czwartek, 30 kwietnia 2009

KTR

Gala konkursu reklamowego KTR, coś w rodzaju lokalnego Cannes. Tym razem "przez kryzys" w największej sali Multikina w Złotych Tarasach. I to jest miejsce przynależne temu całemu spektaklowi poświęconemu artefaktom, które w ostateczności zawsze mówią to samo: "kup to". Przez poprzednie dwa lata KTR rozpanoszył się w teatrze muzycznym Roma, a więc tam, gdzie uzurpował sobie bezczelnie koneksje z prawdziwą sztuką. Tak jak szaty nie czynią królem, tak reklama nie była i nigdy nie będzie sztuką, jej miejsce jest właśnie w takich Złotych Tarasach, świątyni konsumeryzmu, tam, gdzie sprzedaje się to, co tak usilnie, a i zmyślnie poleca. Zresztą, paradoksalnie, reprezentacyjne wnętrza Multikina, after party w przestrzennym holu i zachęcającym do usystematyzowanego niszczenia wątroby barem pośrodku, gdzie rozlewano na koszt sponsora Wyborową, do tego klub taneczny na następnym piętrze - to wszystko doskonale wpisało się w klimat KTR. Nagrody rozdano, oklaski, "dziękuję"; nie to było gwoździem programu, tylko właśnie afer party. I słusznie, ponieważ czego oczekiwać od pustki nagrodzonych prac, że co, gówniany Simplus odmieni twoje życie? Nie, najlepiej poprosić barmana o drinka, spotkać znajomych, rozmawiać, plotkować, obgadywać. Dopiero tutaj, pośród okrągłego baru, ludzie powrócili ze świata ohydnych, ogłupiających iluzji do swoich właściwych powłok; przynajmniej niektórzy. Bo oprócz znanych mi kilku zdolnych ludzi, mających dystans i do siebie, i do tego, co robią, by żyć w miarę godnie, zgromadzone tam towarzystwo charakteryzuje się absolutnym dyletantyzmem artystycznym pomimo swoich żałosnych starań w kreowaniu "kreatywnych" reklam. Większość z nich skazana jest na piekło anonimowości; jedyne, co może im to wynagrodzić, rozgrywa się właśnie na gali i w kuluarach, tam branża bije im brawo, tam się mogą lansować i szukać kolejnych pracodawców, którzy zapłacą im jeszcze więcej i więcej za systematyczne rozmienianie na drobne ich piskliwych talencików. Przychodzą na gotowe, nie mają nic do powiedzenia o świecie, a jeśli już, to jakieś wtórne banały banałów, od których przysadka mózgowa paruje, a pięść się zaciska, by ustawić ignoranta w szeregu mu podobnych. Taka jest zapłata, niestety, za efemeryczne uznanie, finansowe apanaże i inne udogodnienia. Zauważyłem wiele nowych twarzy; to kolejny miot młodych zdolnych grafików, przechwycony przez trzykrotnie większe od średniej krajowej pensje, darmowe Medicovery i Lux Medy, cateringi na planie spotów, uścisk dłoni prawdziwych artystów - reżyserów, którzy muszą dorabiać, wypluwając skonkretyzowane bluzgi poczęte przez sprzedajną wyobraźnię reklamowych art directorów. Stare wygi wypalają się, nic strasznego, na ich etaty gotują się watahy wygłodzonych wilczków, którzy mają już dosyć piwa po studenckich cenach między 16 a 18. Czas napierdalać się bez ograniczeń (finansowych), myślą lub nawet nie myślą...

niedziela, 26 kwietnia 2009

Urodziny LAMPY

Galeria Raster. Zakup za 7 PLN "Chłopaki nie płaczą" Vargi. Zakup piwa Królewskie za 5 PLN. Brawurowy występ PDW w towarzystwie hardrockowej gitary. Drobne peregrynacje z przyjacielem poetą i jego kobietą po okolicy Hożej i Wilczej. Wizyta w ultraplebejskim pubie Warki. Łysale przy ławkach, blachary skwapliwie spijające piwną piankę. Próba załapania się na kebab gdzieś przed północą. Wizyta w Powiększeniu (to będzie miejsce roku!). Wizyta w pawilonach; Kociarnia.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Historia pewnej zbrodni na książce

