środa, 24 czerwca 2009

Słowasławasłowa

Sporo pada, to jeszcze więcej lektur w przerwach między pisaniem nowej powieści. Miasto ślepców Saramago; jedna z najbardziej przygnębiających wizji naszego gatunku, paradoksalnie padałem ze śmiechu, czyżbym chciał zaśmiać własne przerażenie? Dziennik geniusza autorstwa Salvadora Dali; początkowo ten zachłystujący się samym sobą styl wciąga, kokieteria pyszności otwiera szeroko oczy, głowa przytakuje, wiedząc, kto to pisze i co za nim stoi, po jakimś czasie jednak nuży, nadmiar dalimasturbacji, może i potrafił pisać, ale lepszy z niego malarz niż prozaik, mimo wszystko. Teraz równocześnie: Paryż. Śladami pisarzy; smakołyk dla miłośników nie tylko tego miasta, nie tylko geniuszy literackich, którzy w nim żyli. I Fun Home Alison Bechdel, komiks-arcydzieło o "męskiej" lesbijsce (dyke) i jej ojcu, kryptogeju, zderzenie erudycji z pierwszorzędną komedią, ludzką. Deszcz do piątku. Padaj konsekwentnie!

piątek, 19 czerwca 2009

Madame Butterfly

Popełnię bluźnierstwo, trudno. Ta opera nie chwyta mnie za serce – ani muzyką, ani fabułą. W świecie oper ta ostatnia bywa, jak wiadomo, szablonowa, wszystko źle się kończy etc., no cudownie, lecz nie aż tak jak w Butterfly, tutaj „akcja” przebiega od samego początku jak lot Kamikaze, żadnych niuansów, wahań, finezji. Nic dziwnego, że nie od początku Butterfly cieszyła się powodzeniem. Japoński skin (są tacy? prędzej pogrobowiec militarno-nacjonalistycznego stowarzyszenia Tatenokai pod przywództwem zmarłego śmiercią samobójczą pisarza Mishimy) powiedziałby: „E, dobrze tak pannie! Puściła się z amerykańskim soldatem, który od początku wyglądał na skaczącego z jednego kwiatka na drugi, porzuciła naszych bogów, zainfekowała się amerykańskim stylem życia, whisky zamiast sake. Amerykaniec zrobił jej dzieciaka, popłynął w dal, nie odzywał się, zapomniał o swojej nałożnicy. A ta idiotka czekała przez kilka lat. Żołnierz się ożenił z Amerykanką i wrócił do Japonii – po to, by odebrać dziecko. Czego się spodziewała po zepsutym Amerykańcu? Dobrze, że się pochlastała nożem, takich nam nie trzeba”. Szowinista nie dostrzegłby w tej historii potęgi uczucia ani podległości, w jakiej wychowano nieszczęsną gejszę; nie stanowi to jednak ani obrony, ani wyjaśnienia intencji tej nieudanej opery (sama inscenizacja mistrzowska, normalnie japońska precyzja).

