Z Nike to jest tak. Dziani Murzyni, którzy dorobili się na rapie lub na działalności w branży nieruchomości, czyli towarów z ręki do ręki, hera, brown i coś koło tego, tacy Murzyni mają w czarny chuj sałaty i inwestują ją na przykład w piłki do kosza i zajebiste ubrania Nike, na przykład spodenki czy buty. Takie wyjebane co najmniej w kosmos, jeśli nie w cały wszechświat. Air buty, ze specjalną podeszwą, co Murzyna wypycha do przodu. Jak geparda na polowaniu. Murzyn staje się dziki i groźny, biali mogą mu naskoczyć, Murzyna chroni na dodatek Obama i całe emplua, plui i podobnie. Murzyni, także ci mniej ustawieni, ale świadomi swego afroamerykańskiego pochodzenia i celów życiowych, po godzinach pracy zbierają się na pogawędkę pod koszami, omawiają najnowsze kawałki raperów, przeważnie chwalą swoich zdolnych czarnuchów, jak mówią między sobą, nazwij go direct czarnuchem, to w odpowiedzi odpadnie ci połowa szczęki. I kiedy sobie pogadają porządnie, mówiąc w co drugim zdaniu yo, yo, to potem spędzają aktywnie czas. A nie jak te nasze fleje, co myślą, że jak powiedzą yo, yo, to zamienią się w Czarnych i kutasy im się wydłużą o parę centymetrów. By tylko popalić, ujarać się na total i odlecieć, taki ich cel życiowy. Nie, Murzyni, to znaczy Czarni, biorą piłkę i zaczynają mecz. Ostry mecz. Bezkompromisowy. Czarne głowy uderzają w siebie raz po razie. Czarny pot kapie im spod pach. Hardkorowa bieganina. Przyniesiony sprzęt serwuje rytm, dum drum bum ba bam, a Czarni napierdalają do kosza. Mało który nie trafia za pierwszym rzutem. Każdy z nich ma coś z rapera, tacy dumni, wyszczekani.
fragment 2 (Justyna):
Spotykam się dziś moją koleżanką/
fragment 3 (Krystian):
Dziś wychodzę na wielką bibę. Zasłużony wypełniacz wieczoru, który zapowiadał się nudny do cna, kiedy nie masz nikogo na utrzymaniu poza swoim małym. Żona gdzieś w planach, jakaś dobra, czuła żona. Nie kura domowa, ja nie z tych picusiów, co dybią na prokreacyjnogenne samiczki, by je usidlić i jechać przez resztę życia na cudzym poświęceniu. Ja jestem feminista rasowy, jak żona, to równocześnie kochanka, zadra mentalna, mobilizująca do wysiłku, do zarabiania kasy, przy takiej aż się chce, a jak się nie chce, ona robi tak, że wstydzisz się, kutas ci się kurczy, jądra pękają. Dzieci również lekko co nakreślone. Chłopak i dziewczynka. On ciemny szatyn, ona blondynka, milusia i słodziutka, skarb taty. Pakiet idealny. No ale na razie nic z tego. Jakoś Bóg Na Tej Szerokości Geograficznej uparł się, żeby nic mi nie wychodziło, oprócz narąbania się. Powinienem postarać się o jakieś konkretne dojście do niego, by przeprowadzić wywiad w mojej sprawie. Niech spodziewa się podchwytliwych pytań. Dopijałem rozgrzewniaka przed wyjściem z mieszkania, gdy przyszedł esemes od zapomnianej kobiety, jednej takiej z tych uroczych, którym wystarczy do szczęścia nieskomplikowany scenariusz (cytuję):
„Ugotuję ci obiadek, później seksik, później wyskoczymy do kina lub teatru, ty wybierzesz z repertuaru, kochanie. Po powrocie do domu znów seksik, później coś przekąsimy, a później jeśli staniesz na wysokości zadania, bo ja bardzo chętnie, kochanie, to znów seksik”.
Szkoda, że filmy oparte na takim scenariuszu wcale, a wcale mi się nie podobają. Zapomniana kobieta ma na imię Janka i pisze tak: „Jak tam, Krystian, twoje sprawy? Ja znów zakochana. Pewnie nie potrwa to długo, facet nudzi mnie. W przeciwieństwie do Ciebie”.
Ta wielkooka szatynka nie mogła się nudzić w moim towarzystwie, narzekać, że dłubanie w nosie jest o wiele bardziej wciągające niż moja obecność. Choćby się uparła, wyprostowała mój kręgosłup moralny wedle odpowiedniej skali, nic by nie wskórała. Nasz roczny związek miłosny miał rozpaść się na drobne nieprzyjemności.