W dniu, w którym nie wiedzieć czemu obchodzi się światowy dzień książki jak jakiś dzień świętego czy nieszczęsne Walentynki, ale niech im będzie, tym całym książkom, tomom i tomiszczom, w końcu na coś tam zasługują, pieszczoszki intelektualistów i miłośników fabuły – od razu się przyznam, że książek, jako bytów konkretnych, czyli z okładkami i papierem między nimi, nie traktuję za dobrze. Podstawowym zarzutem, za który mogą wytoczyć mi proces przed trybunałem do spraw ścigania zbrodni przeciwko narodowi książkowemu, jest mój absolutny brak przywiązania do danej pozycji (egotycznie i merkantylnie dodam, że oprócz moich własnych powieści, ale tych nie pożyczam). Po przeczytaniu nie stawiam biduli na zasłużony odpoczynek na półce, bo jeśli mi się spodoba, próbuję wszelkimi możliwymi sposobami wcisnąć ją kolejnemu czytelnikowi, pieję z zachwytu, jęczę z przejęcia, kwiczę z poruszenia, o, to będzie lektura, to będzie jazda, ekstaza, normalnie jakby mi za to płacili... Przez ostatnie lata skutek tego taki, że sporo książek po prostu nie wróciło do mnie, rozumiem więc ich uzasadniony żal, jak mogłem tak postąpić, tu sobie leżeliśmy rozkosznie na sofie, rozłożyła się przede mną na stole, innym razem spoczęła mi błogo na kolanach, kiedy nagle, po wykorzystaniu jej, bezlitośnie przekazywałem ją innemu, ba, innej, nie interesując się później zbytnio jej fizycznym losem, bo jeśli już, to raczej pytałem, czy przypadła do gustu, nie pytając, a czy mi jej przypadkiem nie uszkodzono, rogów brutalnie nie zagięto, jak to chłopcy zwykli krzywdzić schwytane motylki. Drugi poważny zarzut: absolutna pogarda dla książek, które mi się nie spodobały. Obrażony na autora – mszczę się ohydnie na Bogu ducha winnej papierowej otoczce. Podejrzewam, że inni, których odrzuciła moja powieść, postępują podobnie; taki krytyk Nyczek, jak wyznał w recenzji w „Przekroju”, to podobno rzucił „Gangreną”, tak miał jej dosyć... Niekochana książka poniewiera się gdzieś między moimi pupilami, przeważnie nieco naderwana, klasycznym przykładem jest tutaj „Słońce Scourtów”, jedna z najgorszych, najbardziej kiczowatych powieści, jaką przeczytałem z najwyższym trudem, z buddyjską cierpliwością, by nie zrobić tego, co krytyk z moją książką. Oskarżenia mniejszego kalibru dotyczą estetyki czytania. Należę do tych obrzydliwych niechlujów, co jak konsumują w samotności, nie omieszkają znaleźć sobie milczącego partnera – a więc pismo lub książkę. Ile to wspaniałych powieści splamiłem wstrętnie, lecz przecież niechcący, jakimś sosem, który dziwnym trafem zamiast w ustach wylądował na papierze. Tutaj mój adwokat, chcąc nieco udobruchać trybunał i wskazać, że również inni nie są bez winy, wskazałby moją żonę. Jak to, zbrodniara książkowa, bawiąc w Tunezji skrzywdziła francuskie wydanie „Aniołów i demonów”. Lipiec, piekło na ziemi, taki upał, ogród przy plaży, parasole, leżaki, przy leżakach stoliki, na jednym z nich spoczął egzemplarz kryminału Dana Browne'a, nie wiedząc, jaki czeka go okrutny los. Poszliśmy akurat na aperitif przed obiadem, który nieco się przedłużył, bo jak raz zaszumi, to chce szumieć coraz bardziej i nie tak łatwo wstać ze sofy ulokowanej w klimatyzowanej sali i wrócić na czterdziestostopniowy upał. Nagle pomieszczenie wypełniła chmara ludzi, normalnie jakby miał tu się odbyć pokaz fakira czy taniec brzucha. Patrzymy i oczom nie wierzymy, a oczy nie wierzą temu, co widzą: na zewnątrz deszcz, i to taki zmasowany, normalnie dziki deszcz, który robił swoje przez kilkanaście minut, a potem znów pojawiło się słońce, a wskaźniki w termometrach podskoczyły do góry. No nic. Wracamy po nawałnicy do leżaków. Jeden z basenowych chłopaków – nie wiedzieć czemu, być może przestraszył się wiatru – złożył parasole. Postąpił jak ostatni idiota, bo deszcz nie tylko zmoczył nasze ręczniki i inne rzeczy, ale też pozostawioną na stoliku książkę. Okładka przypinała grysikową pacię. Rozpoczęliśmy szybką reanimację, wystawiając skrzywdzony tomik na promienie. Osuszył się, kartki się odkleiły, lecz wyglądał tragicznie, zmierzwiony i porozrywany gdzieniegdzie. Szczęśliwie, czytelniczka nie zniechęciła się, jako że fabuła była niezwykle wciągająca, więc przełamując obrzydzenie do paskudy, nie książki, spełniła swój obowiązek do ostatniej strony. Wysoki trybunale, wybacz przewinienia, zapomnij o zaniechaniach. W ramach zadośćuczynienia zamówiliśmy dla naszych obecnych i przyszłych książek gigantyczną meblościankę, gdzie powinny wkrótce zamieszkać i cieszyć się ewidentnym luksusem!