czwartek, 11 czerwca 2009

Paryż 0.3

Kolejna wyprawa do Paryża. Tym razem deszczowego. Tym samym innego, bez tych romantycznie nasłonecznionych bulwarów, upstrzonych gwarnymi brasseriami. Owszem, gwarne były, bo Francuzi są rozkochani w przesiadywaniu przy skierowanych w stronę ulicy stoliczkach; przypominają czujne staruszki na ławkach przed wiejskimi obejściami, które nie mając nic do roboty wynotowują każdy szczegół i szczególik z monotonnego teatru sielankowego otoczenia. Tu, na ziemi paryskiej ich gałki oczne wypadłyby z oczodołów, wyczerpane z nadmiaru zdarzeń, trąbiących samochodów, brzęczących skuterów, gnających przed siebie ludzi – różowych, czarnych, żółtych, eleganckich, obszarpanych, pachnących i cuchnących. Brasserie pękały od nadmiaru klientów, pichety lały się strumieniami, deszcz zaś nie przestawał siąpić, od rana do wieczora, cichutki, ciepławy, lecz uparty w swojej obecności. Przepełnieni przeszłymi eksploracjami, zaliczywszy wszystko, co było wg przewodników do zaliczenia, z dumą ruszyliśmy ku bocznym uliczkom, średniowiecznym świątyniom, pchlim targom, skwerom i parkom, fontannom i zaułkom, których nie znają nawet paryżanie, a może inaczej, których nie są w stanie zobaczyć, bo tak wiele tego w Paryżu, że można by wystawić na takim Allegro czy Ebay i sprzedać innym miastom; Paryżowi i tak by jeszcze zostało. Północne dzielnice, pełne nerwowej krwi arabskiej i murzyńskiej, mnóstwo lansujących się na ulicy bandytów i złodziejaszków, przeciążonych drugorzędną biżuterią i winnymi sumieniami, plenery jak z „Nienawiści” Mathieu Kassovitza. Handlarze podróbkami, galabije, Murzynki jakby żywcem z paszczy Afryki wyrwane, papuzie stroje, turbany, krzyki, śmiech, a jak dupiaste, tego oczami nie ogarniesz, trójka dzieci wokół matki-planety, w której brzuchu nabierający kształtów kolejny potomek. Multikulti, które można chłonąć dla samej kolorystycznej różnorodności, czego tak brakuje w Warszawie. Owszem, mamy już „swoich” emigrantów, to jednak zaledwie kilka kwiatków w doniczce. Postkolonialne generacje mówią płynną francuszczyzną, a jeszcze lepiej rapują, o czym łatwo się przekonać, nastawiając sprofilowane w tym kierunku radio; poza angielskim francuski to najlepszy język do tej muzyki, dopełniający ją melodyjnym brzmieniem i płynnością fonetyczną. Kolejne uliczki, wyskakujące znienacka rzeźby, pomniki, tablice. Otwarta książka historyczna, po której chodzi się z plecakiem i aparatem fotograficznym. Metro, niekończące się przejścia, rzadko uświadczy się w nim starego człowieka czy inwalidę, nieliczne ruchome schody, wszyscy się spieszą, tysiące połączeń, duchota, muzykanci, żebracy, zajmujący pasażerowie, od których nie można oderwać oczu, prześliczne mulatki, co krok, to inspiracja – przynajmniej dla mnie, mija kolejny dzień, odczuwam wręcz przytłoczenie nadmiarem wizualizacji, barw i ludzi. Zapewne przebywanie tam codziennie grozi opatrzeniem się; tutaj komfort turysty, co mimo wszystko ze smutkiem wraca na stare śmierci, także do miejsc, gdzie dzieje się akcja „Znieczulenia miejscowego”. Smak różowego wina na podniebieniu przywołuje tamte świeżo minione chwile i wzruszenia, frustracje i fascynacje, zazdrość, rozdrażnienie, zachwyt i pączkującą tęsknotę, by znów to kiedyś powtórzyć.

