rozwiązła – nie jesteś aniołem – a przyczyna tego rozejścia to jej nieposkromione libido, puszczalstwo, myszki w cipce oraz inne, obrzydłe nawiązania, które tu pominiemy, by uniknąć pornograficznych skojarzeń.

Jakby tego było mało, narrator podkreśla, że „on to mówi”; nie, że gdzieś tam usłyszał, co ludzie mówią. On jest pewny swojej opinii o lekkim prowadzeniu się bohaterki tej nostalgicznej (choć z przytupem) piosenki. Jedno jej w głowie, a właściwie to znacznie, znacznie niżej to jej jedno... Nie ma na nią rady, takie postępowanie zasługuje na potępienie, bo po prostu jesteś szalona, nic cię nie uleczy, ani moja miłość, ani poświęcenie; zachowujesz się jak jakaś czarownica, przydałby się Torquemada ze stosem na boku, może on by ci wykarczował to szaleństwo, z dymem puścił, znormalniałabyś, za mąż wyszła, dziecko urodziła umiłowanemu przez ciebie mężczyźnie, macierzyństwu się poświęciła, a nie zapędom rozwiązłej i sprośnej waginy, która prowadzi li tylko na manowce nimfomanii.

Na pożegnanie dajesz mi uśmiech swój. 
Gdy odchodzisz, wszystko burzy się. 

Wokalista obiektywnie zauważa, że wybranka jego złamanego (przez nią samą) serca odchodzi, szczęśliwie, coś ją tyka i robi to z godnością, obdarzając go uniwersalnym gestem afirmacji.
To daje nadzieję. Kto wie, pewnego dnia, kiedy zepnie się to i tamto, znów się spotkają, połączą, posmakują.
Jednak kolejny wers nie pozostawia złudzeń – odejście jest odejściem, porażka, trzęsienie ziemi i majtek, degrengolada, upadek, tsunami. Nie ma promyczka słońca. Nie ma jakiejkolwiek nadziei. Podała czarną polewkę, pozostała niewzruszona w swoim suczym wyborze i, panie, nie ma dyskusji.

Kochałem Cię i Twe szaleństwa mocno tak. 
Ty się śmiałaś zawsze no i cześć. 

Co zatem pozostaje? Socjotechnika? Retoryka? Może i tak, bo ta lingwistyczna metoda, a nuż, może ruszyć jej sumienie – nie teraz, to kiedyś. Jedziemy więc po bandzie, mimo porażki jęczymy o miłości, ba, w ramach sadomasochistycznej jazdy przyznajemy się, że w sumie takie postępowanie wzbudza w nas zadowolenie i satysfakcję. Szaleństwo podnieca. Odtrącenie przyciąga.

Męska część czytelników (i słuchaczy) może jednak odetchnąć na samym końcu, słysząc nieco zgryźliwą, pokrętną filipikę, że i owszem, byłaś górą, odepchnęłaś mnie, ale ja wiem, ja wiem, suko, jak mnie skrzywdziłaś i ci tego, bądź pewna jak okres co dwadzieścia osiem dni, nie daruję, ponieważ tak naprawdę, niunia, tak naprawdę, czy ci się to podoba, czy nie, jesteś niewolnikiem swoich hormonów, genetyczną wypadkową, jesteś nikim, a jeśli już kimś, to wyłącznie…

Jesteś szalona, ... 

I wiesz co, zdaje się mówić narrator, chuj ci w dupę, jeśli nie mój, to inny, ale zawsze.

No cham jeden!