piątek, 27 sierpnia 2010

Już w drugiej połowie października: Single+

fragment 1 (Kaczor):


Z Nike to jest tak. Dziani Murzyni, którzy dorobili się na rapie lub na działalności w branży nieruchomości, czyli towarów z ręki do ręki, hera, brown i coś koło tego, tacy Murzyni mają w czarny chuj sałaty i inwestują ją na przykład w piłki do kosza i zajebiste ubrania Nike, na przykład spodenki czy buty. Takie wyjebane co najmniej w kosmos, jeśli nie w cały wszechświat. Air buty, ze specjalną podeszwą, co Murzyna wypycha do przodu. Jak geparda na polowaniu. Murzyn staje się dziki i groźny, biali mogą mu naskoczyć, Murzyna chroni na dodatek Obama i całe emplua, plui i podobnie. Murzyni, także ci mniej ustawieni, ale świadomi swego afroamerykańskiego pochodzenia i celów życiowych, po godzinach pracy zbierają się na pogawędkę pod koszami, omawiają najnowsze kawałki raperów, przeważnie chwalą swoich zdolnych czarnuchów, jak mówią między sobą, nazwij go direct czarnuchem, to w odpowiedzi odpadnie ci połowa szczęki. I kiedy sobie pogadają porządnie, mówiąc w co drugim zdaniu yo, yo, to potem spędzają aktywnie czas. A nie jak te nasze fleje, co myślą, że jak powiedzą yo, yo, to zamienią się w Czarnych i kutasy im się wydłużą o parę centymetrów. By tylko popalić, ujarać się na total i odlecieć, taki ich cel życiowy. Nie, Murzyni, to znaczy Czarni, biorą piłkę i zaczynają mecz. Ostry mecz. Bezkompromisowy. Czarne głowy uderzają w siebie raz po razie. Czarny pot kapie im spod pach. Hardkorowa bieganina. Przyniesiony sprzęt serwuje rytm, dum drum bum ba bam, a Czarni napierdalają do kosza. Mało który nie trafia za pierwszym rzutem. Każdy z nich ma coś z rapera, tacy dumni, wyszczekani.


fragment 2 (Justyna):

Spotykam się dziś moją koleżanką/przyjaciółką. Powitalne całusy, niewidzialne całusy i wszystko dobrze, tylko te na wpół transparentne klapki na oczach, tak trudno się dojrzeć, by poczuć. Się wreszcie poczuć, moja droga. Czego ja chcę, ostatnia idealistka na planecie Ziemia. Profesjonalna sierota. Mój tata zostawił mnie trzeciego września roku osiemdziesiątego pierwszego. Pędził na motorze do mojej mamy, która przebywała u rodziców, pokłócili się wcześniej, że on za dużo pije, ona focha mu armatniego strzeliła, o zatęsknisz luby, i zatęsknił luby, jechał przepraszać, kajać się, błagać o wybaczenie i pocieszenie, choć nietrzeźwy, jak należało, to w gorącym pędzie wueski kąpany. Zakręt wypiął się na niego złośliwie. Za szybko jechał. Młodzi nie przejmują się skalą liczników. Miał dwadzieścia osiem lat. Poślizg. Katapulta w stronę, nomen omen, drzewa. Czy to brzoza? Oldskulowy kask chroni boki, skronie, uszy, bokobrody, nie chroni twarzy, plastykowa, żółtawa szybka pęka jak błona dziewicza. Drzewo, jakie drzewo jest tego sprawcą? Nie chcę wiedzieć; jeszcze zostanę samozwańczym drwalem. Drwalką, niech będzie w femijęzyku. Kask wyślizgnął się z głowy jak świąteczny karp z dłoni sklepowego oprawcy. Tata przejechał twarzą po korze. Peeling doskonały. W trumnie musieli przykryć ją całunem; przypominał Freddy Kruegera z Koszmaru z ulicy Wiązów. Pięć obrazów o tym powstało. Mojego autorstwa. Wszystkie sprzedane. Klienci z Azji lubią drastyczne sceny. A poza tym wolę abstrakcję. Kiedy maluję, jestem na haju. Jak teraz. Tylko że z powodu wina.


fragment 3 (Krystian):