piątek, 17 kwietnia 2009

Dziecię Bożę

W porównaniu z Drogą ta powieść McCarthy'ego z lat 70. ubiegłego wieku jest znacznie gorsza, a może inaczej: pozostaje w tyle. Mnie nie do końca przekonał "ogólnikowy" język narracji, nie współczuję bohaterowi, jest bardziej wariatem niż świadomym przekraczania granic moralności psychopatą. Być może wiąże się to z autorskim założeniem, że Dziecię oparte jest na faktach. Surowa, amerykańska prowincja, jeszcze surowsi ludzie (świetne tłumaczenie!), to wszystko nie sprzyja deliberacjom w stylu nietzscheańskim, rządzą odruchowe, zwierzęce zachcianki i grubo ciosane emocje, okrutny świat naprawdę prostych ludzi, nie do końca świadomych skali zła, jaką wyrządzają. Warto przeczytać, nie warto się przejmować. Bo prawdziwą wielkość świata kreowanego przez posępną wyobraźnię McCarthy'ego bez trudu odnajdzie się w jego innych powieściach.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Pośród neomagnatów

Wiosenna łańcuchowo-pedałowa eksploracja okolic wokół Kabat. Zawiało nas do Konstancina. Mieszkają tam absolutni bogacze, czołówka potentatów finansowych III Rzeczypospolitej, wille ochrzczone imionami, właściwie już pałace z podjazdami dla samochodów, otoczone małymi laskami, wieżyczkami z armatami i snajperami, by nie przypętał się jaki dziad, sfory krwiożerczych bestii zwanych tylko z grzeczności psami wysyłają ostrzegawcze dźwięki nawet ptakom, które ośmielają się spocząć na ogrodzeniu – zapewne owi błogosławieni przez papiery wartościowe i akcje neomagnaci odprowadzają sporo do kasy miejskiej, na dodatek wokoło mnóstwo świeżych, ekskluzywnych osiedli, Konstancja, Srancja, Dupancja, a ścieżek rowerowych jak w jakimś zapadłym postpeerelowskim miasteczku. Nie pomoże rower nawet z amortyzatorami. Wykończeni mierzeniem się z ubitymi ścieżkami przy drodze, narażeni na otarcie z pędzącymi samochodami, dotarliśmy do Gościńca Kołomyja (kolomyja.pl); warto było. Ceny jak w centrum miasta, nawet radykalniej, zachodniej metropolii, przy stolikach goście, od których już na pięć metrów śmierdziało straszliwą kasą. Takie nieco zblazowane towarzystwo, panienki w panterkowych rękawiczkach, trafił się i otyły gangster ze swoją minikochaneczką, do tego trochę wesołych, ultrarasowych psów brykających pośród stolików na zewnątrz, jakiś szalony kot pojawił się na dachu restauracji, no afera, sensacja, atrakcja turystyczna, od razu poderwało się od posiłków trzech właścicieli lustrzanych