poniedziałek, 28 czerwca 2010

Niezbędnik ateisty


"Jeżeli nie ma Boga, to my musimy stworzyć świat i od nas zależy, jaki on będzie, nikt za nas nie naprawi rzeczywistości. W ten sposób ateizm nakłada na ludzi wiele obowiązków, wymaga ponoszenia pełnej odpowiedzialności za popełniane czyny. Ateiści nie potrzebują autorytetów, hierarchii, gotowych wzorców działania. Kwestionują każdy rzekomo naturalny porządek jako arbitralny. Polityka, nauka, moralność - to są dziedziny, w których sami musimy podejmować decyzje i za nie odpowiadać. Nikt nas w tym nie zastąpi, nikt nie usprawiedliwi, nikt nie da gwarancji, że postąpiliśmy słusznie. Wszystko jest wynikiem naszych wyborów i działań". To tylko jeden z zajmujących intelektualnie cytatów autorstwa Piotra Szumlewicza z jego książki "Niezbędnik ateisty". Książki, której rzeczowych (i jakichkolwiek) recenzji, choć wyszła niedawno i zyskała uznanie czytelników, na próżno szukać na łamach mainstreamowych mediów. Bo co? Kto się obrazi? Bo co? Komuś to nie rękę? A właściwie - umysł.

Szumlewicz uderzył - jak chyba nikt przed nim w dwudziestostoletniej historii III Rzeczpospolitej - w religijny mur berliński, który otoczył, zawłaszczył i odgrodził polską świadomość od tego, co świeże, tolerancyjne i pełne afirmacji dla wolności ludzkiej jednostki. Uderzył w polskie, spauperyzowane przez odpustowy katolicyzm postrzeganie świata, porządku społecznego i duchowego. Uderzył w polskie przeświadczenie o własnej wyjątkowości; w czym, ilości spożytych przez całe życie opłatków? Szumlewicz uderzył zmyślnie, złośliwie, a i zabawnie - pokazując niedorzeczność i pozorną nierozerwalność kajdan, którymi sami się dobrowolnie pętamy w ramach nieuzasadnionych nadziei, że po śmierci dostaniemy sowitą rekompensatę. 

Tak naprawdę to nie niewierzący powinni sięgnąć po tę pozycję. Powinny bowiem zrobić to osoby, dla których pewniki ich wiary są niepodważalne - w ramach konfrontacji ze swoją spetryfikowaną postawą, jakie to wszystko jest oczywiste, Bóg na niebiesiech, kościół powszechny na ziemi, przykazania pod potylicą i tak dalej. 

Co smuci podczas lektury "Niezbędnika", to fakt, że dominacja obrządku rzymskiego tak nas obezwładniła i zwasalizowała mentalnie, że jakakolwiek forma buntu przeradza się mimowolnie w trywalny antyklerykalizm. A przecież chodzi o znacznie poważniejsze zagadnienia. Mnie osobiście los księży roztkliwia, żal mi ich głupoty, oddania się złudzie i niezgodnego z naturą tłamszenia swoich skłonności seksualnych. 

Homogeniczność religijna Polski rodzi mimowolnie spleen w świadomości osób, które pragną jej rozkwitania, kulturowej i gospodarczej prężności; chciałoby się powiedzieć, a gdzie inne obrządki, mniejszości etniczne, a tym samym religijne? Jest jak jest, PRL wykarczował różnorodność, umacniając paradoksalnie właśnie katolicyzm, który teraz stał się hamulcowym naszego cywilizacyjnego rozwoju. Im więcej się mu pobłaża, tym żąda on coraz więcej, palca, ręki, łokcia, a słabsi oddają mu na pożarcie swoją głowę.

Zły charakter w "Niezbędniku" to Kościół katolicki. A to dopiero czubek góry lodowej. Islam, o wiele bardziej groźniejszy niż osłabione przez zachodnią krnąbrność intelektualną chrześcijaństwo, nie istnieje w książce Szumlewicza. Wiadomo, nie ma takiej potrzeby, jednak przydałaby się tu solidna errata. Dla ateizmu, reprezentującego ostatecznie niezgodę na gotowe formuły oraz interpretację, każda religia jest niebezpieczna - bo anektująca. 