Dziś wychodzę na wielką bibę. Zasłużony wypełniacz wieczoru, który zapowiadał się nudny do cna, kiedy nie masz nikogo na utrzymaniu poza swoim małym. Żona gdzieś w planach, jakaś  dobra, czuła żona. Nie kura domowa, ja nie z tych picusiów, co  dybią  na prokreacyjnogenne samiczki, by je usidlić i jechać przez resztę życia na cudzym poświęceniu. Ja jestem feminista rasowy, jak żona, to równocześnie kochanka, zadra mentalna, mobilizująca do wysiłku, do zarabiania kasy, przy takiej aż się chce, a jak się nie chce, ona robi tak, że wstydzisz się, kutas ci się kurczy, jądra pękają. Dzieci również lekko co nakreślone. Chłopak i dziewczynka. On ciemny szatyn, ona blondynka, milusia i słodziutka, skarb taty. Pakiet idealny. No ale na razie nic z tego. Jakoś Bóg Na Tej Szerokości Geograficznej uparł się, żeby nic mi nie wychodziło, oprócz narąbania się. Powinienem postarać się o jakieś konkretne dojście do niego, by przeprowadzić wywiad w mojej sprawie. Niech spodziewa się podchwytliwych pytań. Dopijałem rozgrzewniaka przed wyjściem z mieszkania, gdy przyszedł esemes od zapomnianej kobiety, jednej takiej z tych uroczych, którym wystarczy do szczęścia nieskomplikowany scenariusz (cytuję):

„Ugotuję ci obiadek, później seksik, później wyskoczymy do kina lub teatru, ty wybierzesz z repertuaru, kochanie. Po powrocie do domu znów seksik, później coś przekąsimy, a później jeśli staniesz na wysokości zadania, bo ja bardzo chętnie, kochanie, to znów seksik”.

Szkoda, że filmy oparte na takim scenariuszu wcale, a wcale mi się  nie podobają. Zapomniana kobieta ma na imię Janka i pisze tak: „Jak tam, Krystian, twoje sprawy? Ja znów zakochana. Pewnie nie potrwa to długo, facet nudzi mnie. W przeciwieństwie do Ciebie”.

Ta wielkooka szatynka nie mogła się nudzić w moim towarzystwie, narzekać, że dłubanie w nosie jest o wiele bardziej wciągające niż moja obecność. Choćby się uparła, wyprostowała mój kręgosłup moralny wedle odpowiedniej skali, nic by nie wskórała. Nasz roczny związek miłosny miał rozpaść się  na drobne nieprzyjemności.

A to szatan opilstwa namówił mnie do eksperymentów z mieszaniem rumu z whisky, brandy, jakąś najpodlejszą wódką  i paroma innymi płynami o zajadłym charakterze. Po takiej miksturze nawet osiedlowy menel zgubiłby swoje portki razem z duszą gdzieś  na mieście. Zzieleniałem w ciągu kwadransa, rękami młynki kręciłem, jakby ktoś nade mną sznurkami pociągał, trzeba było wzywać karetkę. Janka, choć niziutka z niej kobietka, okazała się wielka – dzielna, wytrzymała, opanowana. Zmusiła mnie do włożenia sobie palców do gardła. Trochę  zeszło ze mnie tej trucizny. Podłączyli mnie do kroplówki. Czuwała nade mną, płacząc i czytając mi kojące moralnie bajki Andersena.

A to znów zamarzył mi się odjazd zupełny, jak to malowniczo przedstawiłem jednemu z moich licznych kolegów o imieniu trudnym do zidentyfikowania, w wysokoprężnym pojeździe zmontowanym w fabryce kokainy. No i pojechałem hen daleko, mały paskudny egoista. Znów interwencja Janki. Karetka, kroplówka, płacze, wyzwiska, bajki Andersena. Słowika Dziewczynkę z zapałkami znałem na pamięć. Nie ogrzała mnie, marniałem jak ona.

W końcu, całkiem rozsądnie i na czas, Janka oświadczyła:
– Mam dosyć tych baśni, które mi wymyślasz. Są niestrawne, bez przesłania.