A to szatan opilstwa namówił mnie do eksperymentów z mieszaniem rumu z whisky, brandy, jakąś najpodlejszą wódką i paroma innymi płynami o zajadłym charakterze. Po takiej miksturze nawet osiedlowy menel zgubiłby swoje portki razem z duszą gdzieś na mieście. Zzieleniałem w ciągu kwadransa, rękami młynki kręciłem, jakby ktoś nade mną sznurkami pociągał, trzeba było wzywać karetkę. Janka, choć niziutka z niej kobietka, okazała się wielka – dzielna, wytrzymała, opanowana. Zmusiła mnie do włożenia sobie palców do gardła. Trochę zeszło ze mnie tej trucizny. Podłączyli mnie do kroplówki. Czuwała nade mną, płacząc i czytając mi kojące moralnie bajki Andersena.
A to znów zamarzył mi się odjazd zupełny, jak to malowniczo przedstawiłem jednemu z moich licznych kolegów o imieniu trudnym do zidentyfikowania, w wysokoprężnym pojeździe zmontowanym w fabryce kokainy. No i pojechałem hen daleko, mały paskudny egoista. Znów interwencja Janki. Karetka, kroplówka, płacze, wyzwiska, bajki Andersena. Słowika i Dziewczynkę z zapałkami znałem na pamięć. Nie ogrzała mnie, marniałem jak ona.
W końcu, całkiem rozsądnie i na czas, Janka oświadczyła:
– Mam dosyć tych baśni, które mi wymyślasz. Są niestrawne, bez przesłania.
Miała rację. Znalazła sobie całkiem normalnego absolwenta prestiżowej szkoły ekonomicznej, który rozkręcał biznes z produkcją krówek. W porywie uzasadnionej awersji do mnie liczyła na słodkie lata w jego towarzystwie. Skończyło się na obitym policzku; młody biznesmen miał zdrowo narąbane pod sufitem i był zazdrosny nawet o reklamy, które oglądała Janka – jakiś facet w spocie dezodorantu, kierowca, piekarz, kucharz. Wydzierał się, że „pożera ich wzrokiem i gdyby pokazali jej swoje instrumenty, używałaby jak ostatnia”. Miała patrzeć wyłącznie na niego i jego biznesplany. Zamierzał dorobić się willi za miastem i trójki dzieci. Co najmniej trójki! To było o wiele za wiele dla nowoczesnej, niezależnej miednicy Janki, która wystraszona taką nielukrowaną wizją przyszłości zmusiła swoją właścicielkę do rozstania z agresorem. Zresztą bardziej sińce niż groźby nieumiarkowania w dziecioróbstwie przesądziły o decyzji mojej biednej Janki. Potem koleją rzeczy zaczęła skakać z kwiatka na kwiatek; bez opcji zapylenia. I niekiedy z czystego sentymentu słała mi komórkowe pytania i życzenia. Odpisałem, by utwierdzić ją w słusznej decyzji, że warto było mnie porzucić: „Odbezpieczyłem magazynek czterdziestoprocentowej nadziei. Niebawem wybieram się na poważne party... Pa, sarenko”. Niech cieszy się, że mnie porzuciła. Niekoniecznie ucieszyłbym się jej powrotem. Janka to matka-na-rozstajach. Sama nie wie, czego chce, a ja wiem: powinna jak najszybciej znaleźć sobie jakiegoś faceta z korporacji, najlepiej z branży detergentów, i oczyścić nim wszelkie swoje wahania, rozterki, dzieciaki spłodzić ekspresowo, zaoszczędzić na rachunkach za komórkę, kończąc z esemesami do mnie. Nie będzie miała też czasu na maile, wiadomości via Facebook, myśli tęskne w piątek o drugiej czterdzieści pięć na ranem. Mały oddech, sekunda, dwie sekundy, może nawet trzy, by sięgnąć odważnie po kolejną porcję rozgrzewniaka; pora odreagować wściekłą zajadłość stylistyki, rozrywającej przymiotnikowe płaty z poniżanego przeze mnie ciała polszczyzny, a tym samym poniżanego mnie samego, bo język jest mną, a ja jego szczekaczką, on jest moim kagańcem, obrożą i smyczą, a ja jego pieskiem wytresowanym w deklinacjach, koniugacjach i odmianach przez przypadki, zwinnym zwierzątkiem, które wgryza się w siebie, wyrywa sobie sierść, trzewia i cieplutkie żyłki, i mokrym pyskiem szczerzy głupie miny do wszystkich obserwatorów mojej profesjonalnej żenady, którzy złożyli swój cenny czas w ofierze dla moich pogłębiających się odchyleń, wyznań, spowiedzi, bełkotów, miłosnej przysięgi wreszcie, miłosnego wiarołomstwa na pewno. I tak dalej, im więcej łyków, tym więcej zapętleń, w sumie czemu nie, skoro tak. Opijam słowa, popijam słowa, topię słowa. Jestem zerem. Dzień za dniem, godzina za godziną, niestety, potrzebuję czwórki po mej lewicy. Razem tworzymy czterdzieści. Procent.