Nie czarujmy się, jeśli można antycypować, katolicyzm, mimo celnych, krytycznych uwag Szumlewicza i jego rozmówców, dogorywa. Nie jest już taki straszny, męczy jedynie jego "zasiedzenie" i dominacja polityczna, która stwarza złudne przeświadczenie o jego dominacji intelektualnej. Prawdopodobnie jego miejsce, po triumfie liberalizmu i ateizmu, zostanie wypełnione w kolejnych dziesięcioleciach przez znacznie bardziej jadowitą religię - właśnie islam. Co paradoksalnie wcale nie raduje. Być może ktoś wtedy napisze "Niezbędnik ateisty 2"; czy ktoś go wtedy ośmieli się wydać?

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Nadchodzi piątek

Planowana premiera nowej antologii: 8 lipca 2010.

Autorzy i tytuły opowiadań:

Krzysztof Beśka Zandka
Marta Syrwid 12 godzin z życia Kaliny Gryczanej
Filip Onichimowski To nie jest kraj dla białych ludzi
Daniel Koziarski Suka
Grażyna Plebanek W stronę Zośki
Paweł Ziętek Pół twarzy w błękicie, pół w uśmiechu
Antonina Turnau Zniknięcie Władysława Bluma
Dawid Kornaga Stambuł

Piątek, 2:45. Właściwie już sobota. Ale to, co zakończone, trwa nadal; to, co się kończy, dopiero się zaczyna. Choć większość śpi, nie śpią ci, którzy nie chcą lub nie mogą albo coś im spać nie pozwala. Ponieważ o tej porze sporo się dzieje - jak kraj długi i szeroki. 


Książkę można już zamówić w Merlinie.

piątek, 11 czerwca 2010

Wampir. Leksykon

Wampir. Leksykon Kamila M. Śmiałkowskiego, czyli wszystko, co chcielibyście wiedzieć o wampirach, a NAPRAWDĘ baliście się zapytać...

O ile swego czasu prof. Maria Janion w przepysznie eseistyczno-erudycyjnym dziele Wampir. Biografia symboliczna przybliżyła nam - jak mało kto przed nią - fascynujący wciąż nowe pokolenia mit krwiopijcy w kulturze europejskiej, to teraz Kamil M. Śmiałkowski porwał się dzielnie na encyklopedyczną, niezwykle konsekwentną w różnych aspektach popkultury systematyzację jego świata, a właściwie - światów. Bo wampiry na przestrzeni wieków ewoluowały, czego przykładem jest nawet moja o nich (z natury rzeczy kolektywna) powieść Znieczulenie miejscowe. Autor leksykonu pisze o niej:

Polska powieść Dawida Kornagi (autora głośnej Gangreny), w której możemy poobserwować fascynujący pochód naszych najróżniejszych narodowych wampirów. A otaczają nas one z każdej strony i od wieków. Od tych spod Grunwaldu, po podgryzających ZOMO, od wampirzycy gustującej w celebrytach po wampira Stefana (preferencje i dokonania nieważne, już sama ta zbitka dwóch wyrazów jest porażająca - "wampir Stefan"). W satyryczno-felietonowej formie Kornaga śmieszy, tumani, przestrasza, wykazując, że tu w Polsce nas Polaków wampiry nieustannie osaczają i ssą. I pewnie ma rację. Bo przecież polska krew jest najlepsza. Na świecie.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Venezia

Josif Brodski, zakochany w Wenecji niczym w kobiecie pełnej tajemnic, których odkrywanie jest częścią zmyślnej w swym przebiegu rozkoszy, pisał w Znaku wodnym o morzu cherubinów, mieście zanurzającym blade, nagie, marmurowe uda w zimnych, zabarwionych zachodem słońca, pluskających o brzeg wodach. Gdyby żył dziś, nie wiem, czy jego bezbrzeżna miłość do miasta na lagunie byłaby równie intensywna.