Miała rację. Znalazła sobie całkiem normalnego absolwenta prestiżowej szkoły ekonomicznej, który rozkręcał biznes z produkcją  krówek. W porywie uzasadnionej awersji do mnie liczyła na słodkie lata w jego towarzystwie. Skończyło się na obitym policzku; młody biznesmen miał zdrowo narąbane pod sufitem i był  zazdrosny nawet o reklamy, które oglądała Janka – jakiś  facet w spocie dezodorantu, kierowca, piekarz, kucharz. Wydzierał  się, że „pożera ich wzrokiem i gdyby pokazali jej swoje instrumenty, używałaby jak ostatnia”. Miała patrzeć wyłącznie na niego i jego biznesplany. Zamierzał dorobić się willi za miastem i trójki dzieci. Co najmniej trójki! To było o wiele za wiele dla nowoczesnej, niezależnej miednicy Janki, która wystraszona taką nielukrowaną wizją przyszłości zmusiła swoją właścicielkę do rozstania z agresorem. Zresztą bardziej sińce niż groźby nieumiarkowania w dziecioróbstwie przesądziły o decyzji mojej biednej Janki. Potem koleją rzeczy zaczęła skakać z kwiatka na kwiatek; bez opcji zapylenia. I niekiedy z czystego sentymentu słała mi komórkowe pytania i życzenia. Odpisałem, by utwierdzić ją w słusznej decyzji, że warto było mnie porzucić: „Odbezpieczyłem magazynek czterdziestoprocentowej nadziei. Niebawem wybieram się na poważne party... Pa, sarenko”. Niech cieszy się, że mnie porzuciła. Niekoniecznie ucieszyłbym się jej powrotem. Janka to matka-na-rozstajach. Sama nie wie, czego chce, a ja wiem: powinna jak najszybciej znaleźć sobie jakiegoś faceta z korporacji, najlepiej z branży detergentów, i oczyścić nim wszelkie swoje wahania, rozterki, dzieciaki spłodzić ekspresowo, zaoszczędzić na rachunkach za komórkę, kończąc z esemesami do mnie. Nie będzie miała też czasu na maile, wiadomości via Facebook, myśli tęskne w piątek o drugiej czterdzieści pięć na ranem. Mały oddech, sekunda, dwie sekundy, może nawet trzy, by sięgnąć odważnie po kolejną porcję rozgrzewniaka; pora odreagować wściekłą zajadłość stylistyki, rozrywającej przymiotnikowe płaty z poniżanego przeze mnie ciała polszczyzny, a tym samym poniżanego mnie samego, bo język jest mną, a ja jego szczekaczką, on jest moim kagańcem, obrożą i smyczą, a ja jego pieskiem wytresowanym w deklinacjach, koniugacjach i odmianach przez przypadki, zwinnym zwierzątkiem, które wgryza się w siebie, wyrywa sobie sierść, trzewia i cieplutkie żyłki, i mokrym pyskiem szczerzy głupie miny do wszystkich obserwatorów mojej profesjonalnej żenady, którzy złożyli swój cenny czas w ofierze dla moich pogłębiających się odchyleń, wyznań, spowiedzi, bełkotów, miłosnej przysięgi wreszcie, miłosnego wiarołomstwa na pewno. I tak dalej, im więcej łyków, tym więcej zapętleń, w sumie czemu nie, skoro tak. Opijam słowa, popijam słowa, topię słowa. Jestem zerem. Dzień za dniem, godzina za godziną, niestety, potrzebuję czwórki po mej lewicy. Razem tworzymy czterdzieści. Procent.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Krzyżowy



Krzyż. Liż krzyż. Boś katomysz. Więc liż ten krzyż. A będziesz wzwyż. Krzyż, a kysz, a kysz! Drewno gniewno. Przekąski, zakąski, staruchy, kostuchy, modlitwy, gorzka żołądkowa, obrońcy, katochuje, katopizdy, katobile. Boże, coś Polskę-w-dupę. Boże, coś w Polskę-w-cipę. Polodeizm. Poganie, mamrotanie. Ślęczenie. Dręczenie. Pachy w pocie, katokocie. Modlitewki katodziewki. Pogaduchy katostaruchy. I rzyg w mig.

piątek, 20 sierpnia 2010

Jarosław Wach o Gangrenie w Akcencie


Akcent 2 (120) 2010, Jarosław Wach: Anatomia nienawiści. Psychopatologia i destrukcja w "Gangrenie" Dawida Kornagi oraz "American Psycho" Breta Eastona Ellisa.

"Jednak pod względem zajadłości ataku, wulgaryzacji języka i wynaturzenia sposobu postrzegania rzeczywistości utwór Kornagi zdecydowanie dystansuje nawet najbardziej agresywne wypowiedzi pisarzy najmłodszej generacji. Destrukcyjne uczucia Adama mają charakter totalny, rozlewają się na wszystkie aspekty świata, godzą we wszystkich jego mieszkańców".

piątek, 6 sierpnia 2010

legolegere o Piątku

(...) Kończące zbiór doskonałe opowiadanie „Stambuł” oddaje te relacje pomiędzy polskością a polakami, relacje coraz mocniej skomplikowane najlepiej. Bar z kebabami to metafora naszej pozornej otwartości, wprzęgnięcia się w wyznawany powszechnie kosmopolityzm, kolorową multikulturowość. Tymczasem nie jest tak dobrze. Czytaj więcej