piątek, 5 czerwca 2009

Przekąskowy

Po wczorajszym koncercie z okazji 4 czerwca na Pl. Teatralnym (genialne wykonanie Milicjanta przez Piersi!), szybkim marszem w tą marcowo-czerwcową noc do Przekąsek Zakąsek. Tam, jak zwykle, tłum jak przed jakąś paryską Brasserie. Słuszne wyegzekwowane 1 zł za toaletę, bo tak to każdy z ulicy załatwiałby się na koszt Gesslerów, rury kanalizacyjne zatkałyby się i w końcu buchnęły taką zakąską, że poczułby ją pobliski Pałac Prezydencki, co na pewno by mu nie zaszkodziło w bezpośrednim poznaniu problemów zwykłego ludu. No dobrze, co robić, też chcemy tak jeść i tak pić. Przekąskownia nabita do granic niemożliwości, ludzie wylewają się na chodnik, ludzie lewitują nad barem, ludzie kleją się do okien, wtulają między szczeliny drzwi, moszczą się na progu, spożywając pospiesznie śledzika na gzymsie, schodach, kolanach, ramieniu sąsiada, nabrzmiałym specjalnie członku, by służył za substytut blatu. Sporo cudzoziemców oraz branży reklamiarskiej, gadki, szmatki, ściery; przypomina mi się scenka spod hotelu Martinez w Cannes. Z jakichś powodów sąsiadujący z nim bar przyciągał późno w nocy uczestników festiwalu, nie było wolnych miejsc przy stolikach, wszyscy uradowani stali na chodniku i na pobliskiej uliczce, utracjusze przepijali swoje diety, 10 euro za piwo, do toalety kolejki, trzeba było udawać gości pobliskiego ultraekskluzywnego hotelu, więc udawałem i nigdy nie zapomnę jego ultraekskluzywnych pisuarów, dzieł sztuki dedykowanej ludzkiej urynie. Tu, w Przekąskach nieco przaśnej, szczęśliwie wesoło i przyjaźnie. Obsługa jedzie sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, żadne rozjazdy i zapętlone estakady jej niestraszne, trzy barokelnerki w wieku postbalzakowskim i dwóch dzielnych, starszych mistrzów gastronomii z podwojoną jak u bogini Kali ilością rąk, nalewają, nakładają, przyjmują kasę, wydają resztę; z perspektywy przechodnia na Krakowskim Przedmieściu szturmowane bistro wygląda na miejsce przyjmowania zakładów bukmacherskich, człowiek instynktownie rozgląda się za bokserskim ringiem lub klatką na szykujące się do rozdziobania przeciwnika koguty. Na zewnątrz prawie zima, w środku pogoda, jaka powinna być o tej porze roku, szkoda że stymulowana wydychanym dwutlenkiem węgla i tarciem się o siebie nacierających ciał klientów. Nie ma szans, nie dopchamy się, to znaczy, dopchamy się po jakiejś godzinie, jeśli dobrze pójdzie. Zatem: pole bitwy. Pełen chytrości i przebiegłości, wypatruję luki w murze ludzkim. Jest. Na skraju blatu, po jego prawej stronie drzemie jakiś napruty dziadek, z głową schowaną między rękami, jak wyczerpany kolokwiami student na nudnym wykładzie. Tuż obok niego trzech mężczyzn, którzy właśnie odbierają zamówienie. Atakuję, wciskam się, ogłaszam, że to moje dominium, nie oddam ani skrawka przysługującego mi zamówienia. A musimy czegoś się napić, jesteśmy kompletnie wyziębieni po koncercie. I nagle jak za Peerelu. Proszę meduzę, czyli nóżki w galarecie. Nie ma, skończyły się. Pozostaje biała kiełbasa, trudno, niech będzie. Dwie pięćdziesiątki. Luksusowa ciepła, niestety. Już kiedyś tam piliśmy, też nie łoiła chłodem. Pamiętam, jakieś trzy lata temu, wczesnym popołudniem zagnało mnie do Przekąsek, wtedy jednak wódka była taka, jaka być powinna. Bramkarz, obsługujący równocześnie szlaban do toalety, interweniuje, budząc starszego pana. Ewidentnie zajmuje miejsce, nie generując Przekąskom żadnego zysku - swoje wypił, spadaj, taksówka czeka. Wybudzony ze zdumieniem patrzy na setki twarzy, które widocznie widzi w bezmiarze wódczanej perspektywy współżyjących ze sobą kolorów. Dla odreagowania sięga po stojącą obok cukiernicę, zanurza w niej łyżkę, wkłada ją beznamiętnie do ust, połyka i wraca do swojej wyłączonej pozy. Najgorsze, że tej cukiernicy używają zamawiający herbatę czy kawę. Wniosek: lepiej odzwyczaić się od słodzenia... Powrót. Przejście podziemne pod Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi. Tutaj również znajdują się bistra, takie, jak to mówią, w wersji plebejskiej, z zapiekankami i kapiącymi od sosów bułami, jest smętnie, cuchnie, ma się wrażenie, że to nie centrum miasta, tylko jakiś korytarz w wielkiej piekarni. Aż chciałoby się zostać w Przekąskach tak jak w Cannes, do czwartej nad ranem.