cyfrówek i dawaj w kociaka serię shotów pamiątkowych. Jedzenie przepyszne, rekompensujące dilejting kalorii na dotarcie tutaj. Powrót przez Powsin, trudny slalom wśród rodzinek odświętnie ubranych, podpici wujaszkowie, nadające cioteczki, dzieci, dzieciaki, dziecioroby, zgodnie w familijnych grupkach spalający hałdy kalorii, którymi się obsypali przy stołach od niedzielnego świętowania na pamiątkę transformacji ich zmartwychwstałego mesjasza w lewitującego zombie.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Dziennik 1954

Ja piszę ten dziennik dla XXI-ego stulecia, ktoś, kto będzie go wtedy czytał, pozbiera okruchy dowodów i dostrzeże całkowanie, zebraną z klocków rekonstrukcję. Tak, Tyrmand się nie mylił. Dziennik 1954 to przewspaniałe – jeśli można użyć tak nieadekwatnego w tym kontekście słowa – oskarżenie komunizmu. Całej nie tylko mentalnej ohydy, jaką rozsiewał po wojnie rękami Sowietów i ich zauszników, ale również brzydoty codziennej, którą wtłaczał we wszystkie dziedziny życia, wszystkie zakamarki, szczeliny i dziurki. Tyrmand nie ma złudzeń: czy to faszyzm, czy komunizm, czy państwo oparte na jednej religii – każdy system degeneruje się, jeśli nie na początku, to po jakimś czasie. Ludzie są ułomni, to dlaczego ma być inaczej z ideami, które próbują wcielić w praktykę. Zdumiewająca jest imponująca przenikliwość Tyrmanda w opisie wynaturzeń, których był świadkami. Razem z nim spotykamy młodego Kałużyńskiego, Kisiela w wieku średnim, Mieczysława Jastruna, Iwaszkiewicza, K.T. Toeplitza i wielu, wielu innych – Tyrmand bez ogródek pokazuje ich zaangażowanie w krzewienie nowej, komunistycznej wiary, łapczywość na synekury i łase zgarnianie przywilejów. Z drugiej strony, po krytyce Kisiela, sam widzi, że jego krytykanctwo też nie ma przyszłości, że oparte jest na przesłankach, które choć moralne, to nie pozostawiają złudzeń – jeśli nie będą im towarzyszyły zdecydowane działania. Nie dziwi więc, czemu mimo wielkiej sławy po wydaniu „Złego” Tyrmand w końcu wyjechał z Polski Ludowej: to nie był już jego kraj, miejsce, któremu mógłby służyć swoim niezwykłym umysłem i nieprzeciętnym talentem publicystyczno-prozatorskim. Dziennik jest przerażającą wyprawą w kraj naszych dziadków i rodziców. Gęsia skórka pokrywa ciało na myśl, że gdyby nie jako takie przemiany w Rosji i nasza Solidarność oraz cały ruch intelektualistów sprzyjających związkowi, system mógłby jeszcze długo sobie pognić, bo czemu nie?