Kiedy się tam wybierałem, znajomi żartowali, że jadę szukać inspiracji do napisania Śmierci w Wenecji 2. To, co zastałem, można jednak podsumować jako Śmierć Wenecji. Zapewne Brodski, jak i Tomasz Mann byliby radzi z informacji, że ich ukochane, inspirujące literacko miasto jest – jest, a że go nie ma.

Niemające końca potoki turystów, niczym kanały, rozlewają się po wszystkich dzielnicach od rana do późnego wieczora. Bogaci starcy, spożywający kolację przy stolikach ultradrogich hoteli, zamożni playboye w wynajętych motorówkach (lub własnych), śmigający przez Canale Grande z playgirlsami przy boku, dziewczęta śliczne jak Brodskiego ubóstwiona Zuzanna, chłopcy ujmujący jak Manna Tadzio, Hindusi, Japończycy, inwalidzi na wózkach, pieski małe, ekskluzywne. Wszyscy w sztuce na deskach, a właściwie mostach Wenecji.

Ogrom wizualnych doznań przytłacza przez pierwsze dwa dni, potem kanały i kanaliki zlewają się w wodostradę, w której toną nawet sny wyczerpanych zwiedzaniem turystów. Dobrobyt przeszłości, wysmakowana potęga polityczna i gospodarcza, która trzęsła kiedyś nie tylko śródziemiem – teraz już tylko obecna w swoim obfitym spadku. I poczucie, że to skansen. Miasto nie do życia, tylko zwiedzania.

Dlatego warto tu przybyć, skonfrontować się z czymś, co samo w sobie jest fenomenem (i brutalnym, choć pełnym pozorowanej sublimacji przykładem, że natura to nie aplikacja na iPhone’a i nie można jej sobie ściągnąć, a następnie, po znudzeniu się, wykasować) i co może rzeczywiście kiedyś przestać istnieć. Mimo starań technicznych specjalistów z całego świata, widać, że Wenecja odchodzi; to będzie długie odchodzenie, ale jeśli poziom morza się jeszcze podniesie, laguna tego nie przeżyje. Runą niczym kostki domina przepyszne pałace dożów, kupców i kondotierów.

W nocy poczucie pustki. Mało rodowitych Wenecjan. Młodzi albo się wynieśli, albo dojeżdżają do pracy z części lądowej. Pozostali starcy. Staruszki wyposażone są tutaj w torby na kółkach, w które pakują zakupy. A marketów tyle co włosów na głowie Kojaka. I drożej niż gdziekolwiek. Wszystko, co zakupisz, musisz przetransportować – a to przez mostek, a to bocznymi uliczkami, jedna za drugą, aż dotrzesz ze sklepu do kamienicy. Wiele z nich, o czym można przekonać się w nocy, stoi opuszczonych. Czasem jakieś dwa, trzy światełka, ostatki tubylcze. Za to rozświetlone hotele, ristoranto,trattorie, osterie…

Są jednak dzielnice, na północy i wschodzie, gdzie kwitnie życie. Jakieś dzieciaki kopią piłkę na campo, studenci przychodzą do Cafe Noir na spritza (wino, Aperol lub Campari, do tego lód, woda sodowa i gotowe), ale poza tym masa turystyczna, jedna tańczy tango o godzinie dwudziestej drugiej dziesięć, druga biesiaduje, pochłaniając menu turistico. Za dnia tubylcy mają problem, by dostać się do tramwajów wodnych – vaparetto; tak oblężone nami, przyjezdnymi. Brodski przepadłby we współczesnej Wenecji. Zabiłyby go ceny w euro, zabiłyby go podupadające (dosłownie) kamienice, zabiłyby go wytatuowane panny ze wszystkich kontynentów, spojrzysz na taką, myślisz o jednym i nawet najbardziej rozczulający widok kolejnego piazza nie przesłoni ci wizji, żeby przyjrzeć się tym skórnym malunkom z nieco bardziej intymnej perspektywy.

Zresztą – dziś tak naprawdę Wenecję bardziej tworzą ludzie, którzy ożywiają to miasto-zombie. Nie odwrotnie, wbrew pozorom. Kto więc ma ochotę obejrzeć jeden z najpiękniejszych horrorów na tym świecie, proszę bardzo, rekomenduję z głębin kanału.